Kolejny tom “Przygód Erasta Fandorina”. Rosja, maj roku 1905. Trwa wojna z Japonią. Losy wojny i rewolucji przechylić chce nieuchwytny japoński dywersant, zwany Akrobatą…


Diamentowa karocaRosja, maj roku 1905. Trwa wojna z Japonią. Losy wojny i rewolucji przechylić chce nieuchwytny japoński dywersant, zwany Akrobatą. Nieubłaganie tropi go cywilny doradca rządowy do spraw bezpieczeństwa kolei Erast Pietrowicz Fandorin. „Łowca ważek` jak sam siebie nazywa, świetnie wie, kto go ściga. I chciałby mu powiedzieć coś bardzo ważnego…

Japonia, maj roku 1878. Z rąk zamachowców ginie twórca nowoczesnej Japonii, potężny minister Okubo. Dopaść sprawców zbrodni próbuje młody rosyjski dyplomata z Jokohamy, Erast Pietrowicz Fandorin. Choć nie ma pojęcia o Japonii i nie zdoła ukarać zabójców ministra, pozna kraj, który pokocha, znajdzie największą miłość swego życia i czeka go spotkanie z mędrcem, który zdołał wzbić się myślą ponad dobro i zło…

Boris Akunin (Grigorij Szałwowicz Czchartiszwili), ur. w 1956 r. w Gruzji. Japonista, tłumacz, autor znanych serii powieści „Przygody Erasta Fandorina”, „Przygody siostry Pelagii”, „Przygody magistra”, „Gatunki”. Był nominowany do nagrody Bookera i otrzymał tytuł Rosyjskiego Pisarza Roku. „Azazel” i „Gambit turecki” zostały przeniesione na ekran. Książki Borisa Akunina przetłumaczono na 35 języków i wydano w nakładzie ponad 20 milionów egzemplarzy.

Boris Akunin
Diamentowa karoca
Przekład: Jan Gondowicz
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 16 marca 2016
kup książkę

Diamentowa karoca

Kami-no-ku

Zgłoska pierwsza, mająca pewien związek ze Wschodem

Tego dnia, w którym zbliżał się do końca straszliwy pogrom floty rosyjskiej pod Cuszimą i ledwie zaczęły przelatywać nad Europą pierwsze głuche, niepokojące wieści o krwawym tryumfie Japończyków – tego właśnie dnia sztabskapitan Rybnikow, zamieszkały w zaułku bez nazwy na Piaskach, otrzymał z Irkucka taką depeszę:

„Arkusze wysłać natychmiast, uważać na chorego, wydatki zapłacić”.

Sztabskapitan Rybnikow uprzedził natychmiast swą gospodynię, żeby nieobecność jego nie sprawiła jej niepokoju, gdyż interesy zmuszają go do wyjazdu z Petersburga na jeden lub dwa dni. Potem ubrał się, wyszedł z domu i nigdy już tam nie wrócił*.

* Aleksander Kuprin: Podkapitan Rybnikow, przełożył Janusz Jędrzejewicz, Towarzystwo Wydawnicze „Ignis”, Warszawa 1924, str. 5. Nie sposób dojść dzisiaj, czemu przyszły minister WRiOP i premier tłumaczył tę nowelę z użyciem nieistniejącej rangi „podkapitan”(przyp. tłum.).

Dzień Wasyla Aleksandrowicza upływał od rana jak najzwyklejszym trybem, czyli na koszmarnej krzątaninie. Dojechawszy dorożką do centrum miasta, dalej przemieszczał się już wyłącznie pieszo i nie bacząc na ułomność (wyraźnie kulał na prawą nogę), zdołał odwiedzić niewiarygodną ilość miejsc.
Zaczął od komendantury, gdzie odszukał sekretarza referatu transportowo-obrachunkowego i z tryumfalną miną zwrócił pożyczonego onegdaj rubla. Potem skierował się na plac Simeonowski, do kwatery głównej wojsk kozackich, by wywiedzieć się o złożone przed dwoma z górą miesiącami podanie, które utknęło w kolejnej instancji. Stamtąd udał się do wojskowego zarządu kolejnictwa – od dawna ubiegał się o stanowisko archiwisty tamtejszego wydziału planów. Owego dnia jego drobną, zabieganą postać widziano i w generalnym inspektoracie artylerii na Zachariew-skiej, i w intendenturze służb remontowych na Morskiej, i nawet w komitecie po mocy rannym na Kirocznej (Rybnikow ani rusz nie mógł się doprosić zaświadczenia o kontuzji głowy pod Laojanem).
Wszędzie tam wścibski wojak zdołał już spowszednieć. Biuraliści poufałym gestem pozdrawiali starego znajomka i czym prędzej robili zwrot, by z widocznym zaaferowaniem dać nura w papiery i służbowe rozmowy. Z doświadczenia wiedziano, że gdy sztabskapitan raz się przyssie, już nie popuści.
Wasyl Aleksandrowicz zwykł czas jakiś kręcić strzyżoną makówką, węszyć śliwkowatym nosem – typował ofiarę. Wybrawszy, bez ceremonii rozsiadał się wprost na biurku, puszczał w ruch nogę w sfatygowanej cholewie, gestykulując i plotąc, co popadnie: o rychłym pogromie japońskich makaków, swoich wyczynach na froncie, stołecznej drożyź-nie. Posłać go w diabły było niesporo – bądź co bądź, oficer, ranny pod Mukdenem. Pojono więc intruza herbatą, częstowano papierosami, odpowiadano na bzdurne pytania i co prędzej spławiano go do innego wydziału, gdzie wszystko powtarzało się od nowa.
O trzeciej po południu sztabskapitan, zajrzawszy w sprawach zaopatrzeniowych do biur sanktpetersburskiego arsenału, zerknął raptem na ręczny zegarek o lśniącym niby lustro szkiełku (wszyscy po tysiąc razy słyszeli historię tego chronometru, jakoby daru od pojmanego w niewolę japońskiego markiza) i jął się okropnie śpieszyć. Łypnąwszy żółtobrązowym okiem, rzekł do dwóch spedytorów, umęczonych do cna jego trajkotem:
– Pogadało się setnie. Ale darujcie, czas na mnie. Entre nous – schadzka z uroczą damą. Katusze żądz i te rzeczy. Jak mawiają japciuchy, kuj żelazny, póki golący.
Parsknął na pożegnanie śmiechem.
– Niezły okaz – westchnął pierwszy spedytor, młodziutki podchorążak. – I proszę, znalazł sobie jakąś.
– Łgarstwo, podpuszcza – osadził go drugi, w tymże stopniu, lecz sporo starszy. – Kto na taką tryumfujarę poleci?

*

Bogatszy w doświadczenie życiowe spedytor miał rację. W mieszkaniu na Nadieżdińskiej, dokąd Rybnikow długo przemykał z Litiejnego przechodnimi bramami, oczekiwała nie urocza dama, lecz młodzian w marynarce w pepitkę.
– A cóż tak późno? – zakrzyknął nerwowo młodzieniec, otwarłszy na umówione pukanie (dwa, trzy, po czym znów dwa razy). – Pan jest Rybnikow, tak? Czterdzieści minut czekam!
– Musiałem trochę pokluczyć. Coś mi się wydawało, że… – odparł Wasyl Aleksandrowicz, penetrując ciasny lokal, przy czym zajrzał nawet do wychodka i na kuchenne schody. – Przywiózł pan? Proszę dać.
– A jakże, z Paryża. Mnie, wie pan, zlecili, żeby nie wpierw do Petersburga, tylko przedtem zajechać do Moskwy, bo…
– Wiem – nie pozwolił mu skończyć sztabskapitan, biorąc dwie koperty: jedną wypchaną, drugą cieniutką.
– Granicę przekroczyłem, aż dziw, całkiem gładko. Na walizkę ani spojrzeli, żadnych opukiwań. A w Moskwie powitali dziwnie. Ten Drozd był jakiś sztywny – oznajmił galant w pepitce, którego widać wielce świerzbił język. -Bądź co bądź, nadstawiam głowy i mam prawo liczyć na…
– Żegnam pana – znów przerwał mu Wasyl Aleksandrowicz, nie tylko obejrzawszy, ale i obmacawszy wzdłuż zaklejeń obie koperty. – Tuż po mnie proszę nie wychodzić. Odczekać jakąś godzinę – potem może pan wyjść.
Wynurzywszy się z bramy, sztabskapitan zwrócił głowę w obie strony, przypalił papierosa i dawnym krokiem – podrygującym, ale nad podziw szparkim – ruszył ulicą. Obok zabrzęczał elektryczny tramwaj. Rybnikow porzucił nagle chodnik na rzecz jezdni, puścił się biegiem i zręcznie wskoczył na stopień.
– Paanie wielmożny – z wyrzutem pokręcił głową konduktor – tak ino łobuziaki robią. A jakby tak, odpukać, poślizg? Bo to i nóżka chroma…
– E tam – odparł dziarsko Rybnikow. – Ruski wojak jak mawia? Raz krzyż ze srebra, raz bagnet w żebra. Zginę -krótki żal. Sam jak palec, łzy nikt nie uroni… Nie, bracie, ja tylko tak, na minutkę – odżegnał się od biletu i w istocie za moment w tenże łobuzerski sposób dał susa na jezdnię.
Uskoczywszy przed dorożką, smyrgnął tuż koło maski auta, które zaniosło się histerycznym porykiem klaksonu, i żwawo pokuśtykał w zaułek.
Tu było całkiem pusto – ani pojazdów, ani przechodniów. Sztabskapitan otwarł obie koperty. Rzucił wzrokiem w głąb grubszej, dostrzegł ceremonialne powitanie, i równe rządki ideogramów i odłożył lekturę – schował kopertę do kieszeni. Za to drugi list, nakreślony energiczną katakaną, zawładnął bez reszty uwagą idącego.
Oto treść listu:

Drogi synu! Rad jestem z Ciebie, lecz nadszedł czas, by wymierzyć cios decydujący – teraz już nie w rosyjskie tyły, a nawet nie w armię, lecz w Rosję samą. Nasze wojska zdziałały, co mogły, ale spłynęły krwią; moce naszego przemysłu są na wyczerpaniu. Czas, niestety, działa na naszą niekorzyść.
A Twoje zadanie – to uczynić, by czas przestał być sojusznikiem Rosjan. Trzeba, żeby tron zadrżał pod carem i odeszła go chęć do wojny. Całą przygotowawczą pracę wykonał nasz przyjaciel, pułkownik A. Wysłany przezeń ładunek dostarcz do Moskwy, do znanego Ci adresata. Ponaglij go. Dłużej niż trzy-cztery miesiące się nie utrzymamy.
Jeszcze jedno. Istnieje wielka potrzeba poważnej dywersji na magistrali. Każda przerwa w zaopatrzeniu armii Liniewicza odroczy nieuniknioną katastrofę. Pisałeś, że o tym pamiętasz i masz pomysły. Wprowadź je w życie, przyszła pora.
Wiem, że żądam od Ciebie nieomal niemożliwego. Ale przecież uczono Cię: „Co prawie niemożliwe – możliwe”.
Mamusia prosiła przekazać, że się za Ciebie modli.

Na zdobnym wydatnymi kośćmi policzkowymi obliczu Rybnikowa nie odbiły się żadne uczucia. Sztabskapitan potarł zapałkę, podpalił kopertę i kartkę, popiół strząsnął na ziemię i roztarł obcasem. Ruszył dalej.
Druga przesyłka była od attache wojskowego w Europie, pułkownika Akashi, i cała niemal składała się z liczb i dat. Sztabskapitan przebiegł ją wzrokiem, studiować nie musiał: pamięć miał Wasyl Aleksandrowicz wyborną.
Znów zapalił zapałkę, i podczas gdy kartka płonęła, spojrzał na zegarek, podniósłszy go prawie pod sam nos.
I tu czekała Rybnikowa niemiła niespodzianka. W zwierciadlanym szkiełku japońskiego chronometru odbił się człowiek w meloniku, z laseczką. Jegomość ów siedział w kucki, oglądając coś na chodniku – w tym właśnie miejscu, gdzie sztabskapitan spalił przed minutą list ojca.
List – głupstwo, spalony był do cna; Wasyla Aleksandrowicza zaniepokoiła bardziej rzecz inna. Nie pierwszy już raz spoglądał w swe sprytne szkiełko i wcześniej nikogo poza sobą nie widział. Skąd wziął się człowiek w meloniku: oto co było ciekawe.
Jak gdyby nigdy nic, Rybnikow ruszył dalej, częściej niż dotąd popatrując na zegarek. Lecz z tyłu znów nie było nikogo. Czarne brwi sztabskapitana wygięły się niespokojnie.
Zniknięcie ciekawskiego jegomościa zafrasowało go bardziej niż to, że się zjawił.
Ziewając, Rybnikow skręcił w przejezdną bramę, skąd trafił na bezludne, kamienne podwórze. Obrzucił wzrokiem okna (martwe, niezamieszkane) i naraz, przestawszy kuleć, podbiegł do parkanu dzielącego podwórko. Ogrodzenie było bardzo wysokie, lecz Wasyl Aleksandrowicz przejawił bajeczną sprężystość – podskoczył niemal na sążeń, złapał się rękoma za szczyt płotu i podciągnął ciało. Nic nie stało na przeszkodzie, by przerzucił się na drugą stronę, lecz sztabskapitan poprzestał na tym, że zajrzał tam przez krawędź.
Sąsiednie podwórze okazało się zaludnione – na pokreślonym kredą asfalcie skakała na jednej nodze chuda dziewczynka. Druga, mniejsza, stała obok i patrzyła.
Rybnikow poniechał przełażenia. Zeskoczył, szybko ruszył na powrót ku bramie, rozpiął rozporek i zaczął sikać.
Przy tej intymnej czynności zastał go człowiek w meloniku i z laseczką, wbiegłszy kłusem do bramy.
Stanął jak wryty i zamarł.
Wasyl Aleksandrowicz speszył się.
– Pardon, przypiliło mnie – wyjaśnił, otrząsając krople i gestykulując wolną ręką. – Nasze rosyjskie niechlujstwo, za mało publicznych latryn. A w Japonii, jak mówią, co krok wychodek. I dlatego to nie sposób przeklętych małpiszonów pobić.
Widząc uśmiech sztabskapitana, skłonny do pośpiechu jegomość, choć nasrożony, także rozchylił pod wąsem wargi.
– Samuraj – jak taki wojuje? – bajdurzył dalej Rybnikow, zapinając spodnie i podchodząc bliżej. – Nasz okop żołnierzyk z czubem ugnoi, a samuraj skośnooki opcha się ryżu – i, rzecz jasna, go zatka. Tak z tydzień można na stronę nie chodzić. Za to zluzowany z pierwszej linii na tyły dwa dni z kibla nie złazi.
Wielce rad ze swej błyskotliwości, sztabskapitan zaniósł się piskliwym śmiechem i, zapraszając jakby do podzielenia tej wesołości rozmówcę, szturchnął go leciutko palcem w bok.
Wąsaty nie zaśmiał się, lecz jakoś dziwnie czknął, złapał się za lewą stronę piersi i siadł na ziemi.
– Mamuniu – powiedział niespodzianie cienkim głosem. I jeszcze raz, cicho: – Mamuniu…
– Co z panem? – spłoszył się Rybnikow, oglądając się. -Serduszko złapało? Aj, aj, kiepsko! Ja zaraz, po doktora! Migiem!
Wybiegł w zaułek, lecz tam raptem przestał się śpieszyć.
Jego twarz przybrała wyraz obojętności. Sztabskapitan zakołysał się na obcasach, rozważając coś czy postanawiając, i ruszył z powrotem w stronę Nadieżdińskiej.

Zgłoska druga, w której dobiegają kresu dwie ludzkie perci

Eustracjusz Pawłowicz Mylnikow, naczelnik sekcji inwigilacji zewnętrznej Oddziału Specjalnego Departamentu Policji, wrysował w kartusz sierp i młot, dodając po bokach dwie pszczółki, powyżej – mundurową czapkę, a na wstędze u spodu łacińską dewizę: „Gorliwość i służba”. Schyliwszy łysawą głowę, napawał się swoim dziełem.
Herb rodu Mylnikowów radca dworu zaprojektował osobiście i nie bez głębszych intencji. Że, niby, do arystokracji się nie pchając, gminnego pochodzenia nie wstydząc – ojciec był zwykłym kowalem (młot), dziad włościaninem (sierp) – dzięki gorliwości (pszczółki) tudzież cesarskiej służbie (czapka) dostąpiło się stosownego do zasług wywyższenia.
Szlachectwo dziedziczne Eustracjusz Pawłowicz zyskał już w zeszłym roku, wraz z orderem Włodzimierza trzeciej klasy, lecz Heroldia zwłóczyła wciąż z akceptacją herbu, wciąż się czepiała. Zatwierdziła, owszem, sierp, młot oraz pszczółki, lecz przy czapce stanęła okoniem: nazbyt jakoby podobna do przysługującej tylko utytułowanym korony.
Od niejakiego czasu Mylnikowem owładnął pewien nawyk: gdy zdarzyło mu się popaść w zadumę, kreślił na kartce drogi sercu emblemat. Na początku, co prawda, nie wychodziły mu pszczoły, lecz z czasem Eustracjusz Pawłowicz nabrał wprawy, aż miło było spojrzeć. Teraz właśnie starannie kreskował ciemne paseczki odwłoków niestrudzonych pracownic – wyszło jak złoto – popatrując na plik papierów, leżący obok jego lewego łokcia. Dokument, który wprawił w zadumę radcę dworu, nosił tytuł „Dziennik inwigilacji w m. Sankt Petersburgu obywatela honorowego Androna Siemionowa Komarowskiego (ps. »Spięty«) w dn. 15 maja 1905 r.”*. Osobnika nazwiskiem „Komarowski” (wedle wszelkich podejrzeń – na fałszywych papierach) przejęto z ręki do ręki od moskiewskiej Ochrany w celu ustalenia kontaktów i powiązań.

* Daty według starego (przedrewolucyjnego) stylu. Bitwa pod Cuszimą rozegrała się 27-28 maja 1905 (przyp. tłum.).

No i masz tobie.
Obiekt przejęty od filera moskiewskiego Lotnego Oddziału na dworcu o godz. 7 min 25. Przekazujący (filer Hnatiuk) powiadomił, że po drodze Spięty z nikim nie rozmawiał, a z przedziału wychodził tylko za własną potrzebą.
Przejęty obiekt śledzono w dwóch dorożkach do domu Buntinga przy ul. Nadieżdińskiej. Tam Spięty wszedł na trzecie piętro, do lokalu nr 7 i więcej stamtąd nie wychodził. Lokal nr 7 podnajmuje niejaki Zwilling, mieszkaniec Helsingforsu, który jednak pojawia się w mieszkaniu nadzwyczaj rzadko (ostatni raz, jak zaświadcza stróż, był w początkach zimy).
O godz. 12 min 38 obiekt zawezwał dzwonkiem elektrycznym stróża. W charakterze stróża udał się do niego filer Maksymienko. Spięty dał rubla, kazał kupić bułki, kiełbasę i parę piw. Poza nim, jak się zdaje, w lokalu nie było nikogo.
Przyniósłszy zakupy, Maksymienko otrzymał jako napiwek resztę (17 kop.). Zwrócił uwagę, że obiekt bardzo się denerwuje. Całkiem jakby na kogoś czy na coś czekał.
O godz. 3 min 15 do bramy wszedł oficer, któremu nadano ps. „Kałmuk”. (Sztabskapitan, odznaki intendentury na kołnierzu, kuleje na prawą nogę, wzrostu niedużego, kości policzkowe wydatne, włosy czarne.) Wszedł do lokalu nr 7, ale po czterech minutach wyszedł i poszedł w stronę ul. Bassiejnej. Skierował się za nim filer Maksymienko.
Spięty z bramy nie wyszedł. O godz. 3 min 31 podszedł do okna, postał, popatrzył na zewnątrz, potem się cofnął.
Maksymienko nie wrócił do tej pory.
Obecnie (8 wieczór) inwigilację zewnętrzną przekazuję zmianie starszego filera Ziablikowa.
St. filer Smurow

Na pozór krótko i jasno.
Krótko, bo krótko, ale ni diabła nie jasno.
Półtorej godziny temu, ledwie Eustracjusz Pawłowicz otrzymał przytoczony meldunek, zatelefonowano doń z cyrkułu na Bassiejnej. Powiadomiono, że na podwórzu domu w zaułku Mitawskim znaleziony został martwy mężczyzna z legitymacją na nazwisko filera Lotnego Oddziału Wasyla Maksymienki. Nie minęło dziesięć minut, a radca dworu był już na miejscu i upewnił się naocznie: ano tak, Maksymienko. Oznak gwałtownej śmierci, jak też śladów walki czy nieładu odzieży, nie stwierdzono. I bez przeprowadzania sekcji doświadczony jak mało kto medyk sądowy Karł Stiepanycz stwierdził ustanie akcji serca.
Cóż: Mylnikow, rzecz jasna, nie pozostał nieczuły, puścił nawet łezkę po starym druhu, z którym przeżyło się ramię w ramię dziesięć latek w nielichych, bywało, opałach. Skądinąd i ów Włodzimierz, dzięki któremu wziął początek nowy ród szlachecki, osiągnięty został nie bez udziału Wasyla.
W zeszłym roku bowiem, w maju, wpłynął sekretny raport konsula w Hongkongu, że w kierunku Kanału Sueskiego, a ściślej do miasta Aden, zmierza w charakterze handlowców czwórka Japończyków. Tyle że żadni to handlowcy, ale oficerowie marynarki wojennej: dwaj minerzy i dwaj nurkowie. Mają w planach umieszczenie podwodnych bomb na trasie detaszowanych na Daleki Wschód krążowników Eskadry Czarnomorskiej*.

* Na mocy traktatu berlińskiego (1878) rosyjska Flota Czarnomorska nie mogła opuścić tego akwenu i nie uczestniczyła w działaniach (przyp. tłum.).

Eustracjusz Pawłowicz zabrał ze sobą sześciu najlepszych agentów, starych wygów (w tej liczbie i nieboszczyka Maksymienkę), pognał do Adenu i tam, na bazarze, odgrywając schlanych marynarzy, urządzili nożową rozprawę – porżnęli Japońców na dzwonka, a ich bagaż utopili w zatoce. Krążowniki przeszły jak po maśle. Co prawda, makaki i tak wkrótce posłały je na dno, ale tu już, jak to mówią, nasza chata z kraja.
Proszę, jakiego współpracownika utracił radca dworu.
I żeby tak jeszcze z jakiej godnej przyczyny – a tymczasem: „ustanie akcji serca”!
Wydawszy rozporządzenia w sprawie doczesnych szczątków Maksymienki, Mylnikow powrócił do siebie, na Fontankę, odczytał meldunek w sprawie Spiętego i zdjął go jakiś niepokój. Polecił, by Lońka Ziablikow, chłopak z głową na karku, przeszukał lokal nr 7.
No i cóż? Węch nie zawiódł starego wilczarza.
Przed dziesięcioma minutami zameldował się telefonicznie Ziablikow. Że – relacjonował – jak należy, za hydraulika się podawszy, dzwoni i puka pod siódemkę, odpowiedzi żadnej. Więc otwiera drzwi wytrychem.
Spięty wisi w pętli przed oknem, na karniszu do zasłon. Wedle wszelkich oznak, samobójstwo: siniaków, zadrapań brak, na stole kartka, ołówek – widać człowiek zbierał się pisać list pożegnalny, lecz się rozmyślił.
Eustracjusz Pawłowicz wysłuchał zdyszanej relacji agenta, kazał mu czekać na ekipę śledczą, a sam siadł przy biurku i jął kreślić herb: dla rozjaśnienia umysłu, a jeszcze bardziej dla uspokojenia nerwów.

 
Wesprzyj nas