W wyniku nagłej zmiany planów niezbyt dobrana grupa osób wybiera się na wycieczkę w góry…


Morderstwa nad Shadow Creek
Jej uczestnikami są: Valerie, wkrótce rozwódka, jej nastoletnia zbuntowana córka Brianne, dwoje ekscentrycznych przyjaciół Melissa i James oraz Jennifer… nowa narzeczona męża.

Valerie usiłuje się uporać z żalem do męża, a także z zazdrością wobec jego młodej i ładnej partnerki. Jennifer zaś boryka się z paroma poważnymi życiowymi problemami.

Natomiast szesnastoletnia Brianne otwarcie buntuje się przeciw matce i gubi się w utkanej przez siebie sieci sekretów i kłamstw.

Joy Fielding – słynna kanadyjska pisarka, znana z wielu powieści łączących sensacyjną intrygę z celnymi obserwacjami obyczajowymi. Autorka kilkunastu bestsellerów ( m.in. „Laleczka”, „Zabójcze piękno”, „Strefa szaleństwa”. „Teraz ją widzisz”, „Ulica Szalonej Rzeki”).

Joy Fielding
Morderstwa nad Shadow Creek
Przekład: Edyta Jaczewska
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 2 marca 2016
kup książkę

Morderstwa nad Shadow Creek

Prolog

– Noc była mroczna i wietrzna – odezwała się Ellen, cytując pierwsze słowa pewnej dawno zapomnianej powieści.
Zdanie to cieszyło się kiedyś wątpliwą sławą, uchodząc za najgorszy książkowy początek wszech czasów. Ellen wcale nie wydawało się aż takie złe. Gdyby się uparła, pewnie zdołałaby przypomnieć sobie zdecydowanie marniejsze, choć musiała przyznać, że jej nadzwyczajna kiedyś pamięć już nie działa tak samo sprawnie. No, ale z drugiej strony, co nie zmieniło się na gorsze? Roześmiała się.
Jak na osobę w tym wieku, śmiała się zadziwiająco młodzieńczo. Tak chichoczą nastolatki, a nie kobiety, które niedawno obchodziły siedemdziesiąte urodziny.
– Faktycznie jest paskudnie – zgodził się mąż, z którym przeżyła blisko pięćdziesiąt lat.
Stuart Laufer objął żonę zaskakująco muskularnym ramieniem – dobiegał przecież siedemdziesiątki piątki – i wspólnie wyjrzeli za okno starego domu z drewnianych bali, otoczonego drzewami, których gałęzie szarpał porywisty wiatr.
Padało od niemal pięciu godzin. Ulewa zaczęła się tuż po trzeciej po południu. Wał ciemnych i groźnych chmur napłynął znikąd, zasnuł niebo i szybko pokonał bezsilne słońce. Wielkie, ciężkie krople deszczu pojawiły się niemal natychmiast, jak pociski wystrzeliwane z jakiegoś niebiańskiego karabinu maszynowego. A potem nadszedł wiatr, któremu towarzyszyły głośne eksplozje grzmotów i dzikie zygzaki błyskawic, kolejne pociski niebios. Piękne, zachwycała się Ellen. Ale też przerażające, co często towarzyszy pięknu.
Sama byłam kiedyś piękna, pomyślała.
– Za dużo w tym szału, żeby miało długo trwać – zawyrokował wcześniej Stuart, jakby chcąc uspokoić ich oboje. – Chyba się pomyliłem – przyznał, kiedy popołudnie przechodziło w wieczór, pochłaniane przez coraz ciemniejsze niebo. Swiatła w niewielkim domu zaczęły migotać, rzucając dziwne, przypominające zwierzęce cienie na białe ściany. – Lepiej rozpalę w kominku, na wypadek gdybyśmy stracili prąd – stwierdził teraz.
– Chuchnę, dmuchnę, i twój domek się rozsypie – szepnęła do siebie Ellen, wspominając bajkę o trzech małych świnkach i wielkim złym wilku, którą matka czytywała jej w dzieciństwie.
Jej głęboko osadzone błękitne oczy znienacka wypełniły się łzami. Niesamowite, pomyślała. Siedemdziesiąt lat na karku, a ona wciąż płacze za matką utraconą niemal dwadzieścia lat wcześniej. Jakby ciągle była tą dziewczynką skuloną na matczynych kolanach i otuloną opiekuńczymi objęciami. Wciąż tak bardzo za nią tęskniła! Nieobecność matki okazała się równie dojmująca, jak kiedyś jej obecność. Ellen nadal czuła miękkość warg matki na swoim czole, nadal widziała dumę w jej oczach, ilekroć matka na nią spoglądała, nadal słyszała dramatyczne tony głosu, którym czytywała jej braci Grimm. Ellen zawsze zakładała, że te same baśnie przeczyta któregoś dnia własnym dzieciom, a potem wnukom, które na pewno kiedyś się pojawią. Niestety, żaden z jej dwóch synów nie wykazywał nigdy większego zainteresowania baśniami i rzadko zdarzało im się usiedzieć bez ruchu dość długo, by zdążyła dotrzeć daleko poza obowiązkowe: „Dawno, dawno temu…”. Ześlizgiwali się z jej kolan, na których próbowała ich przytrzymać, woląc samolociki od książek, a później dziewczyny bardziej niż cokolwiek innego. Obaj chłopcy (teraz już dojrzali mężczyźni, jeden w wieku czterdziestu trzech lat, drugi czterdziestoletni – czy to naprawdę możliwe?) ożenili się z kobietami poznanymi podczas studiów poza domem – na Berkeley w przypadku Todda, na Stanfordzie – Bena. A potem przenieśli się na stałe na przeciwległe wybrzeże. Żadne z małżeństw nie przetrwało dłużej niż kilka lat. Później synowie ożenili się ponownie, Ben nawet kilka razy, ostatnio z pochodzącą z Rosji tancerką egzotyczną. Z tych wszystkich związków urodziło się pięcioro dzieci: Mason, Peyton, Carter, Willow i Saffron – skąd oni brali te imiona? – a wszystkie wnuki wkraczały obecnie w dorosłość i nie wykazywały przywiązania do mieszkających na wschodnim wybrzeżu dziadków ze strony ojca. Ellen nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio spędziła z którymś z wnucząt trochę czasu. Całymi latami przesyłała im pieniądze na Gwiazdkę i urodziny. Czasem dostawała kartkę z podziękowaniem. Częściej nie, na co skarżyła się synom, ale ci twierdzili, że nie mają na to wpływu. „Byłe żony”, mawiał Ben ze wzruszeniem ramion, jakby to wszystko wyjaśniało. Ellen ostatnio próbowała kontaktować się z wnukami e-mailowo, ale krótkie wiadomości z pytaniami o zdrowie i samopoczucie przechodziły bez echa. Wątpiła, żeby któreś z nich pofatygowało się na przyjęcie z okazji pięćdziesięciolecia ślubu, które zaplanowali ze Stuartem na jesień. Zastanowiła się teraz, gdzie się podziały wszystkie bajkowe „i żyli razem długo i szczęśliwie”.
Usłyszała stęknięcie Stuarta. Strzyknęło mu w kolanie, gdy pochylony układał polana w starym kamiennym kominku i z trudem zapalał długą zapałkę. Przyjrzała się jego pełnej zmarszczek, ale wciąż przystojnej twarzy, ciemnym, zmrużonym w skupieniu oczom, szerokiemu, pofałdowanemu czołu i palcom o artretycznie obrzmiałych kłykciach. Mimo swojego wieku ten mężczyzna nadal przyciągał wzrok. Nawet po wszystkich tych latach jej serce wciąż biło przy nim mocniej. Niesamowite, pomyślała Ellen, nie mogąc się nadziwić własnemu szczęściu i czując się winna, że nie potrafiła podobnego daru losu przekazać synom.
Tyle że w małżeństwie ciężka praca jest równie ważna jak szczęśliwy traf, wiedziała to dobrze. I nie zawsze wszystko jest usłane różami, nie zawsze idzie jak z płatka. Bywały takie dni, a czasem nawet całe tygodnie z rzędu, kiedy myśl o Stuarcie znikającym pod kołami autobusu wcale nie była jakoś szczególnie przykra. Czasami zastanawiała się, czy od niego nie odejść. Już raz trzymała dłoń na słuchawce telefonu, a przed nią na kuchennym blacie leżała książka telefoniczna, otwarta na liście znanych nowojorskich adwokatów specjalizujących się w rozwodach.
Ale wtedy przypomniała sobie radę udzieloną przez matkę, że kiedy pojawią się kłopoty, ma sobie wyliczyć powody, dla których w ogóle za Stuarta wyszła. Pomyślała o jego słodkim uśmiechu i poczuciu humoru, o tym, jak te pocętkowane złotymi plamkami ciemne oczy rozświetlają się za każdym razem, gdy ona wchodzi do pokoju. Wkrótce zaczęła sobie przypominać, na jakie sposoby okazywał jej troskę, jego czułe gesty i ten nieodmiennie łagodny dotyk, bystry umysł i szczodre serce, wszystko co w nim kochała. I zaraz potem książka telefoniczna powędrowała z powrotem do szuflady, a ona ugotowała mu ulubiony obiad, makaron zapiekany z serem. I to właśnie w nim uwielbiała – że tak łatwo było sprawić mu przyjemność.
Udane i aktywne życie seksualne też raczej nie stanowiło przeszkody. Nawet teraz, w zaawansowanym wieku, wciąż kochali się często i z entuzjazmem. Akrobatyczne wyczyny czasów młodości może mieli już za sobą, ale umiejętność sprawiania przyjemności partnerowi nie zanikła. „Wiesz, jaką formę seksu najczęściej uprawiają emeryci?” – spytał ją kiedyś Stuart, unosząc wzrok znad czytanej właśnie porannej gazety. „Oralną”, dodał i mrugnął do niej. „Chcesz powiedzieć, że tylko o tym rozmawiają?” – odparowała Ellen. Ależ się zaśmiewali.
Teraz znów się zaśmiała, nie mogąc się nadziwić, że tak wielu spośród ich przyjaciół niemal zupełnie zarzuciło uprawianie miłości w późniejszych latach swoich małżeństw, czasem pozornie bez żalu.
Co prawda, nie mamy tych bliskich przyjaciół aż tak wielu, pomijając Wayne’a i Fran McQuakerów, pomyślała ze smutkiem. Kilku odebrał im rak, resztę inne idące z wiekiem przypadłości. Śmiech uwiązł jej w gardle.
Do braku życia towarzyskiego przyczyniła się też decyzja o przeprowadzce z miasta, do tego domu z bali, kupionego wiele lat temu jako inwestycja na rynku nieruchomości. Ellen zawsze uważała się za dziewczynę z miasta, kiedy więc Stuart po raz pierwszy podsunął myśl o zamieszkaniu w domu w leśnej okolicy, zaprotestowała. Gdy jednak osłabły jej wstępne zastrzeżenia – robactwo, dzikie zwierzęta, odludzie – odkryła ku własnemu zdumieniu, że w gruncie rzeczy podobają się jej cisza i spokój wiejskiego życia. Uwielbiała malowniczą trasę dojazdową przez Adirondack, drogi wijące się wśród gór, wrażenie, że drzewa opiekuńczo pochylają się nad nimi podczas jazdy, gdy miejskie hałasy cichły, w miarę jak pięli się w górę, a potem znikały zupełnie, zastąpione śpiewem ptaków i odgłosem wody szemrzącej w pobliskich strumieniach. Myśl o przeznaczeniu tej nieruchomości na sprzedaż stawała się coraz mniej atrakcyjna, aż wreszcie zarzucili ją całkowicie i zamiast tego sprzedali dom w White Plains, a potem, dwa lata temu, na stałe osiedlili się w domu w lesie. Ich syn Ben gorąco im to odradzał. No, ale z drugiej strony Ben, choć prawnik, opuścił swoją drugą żonę, również prawniczkę, dla rosyjskiej tancerki egzotycznej poznanej w klubie ze striptizem pod nazwą Wiarołomni, więc jego osąd wydawał się nieco mało wiarygodny.
– Co zrobicie w razie jakiegoś nagłego wypadku? – wypytywał.
– Mamy telefon i komputer – przypominała mu Ellen. – To nie tak, że znajdziemy się z dala od cywilizacji.
– To chałowy pomysł – upierał się Ben, choć sam nigdy tego miejsca nie widział na oczy. – Wystarczy już ta dziwaczna nazwa. – Wzdrygnął się, nawiązując do Shadow Creek, wąskiego strumienia przepływającego za starym domem z drewnianych bali. – Zresztą Katarina nie cierpi komarów.
– W przeciwieństwie do nas wszystkich, którzy je uwielbiamy – mruknęła teraz do siebie Ellen.
To fakt – było tu mnóstwo komarów. Zwłaszcza teraz, w lipcu. I pająków. I węży. I kojotów. A nawet niedźwiedzi, pomyślała, chociaż sama jeszcze żadnego nie widziała. W gruncie rzeczy najdokuczliwszym utrapieniem w górach Adirondack byli turyści, bo ciągnęli tu stadami podczas letnich miesięcy, a wielu gubiło się w lasach, wędrując pobliskimi szlakami. Niektórym zdarzało się nawet pukać do ich drzwi i pytać, czy mogą skorzystać z toalety. Ellen otwierała, grzecznie im odmawiała i odsyłała natrętów w dalszą drogę. Jeśli otwierał Stuart, człowiek o miękkim sercu, to czasami wpuszczał ich do środka.
– Mówiłaś coś? – spytał ją teraz mąż.
– Co? A nie, nic. Chyba po prostu myślałam na głos.
– O czym?
– Tak tylko się zastanawiam, ile czasu jeszcze potrwa ta burza.
Nie chciała wdawać się w dyskusję na temat Bena i jego najnowszej żony, bo nieuchronnie zbaczali wtedy w stronę niedociągnięć Ellen i Stuarta jako rodziców. Owszem, to prawda, że jeden syn został lekarzem, a drugi prawnikiem, więc najwyraźniej coś starszemu pokoleniu się udało. Ale tak samo ewidentne było to, że w równym stopniu sprawę zawalili. Ellen zmarnowała jednak już zdecydowanie zbyt wiele czasu, usiłując zrozumieć problem. Dzieci nie pojawiają się wyposażone w instrukcję obsługi, gdzieś kiedyś coś podobnego przeczytała, a fakt faktem, że ona i Stuart zrobili wszystko, jak tylko potrafili najlepiej.
Prawdę mówiąc, ona i Stuart zawsze istnieli jakby wewnątrz swojego prywatnego małego kokonu, nigdy tak do końca nie potrzebując nikogo poza sobą nawzajem. A synowie byli tego w jakiś sposób świadomi. Co i tak jednak nie wyjaśniało, dlaczego żaden z nich nie był w stanie wytrwać w związku. Jeśli niemal półwieczne małżeństwo rodziców nie stanowiło dla nich wystarczająco solidnego przykładu, to Ellen już sama nie wiedziała, co takim przykładem mogłoby być. Poza tym, co było, to było, pomyślała. Za późno teraz, żeby coś zmieniać.
Prawda?
Ellen przeszła przez pokój dzienny w stronę kuchni i zdjęła z uchwytu czarną słuchawkę bezprzewodowego telefonu.
– Dzwonię do Bena – wyjaśniła mężowi, zanim zdążył zapytać.
Skinął głową, nie przerywając rozpalania w kominku. Przyjemny zapach płonącego cedrowego drewna szybko wypełnił sporą przestrzeń prostokątnego salonu połączonego z jasną, nowoczesną kuchnią. Na tyłach domu mieściły się trzy sypialnie i łazienka. W łóżkach w dwóch gościnnych pokojach nigdy nikt nie spał, chociaż McQuakerowie obiecywali, że przyjadą w ten weekend. Ellen nie mogła się już doczekać ich odwiedzin.
Wybrała numer młodszego syna i odczekała jeden, drugi i trzeci sygnał, zanim ktoś wreszcie odebrał.
– Halo? – usłyszała kobiecy głos. Proste słowo, zabarwione silnym akcentem, stało się niemal niezrozumiałe.
– Katarina, witaj – odezwała się Ellen pogodnym tonem. -Mówi…
– Kto mówi? – wpadła jej w słowo Katarina.
– Tu Ellen. Matka Bena.
– Przepraszam. Linia bardzo zła. Muszę prosić zadzwoń później.
Dopiero po paru sekundach do Ellen dotarło, że Katarina się rozłączyła.
– Chyba coś nam przerwało – powiedziała do Stuarta, starając się myśleć pozytywnie i postanawiając, że zadzwoni, dla odmiany, do Todda. Ale tym razem w słuchawce nie było sygnału. – Och. Chyba telefon nam padł.
– Naprawdę? Pokaż. – Stuart podniósł się z klęczek i podszedł do żony, wyciągając prawą rękę.
Wręczając Stuartowi słuchawkę, Ellen próbowała się nie najeżyć. Wcale nie chciał dać żonie do zrozumienia, że jej nie dowierza, ani w żaden sposób obwiniać jej za awarię telefonu, ale nawet mając tę świadomość, irytowała się, że czuł potrzebę sam wszystko sprawdzić.
– No i? – spytała.
– Rzeczywiście nie działa. – Oddał jej słuchawkę.
– Komputer też padnie?
– Nie, bateria jeszcze powinna być naładowana. Możesz sprawdzić, jeśli chcesz.
– Nie – odparła Ellen. Potrzeba rozmowy z synami już jej przeszła. – W następnej kolejności pójdą pewnie światła.
Stuart mruknął coś potakująco.
– Masz ochotę na kieliszek wina? – zapytał.
Ellen uśmiechnęła się.
– Tak, czytasz mi w myślach.
Stuart obszedł sofę w wiśniowo-granatowe pasy, stanął przy szafce na wino pod przeciwległą ścianą. Kiedy sięgał po butelkę sauvignon blanc, usłyszeli głośne stukanie.
– Co to? – spytała Ellen, gdy stukanie przybrało na sile i napełniło cały pokój. – To do drzwi?
Stuart z wahaniem zrobił kilka kroków w stronę źródła dźwięku.
– Nie otwieraj – przestrzegła Ellen.
– Halo! – Usłyszeli wołanie. – Halo? Proszę! Czy ktoś tam jest?
– To chyba jakieś dziecko – szepnął Stuart.
– Co by tu robiło dziecko w taką pogodę? – odezwała się Ellen. Stuart sięgał już ręką do klamki. – Nie otwieraj – powtórzyła.
– Nie wygłupiaj się – skarcił ją Stuart i otworzył drzwi.
Za nimi stała dziewczyna, a wokół niej szalała burza. Woda spływała kaskadami z kaptura plastikowego przeciwdeszczowego płaszcza, którym się otuliła. Deszcz zalewał jej oczy i nos z taką siłą, że niemal zacierał rysy twarzy, ale widać było, że jest młodziutka. Niezupełnie dziecko, pomyślała Ellen, ale też nie osoba dorosła. Na pewno przed dwudziestką.
– No, uff – powiedziała dziewczyna i wtargnęła do środka, nie czekając na zaproszenie. Otrząsnęła wodę z dłoni i włosów niczym wielki, kudłaty pies. – Bałam się, że nikogo nie ma w domu.
– Skąd, na Boga, wzięłaś się tu w środku tego wariactwa? -spytał Stuart i zamknął drzwi przed szalejącą na zewnątrz burzą. Wiatr zawył, jakby chciał zaprotestować.
– Pokłóciłam się z moim chłopakiem. – Duże, ciemne oczy dziewczyny zlustrowały pokój.
– Z chłopakiem? – Ellen spojrzała w stronę drzwi. – Gdzie on jest?
– Pewnie dalej w tym przeklętym namiocie. Jest taki uparty. Nie chciał jechać do motelu, nawet kiedy zaczęło lać strumieniami. Ale ja chciałam. Powiedziałam, że pójdę i znajdę sobie jakieś miejsce pod dachem. Tylko, oczywiście, zgubiłam się, dokładnie tak, jak mi to przepowiadał, i już bitą godzinę błądzę w kółko. A potem zobaczyłam światła w waszym domu. Bardzo się cieszę, że ktoś jest w środku. Zmarzłam na kość.
– Och, biedactwo. Zrobię ci gorącej herbaty – powiedziała Ellen i ugryzła się w język, żeby nie dodać: „Co za brak rozsądku”. Kto wdaje się w kłótnię z chłopakiem w taki wieczór jak dzisiaj? Kto rusza przed siebie w mrok, w środku burzy, żeby snuć się po lesie wśród grzmotów i błyskawic? Kto tak postępuje? Nastolatki, pomyślała w następnej chwili, odpowiadając sobie na pytanie.
Ellen podeszła szybko do kuchennego zlewu i napełniła czajnik wodą.
– To potrwa tylko parę minut. – Obejrzała się przez ramię.
Dziewczyna stała w płaszczu, z którego ciekło na beżowy chodnik, rozglądając się i szacując wzrokiem otoczenie. Przypominała Ellen Czerwonego Kapturka.
– Pozwól, odwieszę to – zaproponował Stuart, i dziewczyna szybko zdjęła płaszcz, spod którego wychynęła szczupła sylwetka ubrana w białą trykotową koszulkę i dżinsowe szorty. Na jej ramieniu wisiała duża drelichowa torba.
Ellen dostrzegła długie nogi dziewczyny, jej pełne piersi i duże oczy. Te oczy zdecydowanie stanowią jej największy atut, pomyślała, bo reszta twarzy dziewczyny wydawała się dość nijaka: długi nos, wąskie usta. Oczywiście, trudno wyglądać znakomicie, kiedy ocieka się wodą. Ellen uznała, że jest wobec niej zbyt krytyczna. Obaj synowie czasami oskarżali ją o nadmiar krytycyzmu. Postanowiła przybrać życzliwszą postawę.
– Przyniosę ci coś do wytarcia.