Kapka Kassabova w książce „Dwanaście minut miłości” opisała środowisko ludzi tańczących tango – od Nowej Zelandii przez Europę po Amerykę Południową. To jednak nie tylko opowieść o tańcu, ale też uniwersalna historia o odnajdywaniu swojej życiowej drogi.


Z tangiem, pierwszym w historii tańcem, który przywędrował z nędznych zaułków na luksusowe salony, Kapka Kassabova zetknęła się przez przypadek. Ta nowozelandzka dziennikarka i pisarka wiodąca życie naznaczone wieloma podróżami, w wieku dwudziestu kilku lat poszukiwała przynależności. Jej rodzina wyemigrowała z Bułgarii do Auckland na fali exodusu po upadku muru berlińskiego i wynikających z niego przemian w Europie Środkowej i Wschodniej. Wyrwana z rodzinnego kraju w wieku nastoletnim nie czuła związku ani z ojczyzną ani z antypodami, gdzie przyszło jej zamieszkać. Zapisując się na kurs tańca szukała towarzystwa i lekarstwa na melancholię. W najśmielszych przypuszczeniach nie wyobrażała sobie, że jej nową ojczyzną, w której nareszcie poczuje się u siebie, stanie się tango.

„Dwanaście minut miłości”, napisane przez nią po dziesięciu latach doświadczeń, obecności w środowisku tancerzy tanga, osobistych olśnień i rozczarowań, to subiektywnie przefiltrowana historia tego tańca i jego współczesność wzbogacona o narrację zrodzoną z autentycznej pasji. Kassabova przeplata dziennikarską rzetelność z emocjonalnością własnych doświadczeń, co czyni jej książkę ciekawą, także dla tych osób, które w życiu nie postawiły ani jednego kroku na parkiecie i wcale tego nie planują.

Podążając za autorką czytelnik przyjrzy się klubom, gdzie nowicjusze rozpoczynają przygodę z nauką tańca, pozna środowisko zawodowców, odwiedzi Buenos Aires – mekkę tangueros z całego świata, ale też miejsca na pierwszy rzut oka nie mające z tangiem wiele wspólnego, takie jak chociażby Edynburg. Autorka książki pokazuje, że zrzeszenia ludzi pragnących wspólnie tańczyć i tym samym ulepszać swoje umiejętności, istnieją wszędzie (małych polskich miasteczek nie wyłączając), a jej głód tańca gna ją przez kontynenty, od miasta do miasta, tylko po to by zatańczyć. Poczuć klimat, poznać nowych ludzi.

Środowisko opisywane przez Kapkę Kassabovą to zbiorowość indywidualistów połączonych trudnymi życiowymi doświadczeniami. Ludzi tańczących żeby o czymś zapomnieć, żeby oderwać się od kłopotów, odnaleźć siebie i swoje powołanie. Melancholia i przeszłość zawsze okazująca się lepsza od teraźniejszości jest ich muzyką, w swoim gronie znajdują pocieszenie albo chociaż towarzystwo podobnych sobie osób. Kapka portretuje napotkane postaci, udaje się jej uchwycić rysy ich osobowości. Nie stroni też od egzystencjalnych pytań pozostawionych bez odpowiedzi, ale pisze z nutą autoironii, dzięki czemu udaje się jej ustrzec przed patetycznością.

książka stanowi udany dziennik osiągania dorosłości i zapis wyborów, które nas definiują, wraz z ich rezultatami

Oprócz tego, że „Dwanaście minut miłości” jest opisem wielu lat zmagań z tangiem, stanowi też udany dziennik osiągania dorosłości. Zapis wyborów, które nas definiują, wraz z ich rezultatami. Kalejdoskop postaw i zachowań. Ktoś porzucił swoje nudne, dotychczasowe życie i przeprowadził się do Buenos z zamierzeniem, że utrzyma się tańcząc tango i ucząc tanga, ktoś przez dziesięć miesięcy w roku zbiera fundusze na to, by na parkietach Argentyny spędzić dwa, a jeszcze ktoś inny stoi w pół kroku pomiędzy swą ułożoną i banalną codziennością, pragnie wreszcie zrobić coś, by poczuć, że naprawdę żyje, a nie egzystuje – ale waha się i boi podjęcia ostatecznej decyzji: oto tylko kilka wariantów reprezentowanych przez ludzi spotkanych przez Kassabovą.

W tle małych i dużych osobistych dramatów, rozstań i powrotów, nadziei i beznadziei, rozbrzmiewa muzyka opowiadająca o miłości, odrzuceniu i tęsknocie. Toczy się też, w retrospekcjach, barwna i burzliwa historia Argentyny, zapewniając kilka godzin interesującej lektury. Agnieszka Kantaruk

Kapka Kassabova, Dwanaście minut miłości. Opowieść o Tangu, Przekład: Katarzyna Bartuzi, Wydawnictwo Świat Książki, Premiera: 3 lutego 2016

kup książkę

Dwanaście minut miłości. Opowieść o Tangu

Kapka Kassabova
Dwanaście minut miłości. Opowieść o Tangu
Przekład: Katarzyna Bartuzi
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 3 lutego 2016

Preludium do cyklicznej nocy

Wszystkie tańce latynoamerykańskie, jak zresztą wszystkie tańce partnerskie z dowolnego okresu i regionu świata, są niczym innym, jak okazywaniem szczęścia poprzez ruch ciałem. Taniec partnerski to radość, relaks, ekstrawersja, prostota i optymizm. Taniec zmusza do śmiechu i porzucenia trosk.
Ale nie tango. Tango to wyłącznie troski. Ku tangu zwracamy się, żeby je przepracować. Tango to jedna wielka troska z całodobową ścieżką dźwiękową. Tango przypomina, że choć teraz nie trapią cię troski egzystencjalne, finansowe ani żadne inne, to – no cóż – prędzej czy później cię dopadną. A dopadną, wierzcie mi. Jest też dobra wiadomość: za sprawą tanga troski stają się pasjonujące. Dzięki niemu chcesz je przeżywać, cokolwiek cię trapi.
Jakie jest tango?
Tango to introwersja, zamyślenie, kontrola ciała, zaangażowanie umysłu, muzyczna złożoność i mroczne emocje. Tango to całość ludzkiego doświadczenia w pigułce. Kilka przykładów:
Tango śpiewa o upływie czasu i o zniszczeniu, jakie niesie. Śpiewa o domu, o zawiedzionej miłości, o mieście, o wieczornych libacjach i o twojej matce.
Roztrząsa wczorajsze katastrofy i wyczekuje jutrzejszych.
Zwięźlej niż epicki poemat czy filozoficzny traktat ujmuje tajemnicę namiętnej miłości.
Czy tango mówi o szczęśliwej miłości? Tak – o tej, której zaznałeś w przeszłości. No dobrze, przesadzam, ale tylko trochę.
To tango sprawia, że twoje nogi nie mogą ustać, serce przepełnia tęsknota, w głowie roją się miasta, a w duszy znajdujesz swój dom – jeśli wszystko inne zawiedzie. A zawiedzie, prędzej czy później. Bo tango jest nade wszystko realistyczne.
To ono przeobraża gniew w muzykę, jak stwierdził wielki argentyński pisarz Borges.
To smutna myśl, którą można zatańczyć, wedle znanych słów argentyńskiego poety Discepola.
To wertykalny wyraz horyzontalnego pragnienia, wedle jeszcze bardziej znanych słów pewnego anonimowego tancerza.
To także – przechodząc do rzeczy – zespolenie seksu i śmierci, stąd jego ekstatyczny czar. Tango hipnotyzuje nas i połyka w całości jak boa królika.
Ludzie znikają w tangu na lata, na całe życie. Mnie też się to przydarzyło, ale wróciłam do świata, aby o tym opowiedzieć.
Najważniejsze fakty są powszechnie znane. Tango narodziło się w XIX wieku w okolicach ujścia Rio de la Plata, na styku Argentyny i Urugwaju, Starego Świata i Nowego. W krótkim czasie stało się powszechnym tańcem miejskim. Dziś słyszy się i tańczy tango w miastach na całym świecie -od Szkocji po Nową Zelandię, od Ekwadoru po Bułgarię.
W 2009 roku UNESCO uznało tango za część niematerialnego dziedzictwa kulturowego ludzkości. Ta książka jest próbą opisania rozkoszy tanga i poszukiwaniem przyczyn, dla których diagnoza dziesiątków tysięcy miłośników tanga z każdego zakątka globalnej wioski XXI wieku brzmi: nieuleczalnie uzależnieni.
Jestem jedną z nich, a tutaj opisuję, jak poprzez tango szukałam tego, co w życiu ważne. To prawdziwa opowieść, odzwierciedlająca historię samego tanga, w której fakty przeplatają się z fikcją, zyski – ze stratami, pragnienie – ze śmiercią.
Całkowicie wiernie odtwarzam emocjonalną stronę moich doświadczeń – tych dobrych, tych złych i tych żałosnych. Nikogo nie zamierzałam demaskować ani ośmieszać – poza samą sobą tam gdzie to konieczne. Aby uchronić cudzą prywatność, wiele imion zmieniłam, niektóre tożsamości zataiłam, liczne postaci i wydarzenia zlałam w jedno i złagodziłam. Rzeczywistość – a zwłaszcza jej cudza wersja – bywa zbyt trudna do bezpośredniej kontemplacji. To jak patrzenie prosto w słońce.
W tangu zresztą słońce wschodzi o północy.

Pierwsza tanda
Stopy


W poszukiwaniu prawdziwego tanga

ROZDZIAŁ 1
To tylko tango

LEKCJA TANGA: FASCYNACJA

Był parny wieczór na antypodach, zaranie tego tysiąclecia. Z opustoszałej ulicy weszłam do pustego tapas baru pod nazwą Fuego (Ogień). W środku – mrok, czarne ściany, złocone rokokowe lustro i jedna jedyna para na parkiecie. Na dźwięk akordeonu – stanowczej nuty w tonacji molowej – para przylgnęła do siebie, ręce i nogi obojga drżały, jakby tonęli. Ale nie tonęli. Ich twarze jaśniały tym subtelnym światłem, jakie obleka twarze świadków Jehowy wkrótce po nawiązaniu kontaktu z Bogiem.
Wspięłam się na obity welurem stołek barowy, żeby popatrzeć. Nie wiem, czy to było przeczucie, czy deja vu, ale ta scena wydała mi się znajoma i bardzo osobista. Przywierali do siebie spoconymi policzkami i tułowiami, które doskonale pasowały, bo kobieta miała obfity biust, a mężczyzna – zapadniętą klatkę piersiową. Oczy kobiety były zamknięte. Tańczyli tak, jakby mieli tańczyć po raz ostatni. Nie robili tego dla mnie ani dla wyimaginowanej widowni. Robili to wyłącznie dla siebie. W kilka chwil przetańczyli całe życie.
Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, ale ich popis sprawiał wrażenie najważniejszej chwili w ich życiu właśnie dlatego, że nią był. Nagle spostrzegłam, że nie tylko ja się im przyglądam. Zza baru zerkała para staruszków – tak maleńkich, że wcześniej ich nie zauważyłam. Oboje mieli ten charakterystyczny wygląd emigrantów na antypodach, jakby nonszalancko pytali, jakim cudem się tu znaleźli.
– Co to? – spytałam.
– Tango – odparł mężczyzna.
– Argentyńskie – sprecyzowała kobieta, wycierając ścierką kieliszki.
– No wiesz – dodał mężczyzna – niektórzy mówią, że tango pochodzi z Urugwaju.
– A my jesteśmy z Chile – objaśniła kobieta.
– I my też tańczymy – poinformował mężczyzna.
– Kiedy nikt nie patrzy – dodała nieśmiało kobieta.
Stało się. Zostałam wyznawczynią. Uprzejmi Chilijczycy wkrótce zbankrutowali, ale tamten wieczór zmienił bieg mojego życia. Przez kolejną dekadę miałam oddychać tangiem, śnić o tangu, kochać tango i go nienawidzić. Miałam tańczyć tango nieprzerwanie przez kolejne tysiąc i jedną noc, aby potem paść i zacząć od nowa. Wkrótce zasadniczo miało się zmienić moje życie uczuciowe i towarzyskie, miejsce zamieszkania, godziny snu i postawa ciała – i to nie zawsze na lepsze.
Miałam zjeździć świat w poszukiwaniu autentycznego tanga. Miałam przeżyć – ja, w pierwszej osobie – ponadczasową historię tanga: opowieść o wygnaniu i tęsknocie, o tańcu w raju i jego przebrzydłym bliźniaku syjamskim – tańcu w piekle.
O tak, miałam doświadczyć na sobie obiegowych stereotypów tanga, ale na tym nie koniec. Tango miało mi dać wszystko, czego pragnęłam, a czego tego pamiętnego wieczora w nowym tysiącleciu nie miałam: przyjaźń, miłość, piękno, sens, przygodę, ekstazę, dom. Potem miało mi to wszystko zabrać i złamać serce. Jeszcze później miało to serce ukoić i dać mi więcej, ale zupełnie nie tego, czego się spodziewałam. Próbo-wałam rzucić tango – bez powodzenia, bo bakcyla tanga łapie się na zawsze. Tango jest jak heroina – włącza się w procesy metaboliczne.
Powiedziałam: ,ja, w pierwszej osobie”, ale to tylko połowa prawdy. Zgodnie z najbardziej oklepanym frazesem, do tanga trzeba dwojga. Pytanie tylko, co właściwie ma tych dwoje połączyć. I ile tysięcy kombinacji „dwojga” jest możliwych, zanim trafi się na tego jedynego, tego, z którym można przeżyć to samo, co para tańcząca w barze. A może był to tylko wytwór mojej wyobraźni?
O nie, błagam, niech to nie będzie fantazja – modliłam się tamtego wieczora na barowym stołku. A jeśli to ma być fantazja – błagam, pozwólcie i mnie ją przeżyć. Modliłam się do bezimiennego boga tanga, zastanawiając się, czy on w ogóle istnieje. Istnieje i mnie wysłuchał, a ja wkrótce przekonałam się, że chytry z niego drań.
Tego wieczora, gdy siedziałam na stołku, i teraz, kiedy czytacie te słowa, setki par na całym świecie tańczą tango, ukryte przed cudzym wzrokiem. Na południowej półkuli tańczą o świcie, na północnej – o zmroku. Jest taki punkt między słońcem a księżycem, kiedy – przez krótką chwilę – wszyscy tańczą jednocześnie.
Z tangiem jest jak z podświadomością – niekoniecznie je widać, ale nigdy nie śpi. A jeśli go nie widać, to tylko dlatego, że nie wiecie, gdzie patrzeć. Nie zostaliście wprowadzeni w tajniki globalnej wioski tanga. Nie przeżyliście swoich dwunastu minut. Jeszcze.
Tango to masoneria tanecznego świata. Jeśli i wam się poszczęści, pewnego dnia ktoś powita was tym upragnionym sekretnym uściskiem dłoni. Jego odpowiednikiem w tangu jest cabezeo – ledwie zauważalne skinienie głową z drugiego końca sali, sygnał, że wchodzicie do gry.
Ale kto? Ja?

ROZDZIAŁ 2
Barbarzyńskie tango

LEKCJA TANGA: ZAUROCZENIE

– Tak, ty. Przecież nikogo innego tu nie ma.
To nie było skinienie głowy, tylko wyciągnięta dłoń.
– Ale ja nie umiem tańczyć. – Skuliłam się na barowym stołku.
– Każdy umie tańczyć – przekonywał mężczyzna. Nos miał jak bulwa, uśmiech jak zachód słońca, na imię Geoff i był informatykiem. Jego partnerka miała ładną buzię, która teraz lśniła od potu i makijażu. Była żoną innego mężczyzny, ale nie powiedziała mi tego od razu. Cała w czerni, w czarnych pończochach i szpilkach, sączyła obok mnie drinka przy barze.
– On doskonale prowadzi – powiedziała. – A jak ktoś dobrze prowadzi, to nawet początkująca da radę.
– Ale ja naprawdę nie umiem tańczyć – opierałam się.
– Po prostu spróbujmy – nie poddawał się Geoff. – Potrzebujemy pań.
My? Czyżby w Auckland – mieście, które zamierało po godzinach pracy – istniał jakiś podziemny Tango Vista Social Club?
– A tak w ogóle, skąd się tu wzięłaś? – dopytywał.
– Umówiłam się ze znajomym, Jamesem. Ale nie przyszedł.
James był moim jedynym znajomym w Auckland, gdzie mieszkałam od roku.
– Chodźmy, zanim przyjdzie reszta. – Geoff raz jeszcze szarmancko wyciągnął dłoń i pomógł mi zejść ze stołka. -Kto wie, może ci się spodoba.
Co mi tam, w końcu od dawna nic mnie nie cieszyło. Co się mogło stać? Najwyżej przewrócę się i upadnę na twarz, a Chilijczycy i partnerka Geoffa będą się śmiać. To nie koniec świata.
Tak oto, zanim dotarło do mnie, co się dzieje, tańczyłam pierwsze tango w życiu. No dobra. Tańczyłam to dużo powiedziane. Wisiałam na szyi Geoffa jak raptem ożywiona szmaciana lalka.
Przypomniała mi się ta scena z Zapachu kobiety, kiedy dziewczyna zaczyna „spontanicznie” tańczyć z niewidomym Alem Pacino. „W tangu nie ma błędów”, mówi Al ochrypłym głosem. Bardzo chciałam mu wierzyć. I bardzo chciałam wyglądać równie dobrze jak tamta dziewczyna. W końcu ja nie musiałam tak głupio odchylać głowy do tyłu.
(Pausa: W tangu argentyńskim nie wykonuje się figur z odchyleniem głowy, to element tanga pokazowego. Tak przy okazji – nie sposób dobrze wyglądać, tańcząc tango, jeśli nigdy się tego nie robiło).
– Rozluźnij się i pozwól mi prowadzić – szepnął mi Geoff do ucha.
Nagle moja twarz znalazła się bardzo blisko jego twarzy, co było trochę niepokojące, ale nie tak niepokojące jak nagła bliskość naszych ciał. Czułam bijące od niego ciepło. Minęło sporo czasu od chwili, kiedy ostatnio czułam ciepło męskiego ciała.
– Stopami w ogóle się nie przejmuj. Zostaw to mnie -ciągnął Geoff. -I nie patrz pod nogi.
Łatwo mówić. Przywierałam do niego od pasa w górę i podskakiwałam od pasa w dół. Nie miałam pojęcia, czy porusza-my się w rytm muzyki, w której pobrzmiewał smętny akordeon i niskie dźwięki skrzypiec. Nie było w niej taktu, sama melodia w tonacji molowej. Ta muzyka tchnęła melancholią, która w zwyczajnych okolicznościach stanęłaby mi w gardle i męczyła przez kilka godzin jak egzystencjalny katar. Ale to nie były zwyczajne okoliczności. Poruszałam się w rytm tej muzyki – poruszaliśmy się oboje – a bliskość przestała być krępująca. Właściwie zaczynała być naturalna. To, co robiliśmy, było jedyną rozsądną odpowiedzią na taką muzykę. A melancholia, zamiast mnie dławić, spływała na mnie cudownymi strumieniami jak deszcz na spieczoną ziemię.
Pod koniec tańca miałam na twarzy rozmarzony uśmiech, możliwe nawet, że głupkowato się szczerzyłam. Ale nie upadłam, nikt się ze mnie nie śmiał, nie zauważyłam nawet, kiedy w barze pojawiła się „reszta”. Fakt, że ta reszta ograniczała się do mojego znajomego Jamesa, ale on jest typem, który gdziekolwiek się zjawi, robi za tłum.
– KK! – wykrzyknął z konspiracyjnym uśmieszkiem. -Wiedziałem, że wpadniesz w tango po uszy. Geoff, mamy debiutantkę.
– Obiecującą – uśmiechnął się szeroko Geoff.
Zanim James porwał mnie do kolejnego tańca – o matko, już miałam wzięcie! – spytałam Geoffa, do czego tańczyliśmy. Do Piazzolli, dowiedziałam się. Uznałam, że to tytuł melodii – pasował mi do tego eleganckiego, groźnego, instrumentalnego utworu. Podobnie uznałam, że instrument dęty musiał być akordeonem.

 
Wesprzyj nas