Paryski architekt to przenikliwa i emocjonalna powieść o trudnych wyborach moralnych, wypełniona niejednoznacznymi bohaterami i miłością do architektury.


Paryski architekt recenzjaOd mocnego akcentu na pierwszych stronach aż do scen finałowych Charles Belfoure przedstawił świat, w którym bohaterowie codziennie dokonują wyborów moralnych, dobro walczy ze złem, a sumienie odgrywa coraz bardziej znaczącą rolę.

Lucien Bernard, obiecujący architekt, marzący o wielkich projektach na miarę Waltera Gropiusa czy Le Corbusiera, ambitny i arogancki, zdradzający żonę i dbający wyłącznie o własny interes – nie wzbudza początkowo sympatii czytelnika. Jak większości Francuzów Luciena nie obchodziło specjalnie to, co dzieje się z Żydami; liczyło się tylko, żeby ocalić własną skórę.

Z czasem jego nastawienie do świata zmienia się, a wydarzenia, w których bierze udział zmuszają go do zrewidowania swoich poglądów na liczące się w życiu wartości. Zdaje sobie sprawę, że nie jest w stanie być już dłużej obojętnym na całą nienawiść i bezduszność, których doświadczali Żydzi. Mimo wrodzonego tchórzostwa i egoizmu bierze udział w wyjątkowo niebezpiecznej grze, w którym stawką jest życie własne i wielu osób, a wizja tortur i śmierci staje się nieodłącznym elementem jego codzienności.

Czytelnik śledzi stopniową przemianę Luciena, jego zmagania ze sobą, przeniesienie punktu ciężkości z marzeń o wielkich budowlach na projekty może niepozorne gabarytowo, ale ratujące życie. W tle mamy obraz Paryża i społeczeństwa francuskiego w czasach okupacji niemieckiej, codzienną walkę o przetrwanie za wszelką cenę – także za cenę zdrady, kolaboracji i donosicielstwa, niejednoznaczność postaw moralnych, wzloty i upadki, poświęcenie i obojętność. Okazuje się również, że przedwojenne marzenia o sławie trzeba wyrzucić do kosza, a największym osiągnięciem architektury w czasach wojennych nie są monumentalne budowle czy piękne fabryki, ale niezwykłe i niepozorne skrytki i kryjówki w domach i mieszkaniach, pozwalające na przetrwanie prześladowanych Żydów.

powieść tchnie wiarą w lepsze jutro i w moc dobrych uczynków

W powieści daje się odczuć wielką miłość Belfoura do architektury, co w efekcie daje ciekawe opisy procesu tworzenia i konstruowania wymyślnych skrytek, a sprawny, potoczysty język i dbałość o detale przynosi pasjonującą lekturę. Dużym atutem jest utrzymywanie czytelnika w stałej niepewności co do losów bohaterów i umiejętne stopniowanie napięcia, które nie spada aż do finału.

Paryski architekt to emocjonująca, przenikliwa i bardzo osobista powieść o niespodziewanej i niechcianej przemianie zwykłego człowieka w osobę heroiczną, w ciężkich czasach pełnych dylematów i trudnych wyborów. Tchnie wiarą w lepsze jutro i w moc dobrych uczynków i poświęcenia, zdolnych rozświetlić mroczne czasy. Tomasz Wojciechowski

Charles Belfoure, Paryski architekt, Przekład: Anna Borowska, Wydawnictwo Znak, Premiera: 16 marca 2016

kup książkę

Paryski architekt recenzja

Charles Belfoure
Paryski architekt
Przekład: Anna Borowska
Wydawnictwo Znak
Premiera: 16 marca 2016

Drogi Czytelniku!

Ponieważ jestem architektem, zawsze wydawało mi się, że moja dziedzina zawodowa byłaby oryginalnym tłem dla pomysłowej, fascynującej powieści. Myśl, że główny bohater mógłby wykorzystać swoją wiedzę architektoniczną i inżynieryjną, by przechytrzyć złoczyńcę, rozwikłać zagadkę kryminalną lub dokonać bohaterskich czynów, nieustannie mnie intrygowała.
Pracując nad Paryskim Architektem, przeniosłem w inne czasy rzeczywiste wydarzenie historyczne. Kiedy podczas rządów Elżbiety I katolicyzm był w Anglii prześladowany, a sprawowanie mszy zabronione, angielscy księża postanowili celebrować nabożeństwa w tajemnicy, ukrywając się w zaprzyjaźnionych dworach. Aby zapewnić im bezpieczeństwo, projektowano i budowano dla nich specjalne kryjówki, tzw. priest holes, w których mogli się schować, gdyby dany dom został odkryty. (Schwytanego kapłana i tych, którzy udzieli mu schronienia, czekały tortury i śmierć). Żołnierze królowej mogli przeszukiwać podejrzany dwór nawet przez kilka dni, a i tak nie byli w stanie znaleźć księdza, który ukrywał się tuż obok nich.
Wykorzystując jako tło akcji Paryż okupowany przez Niemców podczas drugiej wojny światowej, zmieniłem elżbietańskiego cieślę we francuskiego architekta, który projektuje tymczasowe miejsca schronienia dla Żydów ukrywających się przed nazistami. Starałem się pokazać, jak wielkiego heroizmu wymagała taka pomoc, oraz podkreślić, że nie wszyscy pozostali obojętni na los prześladowanych. Podobnie jak mój bohater, ludzie, którzy podjęli to olbrzymie ryzyko, odkryli w sobie niezwykłą spójność wewnętrzną i odwagę, jakiej nigdy się po sobie nie spodziewali.
Istotny wpływ na tę książkę wywarły również doświadczenia mojej matki. Choć nie była Żydówką, spędziła znaczną część drugiej wojny światowej w straszliwych warunkach obozu pracy przymusowej. Ogromna determinacja i hart ducha pomogły jej przetrwać, ale nigdy nie przeżyłaby tych trudnych czasów, gdyby nie pomoc i dobroć innych ludzi. Niektórzy z nich ryzykowali dla niej własnym życiem.
Mam nadzieję, że lektura tej powieści sprawi wszystkim tyle radości, ile mnie dało jej pisanie.
Charles Belfoure
autor i architekt

1

Lucien Bernard wychodził właśnie zza rogu ulicy na rue la Boétie, gdy prawie zderzył się z nim biegnący z naprzeciwka mężczyzna. Nieznajomy przemknął obok tak blisko, że można było poczuć zapach jego wody kolońskiej.
Lucien zdążył zorientować się, że był to zapach L’Eau d’Aunay,
którego sam używał, i w tej samej sekundzie usłyszał za sobą głośny trzask. Odwrócił się. Mężczyzna, który przed chwilą go minął, leżał teraz na chodniku dwa metry dalej twarzą w dół. Z otworu w tyle jego łysej głowy wartkim strumieniem płynęła krew, jak gdyby ktoś nagle odkręcił kran wewnątrz czaszki. Gęsta, ciemnoczerwona ciecz spływała wąską strugą po jego szyi, ściekała na elegancki biały kołnierz i wsiąkała w dobrze uszyty, granatowy garnitur, nadając mu w tym miejscu odcień głębokiego fioletu.
Przez ostatnie dwa lata, od momentu rozpoczęcia niemieckiej okupacji w 1940 roku, na ulicach Paryża zginęło wiele osób, ale Lucien jeszcze nigdy nie widział trupa na własne oczy. Wpatrywał się w nieboszczyka jak w transie, dziwnie zafascynowany nie tyle samym widokiem śmierci, ile nowym kolorem pojawiającym się właśnie na garniturze mężczyzny. Pamiętał, jak kiedyś podczas szkolnych zajęć plastycznych musiał malować nudne ćwiczenia oparte na kole barw. Teraz miał przed sobą osobliwy dowód na to, że połączenie niebieskiego i czerwonego rzeczywiście daje fioletowy.
– Nie ruszać się!
Podbiegł do niego niemiecki oficer ze stalowoniebieskim lugerem w dłoni. Towarzyszyło mu dwóch wysokich żołnierzy z pistoletami maszynowymi, które natychmiast wycelowaliw Luciena.
– Ani kroku, draniu, bo skończysz jak kolega – warknął oficer.
Lucien nie mógłby się ruszyć nawet, gdyby chciał. Był kompletnie sparaliżowany ze strachu.
Oficer podszedł do zastrzelonego mężczyzny, po czym odwrócił się i zaczął iść w stronę Luciena krokiem tak zwyczajnym, jakby zamierzał poprosić o ogień. Wyglądał na jakieś trzydzieści lat, miał wyrazisty, orli nos i bardzo ciemne, niearyjskie, brązowe oczy, którymi wpatrywał się teraz intensywnie w szare oczy Luciena. Spojrzenie oficera sprawiło, że poczuł się nieswojo. Krótko po tym, jak Niemcy zajęli Paryż, powstało kilka francuskich broszur poświęconych sposobom postępowania w kontaktach z okupantami. Radziły one zachowywać godność i dystans, nie wdawać się w rozmowy oraz za wszelką cenę unikać kontaktu wzrokowego. W świecie zwierząt bezpośrednie spojrzenie oznaczało prowokację i było formą agresji. Trudno jednak było stosować się do tej zasady, mając oczy Niemca zaledwie kilka centymetrów przed swoimi.
– Nie znam go – powiedział cicho Lucien.
Twarz oficera rozciągnęła się w szerokim uśmiechu.
– Tego Żyda mało kto już teraz pozna – odrzekł. Mundur wskazywał, że był majorem Waffen-SS. Dwaj żołnierze wybuchnęli śmiechem.
Choć Lucien był tak przerażony, że miał wrażenie, iż zmoczył się w spodnie, wiedział, że musi działać szybko, jeśli nie chce za chwilę sam leżeć martwy na chodniku. Zdołał wziąć płytki oddech, uspokoić się nieco i pomyśleć. Jednym z najdziwniejszych aspektów okupacji był sposób, w jaki Niemcy potrafili odnosić się do podbitych Francuzów. Bywali wobec nich mili i uprzejmi, ustępowali nawet miejsca staruszkom w metrze.
Lucien postanowił pójść tym tropem.
– Czy to pan zdołał tak celnie umieścić kulę w głowie tego dżentelmena? – zapytał.
– W rzeczy samej. Jednym strzałem – odparł major. – Ale to żaden wyczyn. Żydzi nie są zbyt wysportowani. Biegają cholernie wolno, nietrudno ich ustrzelić.
Niemiec zaczął przetrząsać kieszenie nieboszczyka. Wyciągnął z nich jakieś papiery i elegancki portfel z krokodylej skóry, które wsunął do bocznej kieszeni swojego zielono-czarnego munduru.
– Dziękuję jednak za docenienie moich umiejętności strzeleckich – uśmiechnął się szeroko.
Luciena ogarnęła fala ulgi – wyglądało na to, że dane mu będzie pożyć jeszcze trochę.
– Ależ nie ma za co, panie majorze.
Oficer wstał.
– Może pan odejść, ale radzę pójść najpierw do łazienki – powiedział zatroskany. Ręką w szarej rękawiczce wskazał coś na prawym ramieniu Luciena.
– Obawiam się, że pana ochlapałem. To paskudztwo obryzgało panu całe plecy. Szkoda garnituru, wygląda na bardzo porządny. Swoją drogą, gdzie go pan szył?
Wykręciwszy szyję w prawo, Lucien zdołał zobaczyć, że szary materiał na ramieniu marynarki poznaczony był czerwony plamkami. Oficer wyciągnął długopis i mały brązowy notatnik.
– Monsieur. Gdzie szył pan garnitur?
– U Milleta. Przy rue de Mogador. – Lucien zawsze słyszał, że Niemcy prowadzą bardzo skrupulatne notatki.
Major starannie zapisał informację i włożył notatnik do kieszeni spodni.
– Bardzo panu dziękuję. Nikt na świecie nie jest w stanie prześcignąć mistrzostwa francuskich krawców, nawet Brytyjczycy. Wie pan, obawiam się, że Francuzi biją nas na głowę we wszystkich kwestiach związanych ze sztuką. W tych sprawach nawet my, Niemcy, musimy uznać wyższość kultury galijskiej nad teutońską. No, chyba że chodzi o sztukę prowadzenia wojny – roześmiał się, w czym zawtórowali mu dwaj jego podkomendni. Lucien poszedł w ich ślady i również zaśmiał się serdecznie.
Gdy śmiech ucichł, major zasalutował krótko i powiedział:
– Nie będę pana dłużej zatrzymywał, monsieur.
Lucien skinął głową i ruszył przed siebie.
– Cholerne szwaby – wymamrotał pod nosem, gdy tylko znalazł się poza zasięgiem ich słuchu. Szedł wolnym, spokojnym krokiem; bieganie po ulicach Paryża było proszeniem się o śmierć, o czym miał okazję przekonać się leżący twarzą w dół na chodniku nieszczęśnik. Lucien uświadomił sobie, że widok zabójstwa mocno go wystraszył, ale nie czuł się jakoś szczególnie poruszony śmiercią mężczyzny. Liczyło się dla niego tylko to, że sam wyszedł z tego cało. Zastanawiało go, że ma w sobie tak mało współczucia dla drugiego człowieka. Choć, z drugiej strony, nie było czemu się dziwić – dorastał w rodzinie, w której na współczucie nie było miejsca.
Jego ojciec, znakomity geolog, cieszący się uznaniem w kręgach akademickich, stosował taką samą bezwzględną filozofię życiową jak najbardziej prosty wieśniak. Gdy spotykał się z nieszczęściem innych, wyznawał zasadę: „Mam to gdzieś, lepiej on niż ja”. Świętej pamięci profesor Jean-Baptiste Bernard zdawał się nie zauważać, że istoty ludzkie, w tym jego żona i dzieci, mają uczucia. Swoją miłością i uwagą obdarzał rzeczy nieożywione, głównie skały oraz minerały pochodzące z Francji lub jej kolonii. Wymagał też, aby jego dwaj synowie kochali to samo, co on. W wieku, gdy niektórzy z ich rówieśników nie umieli jeszcze czytać, Lucien i jego starszy brat, Mathieu, znali już nazwy wszystkich skał osadowych, magmowych i metamorficznych w każdej z dziewięciu prowincji geologicznych Francji. Ojciec odpytywał ich podczas kolacji: ustawiał skały na stole, a oni mieli je nazywać. Jeśli popełnili choć jeden błąd, bywał bezlitosny, jak wtedy, gdy Lucien nie potrafił rozpoznać bertrandytu, minerału z rodziny krzemianów, i musiał za karę wziąć kawałek skały do ust. Ojciec twierdził, że dzięki temu już nigdy jej nie zapomni. Gorzki smak bertrandytu pamiętał do dziś.
Lucien nienawidził swojego ojca, ale teraz zaczął zastanawiać się, czy nie jest do niego podobny znacznie bardziej, niż chciałby to przyznać.
Idąc ulicą w skwarze czerwcowego popołudnia, podniósł wzrok na okoliczne budynki. Patrzył na ich fasady z wapienia („węglanowa skała osadowa” – przemknęło mu przez myśl), piękne, rustykowane partery, wysokie okna z kamiennymi obramieniami i misterne wzory kutych balkonowych balustrad, podtrzymywanych przez rzeźbione kamienne wsporniki. Niektóre z masywnych podwójnych drzwi kamienic były otwarte i mógł zobaczyć dzieci biegające po wewnętrznych dziedzińcach.
Przypomniał sobie, jak sam bawił się w ten sposób, gdy był chłopcem. Z okna na poziomie ulicy, które właśnie mijał, spoglądał na niego sennie biało-czarny kot. Lucien kochał każdy budynek Paryża – miasta, w którym się urodził, najpiękniejszego miasta na świecie. W czasach swojej młodości wałęsał się praktycznie wszędzie, znał wszystkie pomniki i zabytki, główne aleje i bulwary, a także ciemne zaułki i uliczki w najbiedniejszych dzielnicach. Potrafił czytać historię miasta ze ścian jego domów. Gdyby tamten przeklęty szkop strzelał trochę mniej celnie, nigdy więcej nie ujrzałby już tych wspaniałych budynków, nie mógłby spacerować tymi wybrukowanymi ulicami czy rozkoszować się cudownym zapachem świeżego chleba, wypiekanego w bulanżeriach.
Nieco dalej, na rue la Boétie, Lucien dostrzegł sklepikarzy, odsuwających się od witrynowych okien – stali wystarczająco daleko, by nie dało się ich zobaczyć z ulicy, a jednocześnie na tyle blisko, że z pewnością wszystko widzieli. Skinął na niego jakiś tęgi mężczyzna, stojący w wejściu do Café d’Eté. Gdy Lucien podszedł do drzwi, mężczyzna – prawdopodobnie właściciel – podał mu wilgotny ręcznik.
– Łazienka jest na zapleczu – powiedział.
Lucien podziękował mu i ruszył na tył lokalu. Była to typowa, paryska kawiarnia: wąska, słabo oświetlona, z podłogą wykładaną biało-czarnymi płytkami, rzędem małych stolików stojących wzdłuż ściany i bardzo kiepsko zaopatrzonym barem po przeciwnej stronie. Okupacja sprawiła, że w Paryżu stała się rzecz niewyobrażalna – Francuzi zostali pozbawieni podstawowych środków niezbędnych do życia: wina i papierosów. Kawiarnie były jednak tak integralną częścią francuskiej egzystencji, że ludzie wciąż przychodzili do nich codziennie, by palić oszukane papierosy z ziół i trawy i pić rozwodnione popłuczyny, które uchodziły za wino. Klienci Café d’Eté, którzy zapewne widzieli, co się stało, przerwali rozmowy i zapatrzyli się w swoje kieliszki, odnosząc się do przechodzącego Luciena tak, jakby został w jakiś sposób skażony poprzez kontakt z Niemcami. Przypomniał sobie wtedy inną sytuację, gdy pięciu niemieckich żołnierzy wpadło kiedyś do kawiarni, w której siedział. Wszyscy momentalnie ucichli, jak gdyby ktoś przekręcił wyłącznik radia. Żołnierze natychmiast wyszli.
Dotarłszy do obskurnej łazienki, Lucien zdjął marynarkę i zaczął ją czyścić. Kilka kropel krwi wielkości ziaren grochu znaczyło tył ubrania, jedna była na rękawie. Zmoczył ręcznik zimną wodą i próbował zetrzeć krew, ale lekkie ślady pozostały. Zirytowało go to – miał tylko jeden porządny garnitur biznesowy. Lucien był wysokim, przystojnym mężczyzną o bujnych, brązowych lokach, przywiązującym do ubioru dużą wagę. Na szczęście jego żona, Celeste, znała się na takich rzeczach, więc pocieszył się, że pewnie uda się jej wywabić plamę. Zrobił krok do tyłu i spojrzał w lustro, aby upewnić się, czy nie ma krwi na twarzy lub włosach, po czym rzucił okiem na zegarek i zdał sobie sprawę, że za dziesięć minut ma spotkanie.
Założył z powrotem marynarkę i wrzucił brudny ręcznik do umywalki.

 
Wesprzyj nas