Nowa powieść sensacyjna autorki „Kamyka” i uhonorowanej Nagrodą Wielkiego Kalibru „Polichromii” nawiązuje do niektórych wątków wcześniejszej „Kryminalistki”, choć może też z powodzeniem stanowić samodzielną lekturę.


WariatkaPisarka Joanna stara się wrócić do siebie po ciężkich przeżyciach związanych ze śmiercią męża. Ale ponura rzeczywistość szpitala psychiatrycznego tylko pogłębia jej fatalny stan.

Otumanioną lekami, zrezygnowaną kobietę wyrywa z apatii dopiero egzemplarz książki, który przynosi jej tajemniczy młody mężczyzna. To pierwsza powieść Joanny, nigdy dotąd niewydana, a zainspirowana niewyjaśnioną sprawą sprzed dziesięciu lat – zniknięciem Justyny Lenart, młodej żony i matki.

Joanna jest zaniepokojona: nie dość, że nie wie, kto wydał jej powieść, to jeszcze nie rozumie, dlaczego występującym w niej postaciom przywrócono autentyczne imiona i nazwiska. Co gorsza, ma wrażenie, że ktoś próbuje ją zabić.

Czy dlatego, że historia, przetworzona w jej wyobraźni w literacką fikcję, po latach niebezpiecznie zbliżyła się do prawdy, wprowadzając ferment w życie bohaterów książki? Pisarka postanawia rozwikłać zagadkę i na własne życzenie opuszcza szpital. Gra okazuje się niebezpieczna, rozpoczyna się wyścig z czasem.

Joanna Jodełka jest świetną obserwatorką ludzkich zachowań i wyróżnia się niebanalnym poczuciem humoru.

Joanna Jodełka
Wariatka
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 2 marca 2016
kup książkę

Wariatka


Spójrz na mnie! Natychmiast! Po co tu przyszedłeś?!
Cisza!
Nie słychać mojego krzyku? Nie dziwię się. Nie otwieram ust.
Tylko ty, który to czytasz, wiesz, że wykrzykuję to całą sobą.
Tymi wykrzyknikami mogłabym zabić… gdyby tylko udało się je naostrzyć.
Ale o co? Jest tylko ten odrapany stół i dwa krzesła. Wszystko solidne, zespawane – tak, by nie dało się wykręcić ani jednej śrubki. Nie dziwię się. Mogłabym którąś wydłubać, a potem wbić w oko temu grubasowi, co obserwuje nas zza szyby. Z rękami założonymi na piersi. Ze znudzeniem… Nie spuszcza z nas wzroku – ten babochłop. Jest tępy i ta tępota to jego tarcza.
Ale właśnie tylko ono – to coś na pograniczu, co nie może się zdecydować, czy być babą z fiutem, czy facetem z cycami – nie ufa mi. Ono jedno w całym tym szpitalu. Nie uśmiecha się do mnie. Nie współczuje. Nie jest przychylne. Obserwuje tylko. Bez przerwy.
Nie martw się, nic ci nie zrobię… Nie chce mi się.
Moje ciało waży tonę. Jak pomnik. Tors jest z mosiądzu, a ręce i nogi z ołowiu. Myśli też mam metalowe. Wolno płyną. Gęste jak rtęć. W gardle stop tego wszystkiego.
Patrz więc sobie do woli. Na mnie i na tego, który siedzi naprzeciwko mnie.
Ma naiwną twarz. Przesuwa po niej otwartą dłonią od czoła w dół, zaciskając palce na brodzie. Jakby chciał coś zetrzeć…
Kłopot chce zetrzeć. Powiedziałabym mu… nie uda ci się. Ale nie chce mi się otwierać ust.
Nie zareagowałam, gdy się przedstawił. Nie zainteresował mnie, ani sobą, ani nazwiskiem, ani niczym. Plótł coś trzy po trzy. O czymś, co było mi obojętne. O niczym.
Odwracał przy tym głowę i wzrok. Brzydził się mnie. Wzruszyłabym ramionami, gdyby mi się chciało. Ale mi się nie chce. Za ciężka jestem. I wiem, jak wyglądam.
Śmierdzę.
Nie chce mi się myć. Czuję wokół siebie kwaśny pot. I ten smród mi nie przeszkadza. Otula mnie. Chroni przed wszystkimi, którzy chcą się do mnie zbliżyć. Pasuje mi. Tak samo jak włosy. Grubymi, tłustymi strąkami opadają na twarz pełną czerwonych plam i rozdrapanych pryszczy. W kącikach ust pieni się ślina. Później ją przełknę.
Wysuwam tylko głowę na długiej szyi zza przygarbionych pleców. Niczym żółw ze skorupy. Mam puste oczy.
Zastygła. Otępiała. Krzywo wygięta jestem… Ale nie przeceniaj się, chłopczyku o naiwnej twarzy!
Już myślę sobie. Powoli, ale myślę sobie, że gdyby tylko chciało mi się kiwnąć palcem… małym palcem… nie oderwałbyś ode mnie wzroku. A jeśli uruchomiłabym całą rękę, byłbyś marionetką, podrygującą, gdy tylko czubkiem języka oblizałabym usta.
Ale nie chce mi się tego palca przesunąć nawet o milimetr. Języka też nie.
– To ja już pójdę – mówi w końcu chłopiec.
To idź – mówię, nie mówiąc nic. Patrzę tylko, jak wstaje i zawraca w pół drogi.
– Zostawię książkę – dodaje przepraszającym głosem. Zostawia. I idzie przepraszającym chodem.
Idź – myślę. I bezwiednie poruszam otępiałymi oczami. Patrzę na książkę. Książkę?
Z moim nazwiskiem na okładce. Napisaną dawno temu… Pierwszą. Nigdy nieopublikowaną. Przecież.
Moje rozcapierzone palce suną po stole w jej kierunku. Myśli też mam poruszone. Spójrz na mnie! Natychmiast! Po co tu przyszedłeś?! – teraz to krzyczę. Moje ciało wrzeszczy bezgłośnie… Ale naiwny chłopiec tego nie słyszy. Odchodzi niepocieszony. Z opuszczoną głową. Z zaciśniętymi pięściami w kieszeniach.
Z niczym.
Nie martw się. Jeszcze cię pocieszę…
Myślę sobie znowu. I tą myślą popycham rękę, by się przesunęła… i jeszcze raz to poczuła! Tę doskonałą chropowatość stu pięćdziesięciu papierowych kartek.
Jedna na drugiej! Jedna na drugiej, jedna na drugiej, jedna na drugiej, jedna na drugiej, jedna na drugiej, jedna na drugiej, jedna na drugiej, jedna na drugiej… jedna na drugiej… jedna na drugiej… jedna na drugiej…
Drżę w bezruchu.
I tylko ten tępy grubas zza szyby coś widzi. Opuszcza złożone na piersi ręce. I robi krok w kierunku drzwi. Patrzy na mnie i na moją książkę.
Nie martw się. Nie zjem jej! – syczę jak kobra. Z zaciśniętymi ustami.
Tylko sobie na nią patrzę…
I wiem już dlaczego…
Powoli to wiem.
Wiem, dlaczego ktoś chce mnie zabić…
– Chcę laptop… Będę grzeczna – mówię najcichszym z szeptów.
I dostaję. I teraz piszę. I chcę, żebyś to przeczytał. Ty! Nie! NIE CHCĘ – żądam! Będziesz moim świadkiem.
– Zaczynaj…
Jedna po drugiej, jedna po drugiej, jedna po drugiej, jedna po drugiej, jedna po drugiej, jedna po drugiej, jedna po drugiej, jedna po drugiej, jedna po drugiej.

* * *

Joanna bardzo długo gładziła palcami klawisze. Przesuwała po nich opuszkami delikatnie i powoli, jakby chciała przywitać każdy z osobna. Nawet te nigdy nieużywane. Te z nawiasami kwadratowymi i klamerkami. I ten z apostrofem. I kilka innych, których przeznaczenia nie poznała. I nie zamierzała poznać, bo nie były jej do niczego potrzebne. Nie oderwała wzroku nawet wtedy, gdy koleżanka z sąsiedniego łóżka zaczęła szturchać ją w ramię. Nie reagowała, choć tamtej się nie znudziło. Nie była dzieckiem, więc nie było też nadziei, że się znudzi. Poza tym tacy zazwyczaj się nie nudzili, a już na pewno nie powtarzalnością ruchów czy słów -wprost przeciwnie. Ta powtarzalność dłubania, rwania, skubania, monotonnego wypowiadania w kółko tych samych wyrazów oddziaływała na nich uspokajająco – czyli zupełnie odwrotnie niż na tych, którzy nie byli pacjentami.
Joanna o tym wiedziała. I to jej nie przeszkadzało. A nawet odpowiadała jej ta rytmiczność zaczepek. Mogła przecież krzyknąć na namolną sąsiadkę albo przestraszyć ją tak, by uciekła w kąt łóżka, zakryła oczy kołdrą i nie wyjrzała spod niej przez dwa dni – ale jej się nie chciało. Nie tym razem.
Tym razem postanowiła być grzeczna i posłuszna. Jeść zupę do końca i brać leki, jakie jej przyniosą. Udawało się. Większość patrzyła na nią życzliwie lub uśmiechała się z pobłażaniem, widząc, jak przykłada do piersi darowany laptop. Myśleli, że świadczy to o powolnym dochodzeniu do zdrowia. Widzieli w tym przejaw aktywności. Mylili się… Przynajmniej częściowo.
Nie chodziło tylko o urządzenie, które było jej przypisane. Jak atrybut świętej. Bez którego czuła się niekompletna i bezwartościowa. Pisała przecież książki. O czym wiedział każdy, począwszy od ordynatora, przez pacjentów, na sprzątaczce skończywszy. Chodziło o coś znacznie ważniejszego. O życie! I nie o zwykły powrót do zdrowia, ale o życie w sensie zwyczajnym. Biologicznym. Być albo nie być. Zwykłe, regularne wdechy i wydechy. Które ktoś mógł przerwać.
Była pewna, że jest w niebezpieczeństwie. I była pewna jeszcze jednego – tutaj nikt jej w to nie uwierzy!
To przeświadczenie zakiełkowało jeszcze przed wizytą chłopaka, który przyniósł jej książkę. Tyle że wcześniej nie mogła tego, co się wokół działo, poskładać w sensowną całość. Oplatała ją masa szczegółów i zdarzeń, na które nie reagowała. Były jak porozrzucane płytki w scrabble’u. Można było ułożyć z nich słowa – UWAŻAJ albo ZAGROŻENIE, albo nawet ŚMIERĆ. Miała wszystkie litery przed oczami. Dobrze punktowane! Ale co z tego, skoro same litery znaczenia nie mają, a kolejności nie potrafiła im nadać… Poza tym nie obchodziło jej ani to, ani cokolwiek innego.
A zaczęło obchodzić dopiero, gdy zobaczyła książkę. Ze swoim nazwiskiem na okładce. Z postacią odwróconej tyłem dziewczyny. Wysokiej, z jasnymi, długimi włosami, w czerwonej sukience z chińskiego jedwabiu… Rozpoznała ją.
I ten tytuł… Zaginęłaś czy ktoś cię zabił, Justyno? – wytłoczony, lakierowany, lśniący. Długo pocierała go palcami, porządkując chaos w głowie. I chaos na całym świecie. Łączyła mozolnie strzępy pamięci, splatała myśl z myślą, szczegół ze szczegółem i wiązała ze sobą fakty. Z początku nieskładnie, a potem już każdego dnia coraz sprawniej, aż pojawił się obraz sytuacji. Właściwie ledwo utkany zarys, ale wystarczający, by przypuszczać, że wkrótce coś się wydarzy. Nie przeraziło jej to. Raczej zaciekawiło.
Ciekawość sprawiła, że myślała o tym intensywnie. Przez cały czas… Ale nie zmieniając wyrazu twarzy. Nie poruszając oczami. Ostrożnie. Najostrożniej, jak się da. Tak, by nikt nie zauważył. Jeden błąd już popełniła. Więcej nie mogła.
Tego też była pewna. I dostała potwierdzenie już pierwszej nocy po tym, jak zobaczyła tę książkę. Wtedy zaatakowała ją Nikola.
Nikola, dwudziestotrzyletnia niegroźna schizofreniczka, usiadła na niej, gdy spała. Była gruba i ciężka. Już samo to wystarczyłoby, żeby zadusić ją na śmierć. Joanna zdołała tylko otworzyć usta, ale nie mogła ani zaczerpnąć oddechu, ani wydobyć z siebie żadnego dźwięku prócz charczenia. Wielkie pośladki w kraciastej piżamie rozlały się po jej klatce piersiowej i zaczęły ją miażdżyć. Jakby tego było mało, Nikola wpychała jej w otwarte usta róg poduszki, i to tak, jakby zamierzała wepchnąć ją do gardła. Całą.
Joanna miała wrażenie, że oczy wypłyną jej na wierzch. Widziała rozczochrane włosy Nikoli. Nadęte policzki. Zaciekłe usta. Wiedziała, że ta nie przestanie. Nigdy. Poczuła ból w rozrywanych ustach i w końcu zemdlała. Gdy otworzyła oczy, miała zarzyganą koszulę. Czuła ból w klatce piersiowej i obolałych wargach. Kilka osób trzymało szarpiącą się Nikolę, która nim dostała zastrzyk, wykrzyczała, że musi ją zabić… „bo ona grzebie laserem w jej głowie… bo chce zmienić jej kod genetyczny”.
Gdyby Joanna nie zwymiotowała, sama dostałaby coś na uspokojenie i być może nic nie obudziłoby jej intuicji i nie kazało włączyć logiki. Pielęgniarki nie chciały, żeby odpłynęła, dopóki się nie przebierze i nie przemyje twarzy. Miała więc czas. Niewiele, lecz to wystarczyło, żeby zastanowić się nad tym, co powiedziała Nikola.
Dziewczyna była chora, ale i głupia sama z siebie. Joanna słyszała ją wcześniej i była przekonana, że nie skończyła nawet podstawówki. Zapewne jedynym obco brzmiącym wyrazem, jaki znała, było jej imię, a i z tego chyba nie zdawała sobie sprawy. Jakim więc cudem mogła mówić o laserach i kodach genetycznych? Prawdopodobnie zrozumiała jedynie to, że ktoś jej grzebie w głowie. Skoro można grzebać w śmietniku, można i w głowie. I tym kimś jest Joanna. Niedziwne, że się zdenerwowała. Każdy by się zdenerwował! A ona zwyczajnie chciała być zdrowa. Dowiedziała się, kto psuje jej mózg, i postanowiła usunąć przyczynę. To było proste, więc Joanna zaczęła zastanawiać się nad czymś innym. Kto jej to wmówił? I kto ją do tego przekonał? Kto odstawił jej leki? Dziewczyna powtórzyła słowo „genetyczny” dwa razy, trzeci raz nie dała rady, bo było za długie. I nim całkiem odleciała, mówiła już tylko: „Ona mi dłubie… Ona mi tym grzebie! Psuje! Miesza mi! Dlatego mnie boli. Dlatego!”.
Psychiatra, który pełnił nocny dyżur, zbadał Joannę i początkowo był bardzo przejęty jej stanem. Sprawdzał każde żebro. Zlecił jeszcze prześwietlenie, żeby się upewnić, czy któreś nie jest pęknięte. I uśmiechał się do niej pogodnie, dopóki nie zaczęła mówić mu o swoich podejrzeniach. Przestał się uśmiechać i patrzył na nią kontrolującym wzrokiem. Odchylił się i słuchał, podpierając ręką głowę. Próbowała go przekonać, że grozi jej niebezpieczeństwo, że Nikola sama tego nie wymyśliła, bo za tępa… że ktoś podsunął jej taką myśl. I ona się obawia, że ten ktoś będzie chciał to powtórzyć… Bardzo się obawia. Gdy to mówiła, zaczął notować. I w końcu przejmował się bardziej tym, co sam pisze, niż tym, co ona mówi. Przestała się do niego odzywać, a wtedy zapytał, czy sama jej nie sprowokowała. Zdziwiła się.
– Niby jak?
– Nie wiem… Może pokazałaś jej piorunochron i powiedziałaś, że co noc wtykasz go przez nos do jej głowy, żeby miała zaburzenia…
– A wszystko po to, bym się obrzygała, tak?! Nie chciało mi się wtykać palców do gardła, więc poprosiłam, żeby wepchnęła tam poduszkę?
Miała dosyć. Wtedy on zaczął szeptać coś na ucho pielęgniarce. Joanna usłyszała nazwy kilku leków, które należy jej podać, i ucieszyła się, że nie zdążyła powiedzieć nic o książce. Poddała się. Zmieniła taktykę.
Oni też.
Na tę noc sala z wieloosobowej zmieniła się na jednoosobową, a okrągłe tabletki na owalne. Pielęgniarka, patrząc na Joannę, głośno westchnęła. I wyciągnęła pojemniczek.
– Asiu, nie rób problemów – powiedziała bez przekonania, podając jej lekarstwa.
Joanna często odmawiała, gdy częstowano ją proszkami, w których nie wiedziała, co jest. Ale teraz postanowiła zachowywać się inaczej, więc pielęgniarka nie kryła zdziwienia, widząc, jak pacjentka potulnie bierze tabletki, wkłada do ust, a potem prosi o coś do popicia. Pogładziła ją nawet po włosach i uśmiechnęła się do niej.
Joanna głośno przełknęła, czując w ustach gorzki smak.
– Jeszcze jedna – powiedziała pielęgniarka, dając jej kolejną, prawie płaską tabletkę.
Pacjentka włożyła ją do ust. Znowu przełknęła.
– Mogę dostać swoją powieść? – zapytała, miętoląc w rękach róg nocnej koszuli.
– Jest już późno. Jutro poczytasz. Za chwilę będziesz spać. – Pielęgniarka ruszyła w kierunku drzwi.
To się jeszcze okaże – pomyślała Joanna, włożyła palec do ust i wyciągnęła pigułkę.
Siostra zatrzymała się w drzwiach. Nic nie mówiła, więc Joanna wepchnęła dwa palce drugiej ręki głęboko do gardła.
– Dobrze już. Zaraz ci przyniosę. – Pielęgniarka westchnęła znużona i wyszła z sali. Wróciła po chwili i znowu głośno wzdychając, podała Joannie książkę. – A teraz będziesz już grzeczna? – zapytała.
Joanna przytaknęła. Chyba niezbyt wyraźnie, bo tamta z niedowierzaniem pokręciła głową.
Nie miała pojęcia, że w tym momencie Joanna przyrzekła sobie, że będzie grzeczna. Przecież nie jest już dzieckiem i wie, jak to się robi! Włożyła z powrotem tabletkę do ust. Przełknęła i uczciwie pokazała gardło.
Musi być grzeczna, bo inaczej ktoś ją zabije – pomyślała, wyciągając język w kierunku zaglądającej do przełyku pielęgniarki.
Tylko kto?
Leżąc już w łóżku, otworzyła książkę na chybił trafił. Tu musi być odpowiedź! Strona dwudziesta czwarta, rozdział drugi…
– Odłóż ją już – poprosiła pielęgniarka. – Gaszę światło. Dobranoc.
Dzień był upalny… – zdążyła przeczytać Joanna, gdy w pokoju zapanowała ciemność.
Przytuliła książkę do piersi i mocno objęła ramionami.
Nie potrzebowała światła, by wiedzieć, co tam jest napisane. Słowo po słowie. Pamiętała wszystkie. Tak dobrze, jak tylko można pamiętać pierwszą książkę. Czytała więc dalej. Dokładnie od tego momentu, w którym jej przerwano.
Dzień był upalny… Prokurator Michalina Donaj włożyła złote baletki…

***

Strona 24

Pasowały do dnia. Było słonecznie i ciepło. Jak na dziewiątą rano, nawet bardzo ciepło. W południe mogło być już tylko gorąco. Zaledwie o tym pomyślała, cofnęła się z korytarza do łazienki. I jeszcze raz uniosła rękę, oglądając i wąchając pachę. Skrzywiła się trochę, widząc czarne kropki kiełkujących włosów. Zgoliła je wieczorem, kiedy pluskała się dwie godziny w wannie. Ale widocznie niezbyt dokładnie albo żyletka była zbyt tępa. I tak pogratulowała sobie, że się nie pocięła. Pachy przecież zostawiła na koniec. Czyli gdzieś między trzecim a piątym kieliszkiem wina, kiedy to już nie klęła i nie płakała, tylko pociągała nosem, dogaszając papierosy pianą i obmyślając różne warianty zemsty na kolejnym dupku, który zszargał jej nerwy. Zasnęła, dokończywszy butelkę, tę, którą wyniosła z łazienki, i pociągnąwszy trochę z następnej. Miała wolne i do tego trzeba było jakoś się ukoić. Tak pomyślała, budząc się, ciągle zawinięta w biały, miejscami wilgotny jeszcze ręcznik. Był poplamiony winem, więc rzuciła go w kąt i zamieniła na turkusowy jedwabny szlafrok w chińskie wzorki. I tak zamierzała chodzić przynajmniej do wieczora. Dopóki nie zadzwonił telefon.
Nie odebrała cztery razy z rzędu. Na wyświetlaczu pojawiał się „Tomek Palant”. Nie miała ochoty z nim gadać. Tym bardziej że domyślała się, czego może chcieć. Znali się od lat. Z jednego liceum, z jednego roku, z tej samej aplikacji. Odebrała dopiero, gdy zaczął dzwonić z aparatu żony.
– Nie proś mnie o nic! – wrzasnęła do słuchawki. – Nie pójdę za ciebie do roboty. Nawet jeśli nie żyjesz!
– Misiu, Michaszku, Michalino… Tylko raz.
– Stary, chyba cię popierdoliło! Nie!
– Nie wygłupiaj się… Tytus pobił się w szkole. Dwa przednie zęby złamał…
– Bo miał za długie! Teraz będą w porządku – warknęła do telefonu i ociągając się, poszła w kierunku szafy. Zastanawiając się, co na siebie włoży, spojrzała jeszcze w okno. Słońce raziło w oczy.
– Zobaczysz, jak sama będziesz miała dzieci, wtedy…
– Nie zanosi się na to. Znowu… jeśli chcesz wiedzieć. -Wyciągnęła krótką, jasną, obcisłą sukienkę z mocno wyciętymi pachami.
– Wielkie mi halo – odpowiedział po chwili. – I tak był niższy od ciebie. A radca z niego jak…
– Daruj sobie! – weszła mu w słowo. – Jak się skupię na wyższych, to do końca życia będę za ciebie chodzić do roboty.
– Mówiłem, że pójdzie – usłyszała w telefonie tryumfujący głos.
Warknęła z wściekłości, że nie przetrzymała go dłużej. Poszło mu za łatwo. Choć dla obojga było jasne, że w końcu się zgodzi, że za dziesiątym razem odbierze, że się zwlecze, to i tak się wkurzyła.
– O co te żale? – jęknęła, bo już nie było sensu tego przeciągać, i otworzyła szufladę z biustonoszami. Będzie go trochę widać z głębokich wycięć, więc wybór nie był prosty.
– Samobój. Wyskoczył z okna. Masz niedaleko. Parkowa.
A, no to cielisty z czarną koronką, będzie się fajnie odznaczać – pomyślała. Centrum. Uda się kogoś wyciągnąć na obiad, a jak nie, to wyda całą wypłatę.
– Na co skoczył?! – wrzasnęła do słuchawki. Od tego mogło zależeć, ile czasu to zajmie.

 
Wesprzyj nas