Błądzić jest rzeczą ludzką. Jak również: nie przyznawać się do błędu. Dlaczego tak trudno sobie wyobrazić, że własne przekonania mogą być niesłuszne? Dlaczego człowiek jest zaskoczony swoimi pomyłkami? Czemu się ich wstydzi, czemu próbuje je usprawiedliwiać lub im zaprzeczać?


Być w błędzie. Przygody w krainie pomyłekPrawie każdy sądzi (czasem z uporem), że ma rację we wszystkich niemal sprawach, począwszy od tego, skąd wziął się wszechświat, po właściwy sposób ładowania zmywarki do naczyń. „Być w błędzie. Przygody w krainie pomyłek” Kathryn Schulz to książka, która zabiera czytelnika w fascynującą podróż po krainie omylności i pozwala spojrzeć na własne błędy z nowej perspektywy.

W książce „Być w błędzie” dziennikarka i publicystka Kathryn Schulz stawia pytanie, skąd bierze się przyjemność wypowiedzenia kwestii „Miałem rację!”, dlaczego pomyłki są tak irytujące i w jaki sposób takie nastawienie do błędu szkodzi relacjom międzyludzkim, czy to w rodzinie, wśród znajomych, sąsiadów, czy między narodami. Odwołując się do najróżniejszych myślicieli – świętego Augustyna, Darwina, Freuda, Gertrudy Stein, Alana Greenspana, ale i Groucho Marxa – Schulz podsuwa nowy sposób myślenia o błędności.

„Być w błędzie” jest nie tylko omówieniem problemu omylności, lecz także hołdem składanym ludzkiej umiejętności zmiany przekonań o sobie i świecie. Dziś, gdy coraz bardziej dzieli dogmatyzm w sprawach gospodarki, polityki i religii, Schulz z ogromnym humorem i nieprzeciętną elokwencją proponuje rozważania nad kryzysami wywołanymi przez błędy.

Przytaczane przez autorkę fascynujące przykłady ludzkich błędów – tych codziennych i tych spektakularnych – przekonują, że bycie w błędzie może wzbogacać: rozwija inteligencję, empatię, umożliwia nowe sposoby widzenia świata. Wydaną w prestiżowej serii Spectrum książkę Schulz można i warto czytać jako poradnik. Pozwala spojrzeć na własne błędy z nowej perspektywy, zaakceptować je i przygotować się na kolejne, wreszcie – zmusza do zadania sobie jednego z najbardziej kłopotliwych pytań: a co, jeśli nie mam racji?

***

Kathryn Schulz dokonała rewelacyjnego i zaskakująco optymistycznego podsumowania długich dziejów ludzkiej omylności. Skoro „Być w błędzie” jest książką tak mądrą i dającą do myślenia, któż chciałby mieć rację?
Steven Johnson, autor książek “Everything Bad is Good for You” oraz “The Ghost Map”

przekonanie, że ma się rację, daje przyjemność w zasadzie bez względu na to, czego sprawa dotyczy

Kathryn Schulz jest dziennikarką, publikowała między innymi w „New York Times Magazine”, „Rolling Stone”, „Nation”, „Foreign Policy” i „Huffington Post”. Redagowała internetowe pismo „Grist”, była też reporterką i redaktorką „Santiago Times” w Chile, zajmującą się tematami z zakresu ochrony środowiska, praw pracowniczych i praw człowieka. W roku 2004 otrzymała Pew Fellowship in International Journalism. Jako reporterka podróżowała po Ameryce Środkowej i Południowej, Japonii, a ostatnio również po Bliskim Wschodzie.

Kathryn Schulz
Być w błędzie. Przygody w krainie pomyłek
Przekład: Jan Dzierzgowski
Wydawnictwo Muza
Premiera: 10 lutego 2016
kup książkę

Być w błędzie. Przygody w krainie pomyłek

1
Błędologia

Drażni mnie, kiedy się mylę, choć wiem, że mam rację.
Molière

Dlaczego tak fajnie jest mieć rację? Istnieją przecież większe przyjemności. W przeciwieństwie do innych życiowych rozkoszy – czekolady, surfingu, pocałunków – słuszność nie powoduje silnych reakcji biochemicznych, nie wpływa na apetyt, nie ma związku z nadnerczami, układem limbicznym czy dygotami serca. Mimo to niezaprzeczalnie dostarcza dreszczyku i jest to fakt powszechny, a w dodatku (co dziwniejsze) występujący niemal każdorazowo. Pocałunek sprawi nam frajdę albo nie – zależy, z kim się całujemy. Natomiast przekonanie, że ma się rację, daje przyjemność w zasadzie bez względu na to, czego sprawa dotyczy. Nie liczy się na przykład stawka. Owszem, ważniejsza jest trafna zagrywka dyplomatyczna niż postawienie na właściwego konia wyścigowego, ale w obu przypadkach radość bywa równie wielka. Nie liczy się temat. Możemy czerpać taką samą satysfakcję, kiedy rozpoznamy lasówkę zielonkawą lub kiedy domyślimy się orientacji seksualnej kolegi z pracy. Co jeszcze dziwniejsze, słuszność daje zadowolenie nawet w ponurych sytuacjach, takich jak krach na giełdzie czy rozpad związku naszych przyjaciół albo gdy współmałżonek postawił na swoim, więc od piętnastu minut taszczymy walizkę nie w stronę hotelu, lecz w dokładnie przeciwnym kierunku.
Jak większość przyjemnych doświadczeń, racja jest czymś, co przydarza nam się z rzadka. Czasami to my przegrywamy zakład (albo przepada nam rezerwacja w hotelu). Czasami nękają nas wątpliwości, czy wybraliśmy dobrze – skądinąd wątpliwości świadczą o tym, jak bardzo pragniemy mieć rację. Niemniej jednak bardzo często jesteśmy przekonani o własnej słuszności. Niekiedy owo przekonanie wybija się na pierwszy plan, jak choćby przy okazji kłótni, perswadowania bliźnim, spekulowania na temat przyszłości lub obstawiania zakładów. Z reguły pozostaje jednak psychologicznym tłem. Idziemy przez życie z milczącym założeniem, że mamy rację praktycznie cały czas i w każdej sprawie: w kwestii przekonań religijnych i moralnych, poglądów politycznych i intelektualnych, oceny innych ludzi, własnych wspomnień, rozumienia rzeczywistości. Przez większość czasu nieświadomie uważamy się za nieomylnych, choć jeśli się zastanowić, jest to przecież czysty absurd.
Trzeba też przyznać, że wiara we własną słuszność raz za razem znajduje potwierdzenie. Większość z nas nieźle radzi sobie z codziennym życiem, co automatycznie oznacza, że w niejednej sprawie faktycznie mamy rację. Czasem wręcz w sposób spektakularny. Racją jest, że istnieją atomy (jako pierwsi stwierdzili to starożytni filozofowie tysiące lat przed narodzinami współczesnej chemii), że aspiryna ma właściwości lecznicze (o czym wiadomo przynajmniej od 3000 roku p.n.e.), że należało zagadać do dziewczyny, która uśmiechnęła się do ciebie w kawiarni (właśnie zbliża się wasza dwudziesta rocznica ślubu). Podobne momenty słuszności razem wzięte odpowiadają za najwybitniejsze osiągnięcia gatunku ludzkiego i stanowią źródło niezliczonych drobnych radości. Potwierdzają, że jesteśmy mądrzy, kompetentni, godni zaufania, że dobrze sobie radzimy w naszym środowisku. Co ważniejsze, umożliwiają nam przeżycie. Indywidualne i gatunkowe przetrwanie uzależnione jest od zdolności wyciągania właściwych wniosków na temat otaczającego nas świata. Słowem, słuszność jest warunkiem koniecznym istnienia, nagrodą dla ego i, ogólnie rzecz biorąc, jedną z najtańszych, a zarazem najbardziej pożądanych przyjemności życiowych.
Ta książka mówi o czymś wręcz przeciwnym: o byciu w błędzie. O tym, jak nasza kultura traktuje błędy i pomyłki. Jak radzą sobie jednostki, gdy twardy grunt ucieka im spod nóg. Skoro czerpiemy radość ze słuszności i uważamy ją za stan naturalny, błąd musi być nader nieprzyjemnym doświadczeniem. Bierzemy go za zjawisko rzadkie i osobliwe, za trudno wytłumaczalne zakłócenie normalnego porządku rzeczy. Gdy się nam przydarzy, odczuwamy wstyd i jest nam głupio. Jak wypracowanie, na którym nauczyciel czerwonym długopisem wpisał jedynkę, pomyłki budzą zażenowanie, chęć zapadnięcia się pod ziemię, rozpacz i irytację. W najlepszym razie oznaczają drobny kłopot, w najgorszym – prawdziwy koszmar, ale zawsze wiążą się z przygnębieniem i zawstydzeniem, emocjami stanowiącymi całkowite przeciwieństwo podmuchu radości, który odczuwamy, kiedy mamy rację.
A to jedynie punkt wyjścia. W naszej zbiorowej wyobraźni błąd kojarzy się nie tylko ze wstydem i głupotą, lecz także z ignorancją, lenistwem, psychopatologią i upadkiem moralnym. Elegancko podsumował to włoski kognitywista Massimo Piattelli-Palmarini, według którego mylimy się za sprawą (między innymi) „niedostatecznej uwagi, rozproszenia, braku zainteresowania, nieodpowiednich planów, autentycznej tępoty, nieśmiałości, pychy, niestabilności emocjonalnej […], uprzedzeń ideologicznych, rasowych i społecznych oraz agresywnych lub kłamliwych instynktów”1. Ów przygnębiający – lecz powszechny – punkt widzenia traktuje błędy jako dowód naszych najpoważniejszych społecznych, intelektualnych i moralnych wad.
Jeśli jednak sporządzić listę spraw, co do których nie mamy racji, idea błędu powinna znaleźć się na pierwszym miejscu. Oto bowiem nasza metapomyłka: błądzimy w kwestii bycia w błędzie. Niemożność ustrzeżenia się od błędów nie świadczy wcale o intelektualnym defekcie, lecz stanowi kluczowy element ludzkiego poznania. Nie jest moralną skazą, ale nierozerwalnie wiąże się z naszymi najszlachetniejszymi cechami: z empatią, optymizmem, wyobraźnią, wiernością i odwagą. Wreszcie, nie stanowi dowodu obojętności czy nietolerancji, gdyż błędy to ogromnie ważna część procesu uczenia się i zmiany. Dzięki nim rewidujemy ogląd samych siebie i nasze idee co do świata.
Biorąc pod uwagę, jak wielką rolę omylność odgrywa w rozwoju intelektualnym i emocjonalnym, nie powinniśmy się jej wstydzić ani uważać za aberrację. Przeciwnie. Jak zauważał Benjamin Franklin w cytacie otwierającym niniejszą książkę, błąd jest oknem pozwalającym ujrzeć prawdziwą ludzką naturę: nasze obdarzone wyobraźnią umysły, nieograniczone talenty i wszystkie interesujące osobliwości naszych dusz. Jakkolwiek dezorientujące, trudne i upokarzające bywają pomyłki, to właśnie one, a nie słuszność, uczą nas, kim jesteśmy. Oto główna myśl przyświecająca mojej książce.
Nienowa to idea. Żyjemy w kulturze, która – paradoksalnie – nienawidzi błędów, a jednocześnie utrzymuje, że są one kluczową częścią naszego życia. Wyrażamy to choćby w języku. Kiedy zdarzy nam się pomyłka, wzruszamy ramionami i mówimy: „Ludzka rzecz”. Niedźwiedzie są misiowate, ślimaki się ślimaczą, my natomiast najwyraźniej jesteśmy istotami, które czasem „zawalą sprawę”. Te predyspozycje do błądzenia zostały dostrzeżone we wszystkich religijnych, filozoficznych i naukowych opisach człowieczeństwa. Nie traktuje się ich jako cechy powierzchownej, małego dziwactwa w rodzaju czkawki, paznokci czy déjà vu. Tysiąc dwieście lat przed Kartezjuszem i jego słynnym „Myślę, więc jestem”, Augustyn, filozof i teolog (a później święty), oznajmiał: „Fallor ergo sum”2. Błądzę, więc jestem. W zdaniu tym zdolność mylenia się uznana została nie tylko za część życia, ale także w pewnym sensie za jego dowód. Augustyn (podobnie jak Benjamin Franklin) nie postrzega błędów jako czegoś, co się nam przydarza. Można raczej stwierdzić, że błędy to my.
A jednak choć omylność leży w naszej naturze, porównać można ją do diabła w pudełku: teoretycznie błędy są do przewidzenia, w praktyce zawsze nas zaskakują. Omylność przypomina pod tym względem śmiertelność, inną nieodłącznie „ludzką” cechę. Wszyscy umierają, wszyscy się mylą – nie dopuszczamy jednak przykrej myśli, że którakolwiek z tych rzeczy może przytrafić się właśnie nam. Wypieramy się zatem swoich błędów lub się od nich odżegnujemy, umniejszamy ich znaczenie, ignorujemy je lub próbujemy zwalić na kogoś innego.
Trudności z przyznaniem się do błędu nie są wyłącznie kwestią czyjegoś charakteru. Kultura dostarcza zaskakująco mało narzędzi radzenia sobie z pomyłkami (wyjątek stanowią procedury zapobiegania błędom w zawodach wysokiego ryzyka, na przykład w lotnictwie czy medycynie). Kiedy splamisz się niemoralnym czynem, zawsze pozostaje ci kilka opcji do wyboru. W każdej prawie religii istnieją rytuały pokuty i oczyszczenia – chociażby spowiedź w katolicyzmie lub żydowskie Jom Kippur. Program Dwunastu Kroków Anonimowych Alkoholików nakazuje wyznać „Bogu, sobie i drugiemu człowiekowi istotę naszych błędów”. I choć zasada resocjalizacji zdecydowanie straciła w dzisiejszych czasach na znaczeniu, nawet w systemie karnym pewną rolę odgrywa tradycja skruchy i przebaczenia. Jeśli jednak przydarzy ci się błąd, jeśli w połowie kłótni uświadomisz sobie, że nie masz racji, albo na półmetku życia zrozumiesz, że myliłeś się co do swojej wiary, poglądów politycznych, samego siebie albo najbliższych, nie znajdziesz żadnych oczywistych, gotowych recept, które pomogłyby ci wybrnąć z tarapatów.
Bo i jak? Nasza kultura nie uczy nawet rzeczy absolutnie podstawowej, czyli umiejętności powiedzenia: „Pomyliłem się”. Zdumiewające, biorąc pod uwagę prostotę samego zdania, powszechność błędów i ogromne publiczne korzyści płynące z takiego wyznania. Wymowny jest natomiast fakt, że świetnie opanowaliśmy dwa sposoby reagowania, kiedy popełnimy błąd. Pierwszy zakłada drobne uzupełnienie: „Pomyliłem się, ale…” – i tu leci lista zaskakująco pomysłowych argumentów, które mają dowieść, że tak naprawdę błąd wcale nie był taki duży. (Więcej na ten temat w części III). Drugi (zastosowany między innymi w przypadku afery Watergate przez Richarda Nixona i afery Iran-Contras przez Ronalda Reagana) jest nawet bardziej znaczący. Mówimy: „Popełniono błędy”. Cóż, najwyraźniej sposobem radzenia sobie przez nas z własnymi pomyłkami jest wypieranie się odpowiedzialności *.
Z kolei w wytykaniu błędów innym osiągnęliśmy mistrzostwo. Miło mieć rację, lecz – nikt nie zaprzeczy – dostrzeżenie pomyłki bliźniego to sama słodycz. Nietrudno wpaść w uzależnienie, cudze błędy to bowiem niewyczer­pane źródło przyjemności. Nawet osobie dobrze wychowanej trudno powstrzymać się od okazjonalnego: „A nie mówiłem”. Owo krótkie zdanie, jakże cudowne (lub okropne, kiedy dotyczy nas samych), bazuje na zwięzłej obserwacji, że osoba je wypowiadająca nie tylko miała rację, ale też miała rację, że miała rację. Słowem – racja do kwadratu, racja silnia, racja logarytmiczna; nieprawdopodobna (i nieprawdopodobnie rozkoszna) słuszność. Można się pohamować przed głośną chełpliwością – zdolność ta świadczy zapewne o pełnej dojrzałości człowieka – lecz samo uczucie i ten triumfalny okrzyk „Ha!” w myślach są raczej nie do opanowania.
Oczywiście niezbyt sympatyczne jest chwalenie się własną przenikliwością i radowanie się z cudzych błędów. Ba, nawet pragnienie wyższości jest niezbyt sympatyczne. Niewątpliwie jednak trzeba uznać to za cechę bardzo ludzką. Tu właśnie widzimy, jak ogromną rolę odgrywają błędy. Znaczny procent najprzeróżniejszych zatargów – od kłótni o ciasto z kruszonką po konflikt na Bliskim Wschodzie – zaczyna się od zderzenia sprzecznych i kompletnie niezachwianych przekonań o słuszności. Owszem, bywają i inne powody, chociażby boleśnie zawiedzione zaufanie, niedobór określonych zasobów lub fakt, że nie wypiło się jeszcze porannej kawy. Niemniej imponująca liczba antagonizmów sprowadza się do sporu o to, czyja prawda jest prawdziwsza. Walczymy o prawo do naszej prawdy. Patrząc na problem od drugiej strony: gniew z reguły rodzi się wtedy, gdy człowiek przekonany jest, że to on ma rację, lub kiedy czuje się upokorzony i zepchnięty do defensywy z powodu własnej pomyłki.
Nasz wstręt do błędów i pragnienie słuszności często negatywnie odbijają się na naszych relacjach. Mam tu na myśli relacje między państwami, wspólnotami, współpracownikami, przyjaciółmi i (większość czytelników zapewne domyśla się, o czym teraz wspomnę) członkami rodziny. Jak głosi stare powiedzenie terapeutów: „Albo racja, albo bliscy”. Albo Drużyna Ja i wygrywanie każdego sporu, albo więzi z przyjaciółmi i rodziną. Nie da się pogodzić jednego i drugiego.
Upieranie się przy własnej słuszności nie tylko szkodzi relacjom, lecz również świadczy o słabym kontakcie z rzeczywistością. Jak już pisałam, wbrew temu, co się nam wydaje, pomyłki wcale nie są rzadkie. Warto się przez chwilę nad tym zastanowić. Weźmy choćby naukę. Jej dzieje to niekończący się ciąg obalonych teorii, niekiedy spektakularnie mylnych: płaska ziemia, geocentryzm, stała kosmologiczna, zimna fuzja. Nauka rozwija się dzięki dostrzeganiu i poprawianiu błędów, lecz z czasem niejedna poprawka również okazuje się błędna. W rezultacie niektórzy filozofowie nauki formułują zasadę, którą określa się niezgrabnym, lecz zabawnym mianem pesymistycznej metaindukcji z historii nauki. Mówi ona mniej więcej tyle: ponieważ nawet najsolidniejsze (jak się zdawało) teorie naukowe dawnych czasów okazały się ostatecznie nietrafne, musimy zakładać, że dzisiejsze teorie również zostaną pewnego dnia obalone. To samo odnosi się do innych dziedzin – do polityki, gospodarki, technologii, prawa, religii, medycyny, wychowania dzieci, edukacji. Święte prawdy jednego pokolenia staną się dla następnego kłamstwem. Czemu w zasadzie nie przyjąć pesymistycznej metaindukcji z historii wszystkiego?
Dotyczy to nie tylko ludzkości, ale i każdego człowieka z osobna. Wszyscy porzucamy czasami jakieś wierzenia i przekonania. Wszyscy tworzymy na własny użytek jakieś teorie, z których później rezygnujemy. Nasze ułomne zmysły, ograniczony intelekt, kapryśna pamięć, emocje tworzące zasłonę dymną, rozmaitego rodzaju więzy lojalności, w które jesteśmy uwikłani, zmawiają się przeciwko nam, toteż zawsze jesteśmy skazani na błędy. Może nigdy nie rozmyślaliście o „błędologii”, może daleko wam do „błędologów”, lecz czy wam się to podoba, czy nie, z pewnością jesteście „błędopraktykami”. Wszyscy nimi jesteśmy.
Nie da się pisać książki o byciu w błędzie, nie przeprawiwszy się wcześniej przez definicyjne bagno. „Błąd? W jakiej kwestii? Czyim zdaniem?”. Możemy mylić się co do uczciwości osoby zarządzającej naszymi finansami, co do tożsamości podejrzanego o morderstwo, nazwiska łącznika drużyny New York Mets w 1962 roku, struktury cząsteczki wody, daty drugiego przyjścia Chrystusa, miejsca, w którym szukamy kluczyków do samochodu, albo miejsca, w którym szukamy broni masowego rażenia. A to i tak małe piwo. Są też sprawy, których trafności nie da się dowieść, na przykład autorstwo Biblii, etyczne aspekty aborcji, zalety anchois lub kto zostawił laptop na parapecie podczas burzy – ty czy twoja dziewczyna.
Przykłady są oczywiście arbitralne, ale i tak pozwalają postawić pytania ważne dla każdego przedsięwzięcia intelektualnego, traktującego błędy jako kategorię ludzkiego doświadczenia. Pierwsze pytanie dotyczy skutków błędu. Różnica między szukaniem kluczyków do auta a szukaniem broni masowego rażenia w niewłaściwym miejscu to inaczej różnica między „Ojej” a globalnym kryzysem militarnym. Konsekwencje są tak dramatycznie różne, że można się wręcz zastanawiać, czy oba te błędy mają ze sobą cokolwiek wspólnego. Drugie pytanie dotyczy tego, czy jest sens mówienia, że mylimy się w kwestiach wiary i przekonań. Od New York Mets do moralnego statusu aborcji wiedzie długa droga. Jedni czytelnicy uznają być może, że dystans pojęciowy między błędami w kwestii faktów i „błędami” w kwestii wierzeń jest nie do pokonania, drudzy zaś postawią inny zarzut, a mianowicie ten, że nigdy nie możemy być pewni prawdy, toteż nic nie jest „błędne” ani „trafne”.
Krótko mówiąc, próba stworzenia ogólnej teorii błędów jest jak czerpanie oceanu łyżeczką. Przeciwstawne podejście, czyli kategoryzacja błędów, nastręcza równie wiele trudności. Filozofia Zachodu, od swego zarania, starała się uchwycić zasadniczą naturę błędu. Przez pierwsze dwa tysiące lat filozofowie uważali się za poszukiwaczy wiedzy i prawdy. Skoro na tym polega twoja praca, nic dziwnego, że musisz równie dużą wagę przywiązywać do błędu i fałszu. (W dialogu Platona Teajtet Sokrates zauważa, że nie da się zdefiniować błędu, nie definiując jednocześnie prawdy. Teoria jednego i drugiego są ze sobą całkowicie splecione)3. Z upływem czasu filozofia różnicowała się, dzieliła na osobne pola – etykę, metafizykę, logikę i tak dalej – a badania nad poznaniem zyskały miano epistemologii. Epistemolodzy spierają się o wiele aspektów błędu, lecz jeszcze od czasów Platona łączy ich ogólny konsensus co do definicji. Błąd to przekonanie, że coś, co jest w istocie fałszem, jest prawdą, lub że coś, co jest w istocie prawdą, jest fałszem. Owa przyjemnie prosta wykładnia będzie dla nas użyteczna, gdyż pozwoli nam przysłuchiwać się filozoficznej debacie na temat błędów. Obejmuje też to, co z reguły mamy na myśli, gdy w języku potocznym mówimy o pomyłkach. Niemniej, jak się wkrótce przekonamy, jest z nią poważny problem, nie będę więc się na niej opierać.
Obecnie nie tylko filozofia zajmuje się teorią błędu. Weźmy choćby znacznie młodsze, interdyscyplinarne pole tak zwanych badań nad czynnikiem ludzkim (lub też badań decyzyjnych). Tworzy się tu klasyfikacje i typologie błędów. „Badania decyzyjne” to raczej eufemizm. Z reguły badacze skupiają się na złych decyzjach (bez nich pole by nie istniało). Wspomniany „czynnik ludzki” to chociażby stres, nieuwaga, brak organizacji, brak przygotowania, informacji i tak dalej – słowem wszystko, co zmniejsza efektywność, zwiększa ryzyko i sprzyja pomyłkom. Dlatego właśnie czasem owo interdyscyplinarne pole określa się mianem badań nad błędem. Ja również, dla większej jasności wywodu, zamierzam posługiwać się tym terminem.
Badacze zajmujący się błędami to prawdziwa menażeria, od psychologów i ekonomistów po inżynierów i konsultantów biznesowych. Ich praca też jest niezwykle zróżnicowana. Jedni dążą do ograniczenia strat finansowych korporacji, eliminując błędy w procesie produkcji. Drudzy próbują ulepszyć procedury bezpieczeństwa w ruchu powietrznym, angioplastyce lub innych obszarach, w których błąd zagraża ludzkiemu życiu i zdrowiu. W przeciwieństwie do epistemologii przy badaniach nad błędem mamy więc do czynienia z nauką stosowaną. Niezależnie, czy badacze szukają przyczyn psychologicznych czy też strukturalnych, pragną osiągnąć cel praktyczny: zmniejszyć prawdopodobieństwo przyszłych błędów i ograniczyć ich skutki.
Służą temu niezwykle wyrafinowane taksonomie błędu. Wystarczy pobieżny przegląd literatury, by przekonać się, jak wiele wyróżniono kategorii. Są omyłki i potknięcia, są błędy planowania i błędy wykonania, błędy wynikające z podjętych działań i błędy wynikające z zaniechań, błędy w projekcie i błędy w jego realizacji, błędy endogenne i egzogenne. Mogłabym wymieniać dalej, ale zapewne zamęczyłby was fachowy żargon i tyleż precyzyjne, co również ciężkawe definicje. (Mała próbka: „Błędy można zdefiniować jako nieprawidłowości lub niedopatrzenia w procesach osądu i/lub wnioskowania przebiegających w ramach selekcji celów bądź konkretyzacji środków, bez względu na to, czy działania wyznaczane przez schemat decyzyjny przebiegły zgodnie z planem”)4.
Inni mogą sobie definiować błędy w ten sposób, ja nie mam zamiaru. Oczywiście jestem bardzo wdzięczna badaczom, którzy zajmują się błędami. Wszyscy powinniśmy być im wdzięczni. Ludzkość osiągnęła etap, na którym błąd prowadzić może do globalnej zagłady, wspomniani badacze próbują natomiast uczynić nasze życie łatwiejszym i bezpieczniejszym. Poza tym, jako błędolożka, uważam ich za bratnie dusze, tak samo jak epistemologów, których dociekania mają nieco więcej wspólnego z moimi. Nie zamierzam bowiem ani budować ogólnej teorii błędu, ani też dzielić błędów na części składowe. Nie dążę do ich wyeliminowania ani odkrycia żadnej Prawdy przez duże P. Interesuje mnie błąd jako idea i jako doświadczenie, czyli to, co myślimy o błędach i jak je przeżywamy.

 
Wesprzyj nas