Doskonałe połączenie powieści przygodowej, historycznej, fantastyki i romansu. Opowieść o wielkiej miłości, rozgrywająca się w dwóch planach czasowych: współcześnie i w XVIII wieku.


Obca tom 3. PodróżniczkaJest rok 1746. 16 kwietnia armia króla Jerzego II rozgromiła wojska Karola Edwarda Stuarta w bitwie pod Culloden w Szkocji. Po walce Anglicy przeczesali pole bitwy, dobijając rannych. Większość tych, którzy przeżyli, stracono w Anglii, a tysiąc jeńców sprzedano jako niewolników do pracy na amerykańskich plantacjach bawełny.

Rok 1968. Claire, zagłębiając się w dokumenty z epoki i drżąc o Jamiego, usiłuje odgadnąć koleje jego losu. Czy „Czerwony Jamie” przeżył masakrę pod Culloden? A jeśli znalazł się wśród ocalonych, czy odwzajemnia jej tęsknotę? Jak ułożyło się jego życie? Czy kiedykolwiek zdołają się odnaleźć? Czy nawet najgorętsza miłość może pokonać dzielące ich wieki?

***

Wspaniała zabawa… fantastyczne przygody… romans… seks… Idealna lektura, by oderwać się od rzeczywistości!
“San Francisco Chronicle”

Soczysta, obrazowa, zmysłowa proza, pełna szczegółów historycznych i humoru
“Library Jorunal”

Diana Gabaldon – biolog, ekolog, wykładowca uniwersytecki. Oszałamiającą karierę literacką rozpoczęła przygodowo-historyczną powieścią „Obca”. Następne części sagi o podróżującej w czasie Claire Randall, nagradzane i tłumaczone na wiele języków, zajmowały najwyższe miejsca na listach bestsellerów całego świata.

Diana Gabaldon
Podróżniczka
Przekład: Justyna Kotlicka , Ewa Pankiewicz
cykl: Obca tom 3
wydanie 2
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 6 maja 2015
kup książkę

Obca tom 3. Podróżniczka

Prolog

Kiedy byłam mała, nie bawiło mnie włażenie w kałuże. Nie bałam się utopionych robaków ani zamoczenia skarpet; ogólnie rzecz biorąc, należałam do dzieci wiecznie upapranych, których radości życia nie mącił żaden brud.
Przyczyną niechęci do chlapania się w kałużach było niezbite przekonanie, że pod idealnie gładką taflą kryje się coś więcej niż tylko woda. Święcie wierzyłam, że każda kałuża wiedzie do tajemniczej, niezgłębionej przestrzeni. Gdy obserwowałam drobniutkie zmarszczki na wodzie, wywołane moim zbliżeniem się, wyobrażałam sobie kałużę jako coś niewiarygodnie głębokiego. Myślałam, że w bezdennej otchłani cichych głębin kryje się potwór, którego zwinięte, okryte błyszczącą łuską, ogromne cielsko i ostre zęby stanowią nie lada zagrożenie.
Kiedy jednak widziałam odbicie własnej okrągłej, okolonej lokami twarzy na tle błękitnej kopuły, przychodziło mi do głowy, że kałuża jest wejściem do jakiegoś innego nieba. Jeden nieopatrzny krok, a wpadłabym tam i leciała coraz dalej i dalej w niebieskiej przestrzeni.
Tylko w jednej sytuacji odważałam się postawie nogę w kałuży – o zmierzchu, gdy na niebie pojawiały się pierwsze gwiazdy. Bez żadnych obaw mogłam wejść do wody usianej światełkami, bo gdybym wpadła w jakąś nieznaną przestrzeń, zawsze istniała szansa, że po drodze przytrzymam się gwiazd, a to nie byle jaka gwarancja bezpieczeństwa.
Jeszcze dzisiaj, po latach, gdy trafiam na kałużę, w myślach przed nią przystaję – chociaż nogi nie zwalniają tempa – po czym przyśpieszam kroku, aby czym prędzej uciec od echa dawnych wspomnień.
No, bo gdybym tak wpadła…

Bitwa i dług wdzięczności

1. Uczta kruków

Wielu wodzów górskich klanów poszło w bój,
wielu wspaniałych mężczyzn zginęło.
Drogo okupili swoją śmierć, stając w obronie
prawa i królów Szkocji.
Czy już nigdy nie wrócisz?

16 kwietnia 1746 roku

Nie żył. W nosie czuł jednak bolesne pulsowanie. Uznał to za bardzo dziwne. Ufał w wyrozumiałość i łaskę Stwórcy, ale w duszy kołatały mu resztki pierwotnego poczucia winy, które sprawia, że w każdym człowieku tkwi obawa przed trafieniem do piekła. Biorąc jednak pod uwagę dotychczasową wiedzę o siedzibie dusz potępionych, ani rusz nie mógł uwierzyć, że męki piekielne, przeznaczone dla nieszczęsnych mieszkańców otchłani, ograniczają się do bólu nosa.
Z drugiej strony był przekonany, że nie trafił też do nieba. Z kilku przyczyn. Po pierwsze, zupełnie na to nie zasługiwał. Po drugie, nic na to nie wskazywało. A po trzecie, złamany nos nie mógł być nagrodą dla błogosławionych ani karą dla potępionych.
Zawsze wyobrażał sobie czyściec jako miejsce bezbarwne, ale teraz uznał, iż czerwonawa poświata, kryjąca wszystko wokół, jest odpowiednia na czyśćcową aurę. Bardzo powoli umysł mu się przejaśniał i wracała zdolność logicznego rozumowania. Ktoś, pomyślał z irytacją, powinien tu przyjść i powiedzieć, jaki zapadł wyrok, jak długo przyjdzie mu cierpieć czyśćcowe męki, zanim stanie się godny Królestwa Niebieskiego. Sam nie był do końca pewien, czy oczekuje przybycia demona, czy anioła. Nie miał pojęcia, jakie wymagania stawia się pracownikom czyśćca; w szkole nauczyciele i księża pomijali ten temat.
Zaczął robić przegląd całego ciała i zastanawiać się, co jeszcze przyjdzie mu wycierpieć. Zobaczył liczne drobne skaleczenia, nieco głębsze rany oraz mnóstwo siniaków. Znów złamał czwarty palec prawej ręki – trudno go było osłonić, bo sterczał sztywny i zmarznięty. Wszystkie obrażenia nie wyglądały jednak na zbyt poważne. Co jeszcze?
Claire. To imię przeszyło mu serce, a wywołany ból był trudniejszy do zniesienia niż wszystkie dotychczasowe cielesne cierpienia.
Nie wątpił, że gdyby istniał jeszcze w realnym świecie, dźwięk tego imienia podwoiłby męki. Wiedział, że tak będzie, gdy odsyłał ją do kamiennego kręgu. Jeżeli cierpienia duchowe są w czyśćcu podstawą, to dla niego wyznaczono karę w postaci przeżywania bólu rozstania. To wystarczyło, jego zdaniem, do odkupienia wszelkich grzechów, łącznie z morderstwem i zdradą.
Nie miał pojęcia, czy w czyśćcu wolno się modlić. Postanowił spróbować. Panie, spraw, aby ona była bezpieczna. Ona i dziecko. Był pewien, że Claire da sobie radę i dojdzie do samego kręgu; była w ciąży zaledwie od dwóch miesięcy, nadal poruszała się lekko i szybko jak błyskawica. Poza tym to najbardziej uparta i stanowcza kobieta, jaką w życiu spotkał. Czy zdoła jednak przebyć niebezpieczną drogę do miejsca, z którego wyszła? Przemknąć się przez tajemnicze obszary oddzielające przyszłość od teraźniejszości, bezsilna wśród skał? On nigdy nie pozna odpowiedzi, ale na samą myśl o tym zapomniał nawet o swym bolącym nosie.
Podjął przerwaną na chwilę inwentaryzację cielesnych niedomagań. Ogromnie przygnębiło go odkrycie, że najwyraźniej brakuje mu lewej nogi. Wszelkie odczucia kończyły się kłującym mrowieniem w biodrze, dalej nie było nic. Przypuszczalnie odzyska kończynę, kiedy nadejdzie właściwa pora; może wtedy, gdy już wreszcie dostanie się do nieba, a przynajmniej w dniu sądu ostatecznego. W końcu jego szwagier, Ian, zupełnie nieźle radził sobie z drewnianym kikutem, którym zastąpił utraconą nogę.
Jego próżność została jednak urażona. No tak, rzeczywiście; taka kara musiała mieć na celu wyleczenie go z tego grzechu. Zacisnął zęby. Postanowił zaakceptować wszystko mężnie i z taką pokorą, na jaką tylko będzie mógł się zdobyć. Nie zdołał jednak powstrzymać badającej dłoni (czy tego, co mu za dłoń służyło) i sięgnął w dół, by się przekonać, w którym dokładnie miejscu kończy się noga.
Trafił na coś twardego, palce zaplątały się w mokre, zmierzwione włosy. Usiadł gwałtownie i z wysiłkiem rozkruszył warstwę zaschniętej krwi zlepia-
jącej mu powieki. James Fraser przypomniał sobie wszystko i głośno jęknął. Tak bardzo się mylił. Naprawdę był w piekle. Tyle tylko, że niestety wcale nie umarł.

*

Na nim leżały w poprzek zwłoki jakiegoś mężczyzny. Pod ich ciężarem jego noga całkowicie zdrętwiała, dlatego jej nie czuł. Głowa zmarłego, ciężka niczym kula armatnia, zwrócona twarzą w dół, wciskała mu się w brzuch. Wilgotne, splątane włosy tworzyły ciemną plamę na jego mokrej koszuli. Fraser wstrząsnął się w nagłej panice; głowa zsunęła się na kolana i przekręciła na bok, spoza osłony loków na wpół otwarte, niewidzące oczy patrzyły w niebo.
Jack Randall. Elegancki, czerwony mundur kapitana tak pociemniał od wilgoci, że wydawał się niemal czarny. Jamie niezdarnie usiłował zepchnąć z siebie trupa. Ze zdumieniem szybko się przekonał, jak bardzo brak mu sił. Jego ręka zsunęła się po plecach zabitego, druga ugięła się znienacka, gdy spróbował się podeprzeć. Znowu leżał płasko na wznak. W górze wirowało szare niebo. Padał śnieg z deszczem. Z każdym oddechem głowa Jacka Randalla nieprzyzwoicie poruszała mu się na brzuchu; wędrowała to w górę, to w dół.
Fraser z całej siły przycisnął dłonie do bagnistego gruntu. Między palcami przeciekła zimna woda, koszulę na plecach miał przemoczoną do suchej nitki. Przewrócił się na bok. Przekonał się, że zmarły zapewniał mu swoim ciałem odrobinę ciepła. Gdy bezwładne zwłoki Randalla powoli osunęły się na ziemię, lodowata woda zaatakowała świeżo odsłonięte fragmenty ciała Jamiego. Przeżył szok. Nagły chłód wywołał gwałtowne dreszcze.
W lepkiej mazi wykonywał niezborne ruchy. Usiłował wydobyć spod siebie zmięty, oblepiony błotem pled. Do jego uszu dochodziły dźwięki, których nie zdołało zagłuszyć zawodzenie kwietniowego wiatru. Słyszał odległe okrzyki, płacz, jęki przywodzące na myśl nawołujące się duchy. A ponad wszystko wybijały się ochrypłe głosy kruków i wron. Z intensywności krakania wynikało, że ptaków były dziesiątki.
Dziwne, myślał Jamie. Podczas burzy ptaki nie powinny latać. Jeszcze jeden ruch i już mógł otulić się wydobytym spod siebie pledem. Wyciągnął rękę, żeby okryć nogi. Zauważył, że jego lewa kończyna i kilt umazane są krwią. Widok ten nie wywołał większego wrażenia, wydał się Fraserowi nawet dość interesujący: ciemnoczerwone plamy ostro kontrastowały z szarozieloną barwą roślin wrzosowiska. Echa bitwy cichły, aż wreszcie nad pobojowiskiem pod Culloden dało się słyszeć wyłącznie krakanie kruków i wron.

*

Ocknął się znacznie później. Ktoś wykrzykiwał jego imię i nazwisko.
– Fraser! Jamie Fraser! Jesteś tu?
Nie, pomyślał, nie ma mnie. Gdziekolwiek przebywał podczas utraty świadomości, było to lepsze miejsce niż obecne. Leżał w niewielkim zagłębieniu do połowy wypełnionym wodą. Przestało padać, ale wiatr ani trochę nie osłabł; zawodził nad wrzosowiskiem i przeszywał chłodem do szpiku kości. Niebo zrobiło się niemal czarne. Nadszedł już wieczór.
– Mówię ci, gdzieś go tu widziałem. Obok tej dużej kępy kolcolistu. -Głos, z początku donośny, powoli się oddalał.
Jamie usłyszał jakiś szelest. Odwrócił głowę i zobaczył wronę. Stała w trawie niecałe pół metra od niego, z ciemnymi piórami nastroszonymi przez wiatr. Przyglądała mu się okrągłymi, błyszczącymi oczyma. Po chwili uznała, że Jamie nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa. Obojętnie przekrzywiła szyję i wbiła mocny, ostry dziób w oko Jacka Randalla.
Jamie poderwał się gwałtownie z okrzykiem obrzydzenia, który spłoszył padlinożercę. Ptak odleciał, skrzecząc głośno na alarm.
– Patrz, jest tam!
Na mokrym gruncie rozległy się chlupoczące kroki. Przed oczyma rannego zamajaczyła czyjaś twarz, a na ramieniu spoczęła dłoń.
– On żyje! Ruszaj się, MacDonald! Podtrzymaj go, bo sam nie da rady ustać. – Było ich czterech. Podnieśli go z niemałym trudem. Fraser oparł się na ramionach Ewana Camerona i Jana MacKinnona.
Chciał im powiedzieć, żeby go zostawili. Przypomniał sobie, że przecież zamierzał umrzeć. Lecz ich towarzystwo było czymś tak cudownym, że nie miał siły się go wyrzec. Do zdrętwiałej nogi powracało życie. Dopiero teraz Fraser w pełni zdał sobie sprawę, jak poważnie został ranny. I tak niedługo umrze, a dzięki Bogu nie będzie musiał tkwić samotnie w ciemnościach.

*

– Wody? – Poczuł na wargach krawędź kubka. Ostrożnie uniósł się na łokciu, żeby się nie oblać. Ktoś dotknął jego czoła i cofnął rękę bez słowa.
Cały płonął. Pod powiekami czuł płomienie, bolały go wargi, spękane od gorączki. Ale z dwojga złego wolał to niż chłód i dreszcze. Gdy oblewało go gorąco, mógł przynajmniej leżeć spokojnie, dreszcze natomiast wyrywały ze snu demony drzemiące w jego ciele.
Murtagh. Gdy myślał o ojcu chrzestnym, prześladowało go straszne uczucie, ale pamięć nie podsuwała żadnych konkretnych obrazów. Murtagh nie żył; Fraser był tego pewien, ale nie miał pojęcia, skąd to wie. Ponad połowa armii szkockich górali poległa na wrzosowisku – tyle się domyślił z rozmów mężczyzn zgromadzonych w wiejskim domu. Samej bitwy jednak w ogóle sobie nie przypominał.
Już wcześniej brał udział w walkach i orientował się, że utrata pamięci nie jest u żołnierza niczym dziwnym. Widywał podobne przypadki, ale sam nigdy dotąd czegoś podobnego nie doświadczył. Wiedział, że wspomnienia powrócą, miał jednak nadzieję, że uda mu się wcześniej umrzeć. Na myśl o śmierci drgnął. Ruch wywołał falę ostrego bólu, jakby ktoś przejechał po nodze rozpalonym do białości żelazem. Jęknął.
– Jak tam, Jamie? – Leżący obok Ewan podniósł się na łokciu. Jego zmartwiona twarz bielała w półmroku. Zaczynało dopiero świtać. Głowę miał owiniętą zakrwawionym bandażem, również na kołnierzu widać było rdzawe plamy. Krew wyciekała z drobnej rany przy uchu.
– Jakoś wytrzymam – odpowiedział Fraser i z wdzięcznością dotknął ramienia Ewana. Kompan poklepał go po ręce i z powrotem się położył.
Znów pojawiły się czarne jak noc ptaszyska. Gdy zapadł zmierzch, odleciały do gniazd, ale wróciły wraz z nastaniem poranka: kruki i wrony, ptaki wojny, stawiły się na ucztę z mięsa poległych. Równie dobrze mogło się zdarzyć, że teraz okrutnymi dziobami rozszarpywałyby i jego ciało. Pod powiekami wyczuwał kształt gałek ocznych. Okrągłe i gorące kąski smakowitej galarety obracały się bezustannie, na próżno wypatrując zapomnienia. Wstające słońce zabarwiało powieki na ciemnokrwisty kolor.
Czterech mężczyzn zebranych pod jedynym oknem wiejskiego domu rozmawiało przyciszonymi głosami.
– Z tego powodu pobiec? – odezwał się jeden z nich i wskazał głową za okno. – Chryste, człowieku, najzdrowszy z nas ledwie kuśtyka, a sześciu jest kompletnie unieruchomionych.
– Jeśli możesz chodzić, to idź – mruknął ktoś z podłogi. Skrzywił się na widok własnej nogi owiniętej strzępkami kołdry. – Dinna zostanie z nami.
Duncan MacDonald odwrócił się od okna, potrząsając głową. Uśmiechał się ponuro. Światło słoneczne uwydatniło ostre rysy twarzy, pogłębiło bruzdy wywołane zmęczeniem.
– Nie, zaczekamy – oświadczył. – Przede wszystkim dlatego, że Anglików jest więcej niż pcheł na wiejskim kundlu; widać, jak się tam kłębią. Nikt w tej chwili nie zdoła się wydostać z Drumossie.
– Nawet ci, którzy już wczoraj drapnęli z pola, nie zajdą daleko – wtrącił łagodnie MacKinnon. – Nie słyszeliście w nocy, jak angielskie oddziały szybkim marszem przechodziły w pobliżu? Sądzicie, że wyłapanie tych wszystkich nieboraków sprawi im trudność?
Pytanie nie wymagało odpowiedzi, obecni znali ją aż za dobrze. Wielu górali jeszcze przed bitwą ledwo trzymało się na nogach, tak byli osłabieni zimnem, trudami i głodem.
Jamie odwrócił twarz do ściany. Modlił się, aby jego ludzie wyruszyli dość wcześnie. Do Lallybroch było bardzo daleko. Jeśli tylko uda im się wystarczająco oddalić od Culloden, z pewnością nie zostaną złapani. A przecież Claire ostrzegła, że złaknione odwetu oddziały Cumberlanda dotrą daleko i spustoszą góry Szkocji.
Tym razem myśl o żonie wywołała jedynie falę straszliwej tęsknoty. Boże, żeby tak mieć Claire przy sobie, poczuć dotyk jej rąk; żeby tak opatrzyła rany i przytuliła do piersi. Ale odeszła – o całe dwieście lat – i dzięki Bogu! Spod przymkniętych powiek z wolna pociekły łzy. Nie bacząc na ból, przewrócił się na bok, aby je ukryć.
Boże, spraw, żeby była bezpieczna, modlił się. Ona i dziecko.

*

Wczesnym popołudniem powietrze wpadające przez rozbite okno przyniosło woń spalenizny. Intensywniejszą, ostrzejszą niż zapach czarnego od sadzy dymu; przywodziła na myśl pieczone mięso.
– Palą zwłoki – powiedział MacDonald. Odkąd przybyli do chaty, prawie nie opuszczał miejsca przy oknie. Jego twarz przypominała trupią czaszkę: czarne jak węgiel, matowe z brudu włosy były mocno ściągnięte do tyłu i uwidoczniały wszystkie kości twarzy.
Co jakiś czas od strony wrzosowisk dochodziły suche trzaski. Strzały. Coups de grace były łaskawie rozdzielane przez angielskich oficerów, zanim odziani w tartan nieszczęśnicy mogli spocząć na stosie u boku poległych w boju pobratymców. Gdy Jamie znowu spojrzał w górę, Duncan MacDo-nald nadal tkwił przy oknie, ale oczy miał zamknięte.
Siedzący tuż obok Ewan Cameron przeżegnał się.
– Żeby tylko okazano nam tyle samo łaski – wyszeptał.

*

Okazano. Następnego dnia ledwie minęło południe przed domem dały się słyszeć kroki obutych stóp. Drzwi na skórzanych zawiasach otworzyły się bezszelestnie.
– O, Chryste! – rozległy się stłumione okrzyki.
Przeciąg poruszył cuchnące wyziewy, które unosiły się nad ponurymi, obszarpanymi, zakrwawionymi ciałami leżącymi lub siedzącymi na brudnej podłodze.
Myśl o walce nie zaświtała w niczyjej głowie. Jakobici stracili do niej serce, w zbrojnym oporze nie widzieli zresztą najmniejszego sensu. Siedzieli po prostu bez ruchu. Czekali na to, co ich gościom sprawi mnóstwo przyjemności.
Był w randze majora. W mundurze bez jednej zmarszczki i w wypolerowanych butach wyglądał jak spod igły. Przez chwilę się wahał. Obserwował z progu zebranych w domu mężczyzn, po czym wszedł do środka. Adiutant zamknął za nim drzwi.
– Jestem lord Melton – oznajmił. Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu przywódcy, do którego najwyraźniej kierował słowa.
Duncan MacDonald rzucił na przybysza okiem, wstał powoli i skłonił głowę.
– Duncan MacDonald z Glen Richie – powiedział. – A pozostali – machnął ręką – byli żołnierzami w służbie Najjaśniejszego Pana, króla Jakuba.
– Domyślam się – odparł sucho Anglik. Był jeszcze młody, miał niewiele ponad trzydziestkę, ale emanowała z niego pewność siebie doświadczonego wojaka. Ostentacyjnie przenosił spojrzenie z jednego mężczyzny na drugiego, potem sięgnął pod kurtkę i wyjął złożoną kartkę.
– Mam tutaj rozkaz podpisany przez Jego Wysokość księcia Cumberlandu -oświadczył. – Uprawnia mnie do natychmiastowej egzekucji każdego, kto brał udział w zdradzieckiej rebelii, która właśnie została stłumiona. – Ponownie omiótł wzrokiem pomieszczenie. – Czy któryś z was uważa, że nie jest winny zdrady?
Wśród Szkotów rozległ się cichutki śmiech. O jakiej to niewinności można było mówić, skoro znajdowali się o krok od pobojowiska, a ich twarze jeszcze czerniały od bitewnego pyłu?
– Nie, mój panie – odparł MacDonald z nikłym uśmiechem. – Sami zdrajcy. Zostaniemy powieszeni?
Melton skrzywił się z niesmakiem, ale zaraz jego twarz ponownie przybrała wyraz całkowitej obojętności. Major był niewysoki i drobny, lecz jego powaga i autorytet nie budziły wątpliwości.
– Zostaniecie rozstrzelani – oznajmił. – Macie godzinę na przygotowanie się. – Zawahał się, zerknął na towarzyszącego mu porucznika, jakby się obawiał okazać nadmierną łaskę w obecności podwładnego. – Jeśli któryś z was chciałby napisać list, pisarz pułkowy dostarczy papier i pióro. – Skinął głową MacDonaldowi, zakręcił się na pięcie i wyszedł.
Była to ponura godzina. Kilku mężczyzn rzeczywiście poprosiło o materiały do pisania. Nabazgrali po parę słów na papierze rozpostartym na ukośnie biegnącym kominie.
MacDonald błagał o litość dla Gilesa McMartina i Fredericka Murraya. Argumentował, iż obaj mieli zaledwie po siedemnaście lat i powinni być traktowani łagodniej niż dorośli. Prośbę odrzucono. Chłopcy siedzieli pod ścianą z pobladłymi twarzami, trzymając się za ręce.
Jamie mocno bolał nad ich losem. Żal mu było również pozostałych – dobrych przyjaciół i dzielnych żołnierzy. A co do siebie, to odczuwał wyłącznie ulgę. Nic już nie będzie musiał robić, o nic się martwić. Dla swoich ludzi, żony, nienarodzonego dziecka zrobił, co tylko mógł. Niech już wreszcie męka się skończy, niech nadejdzie upragniony spokój.
Bardziej dla dobra innych niż z wewnętrznej potrzeby zamknął oczy i zaczął odmawiać akt skruchy, jak zwykle po francusku. Mon Dieu, je regrette… Tyle że nie odczuwał żalu, na to było już o wiele za późno.
Zastanawiał się, czy od razu po śmierci odnajdzie Claire. Czy też, jak podejrzewał, zostanie skazany na czasową separację? W każdym razie zobaczy ją znowu; to przekonanie tkwiło w nim o wiele silniej niż wszelkie nauki Kościoła. Sam Bóg mu podarował tę kobietę, więc kiedyś z pewnością ją zwróci.
Zapominając o modlitwie, przywołał w myśli obraz ukochanej: zarys policzków i skroni, szerokie gęste brwi, które zawsze zachęcały go do pocałunków, niewielką, gładką płaszczyznę u nasady nosa, między przejrzystymi, bursztynowymi oczyma. Całą uwagę skupił na kształcie ust. W najdrobniejszych szczegółach wyobrażał sobie słodycz pełnych warg, ich smak i własne uczucie radości. Przestał słyszeć słowa modlitwy, skrzypienie piór czy zdławiony płacz Gilesa McMartina.
Było już dobrze po południu, gdy Melton wrócił w asyście sześciu żołnierzy, porucznika i pisarza wojskowego. Oficer ponownie zatrzymał się w progu, lecz zanim zdążył coś powiedzieć, MacDonald wstał i oświadczył:
– Idę pierwszy.
Miarowym krokiem przemierzył izbę. Gdy już schylał głowę w drzwiach, lord położył mu dłoń na ramieniu.

 
Wesprzyj nas