Nie przegapcie żadnej części sagi Diany Gabaldon. W tych bestsellerowych książkach ożywa fascynująca opowieść o podróżniczce w czasie Claire Randall i osiemnastowiecznym Szkocie Jamiem Fraserze.


Obca tom 2. Uwięziona w bursztynieJest rok 1968. Claire Randall powraca wraz z dorosłą córką Brianną do Szkocji. Tu pragnie wyznać prawdę równie zaskakującą, jak wydarzenia, które ją zrodziły: prawdę o starodawnym kręgu kamiennym, miłości przekraczającej granice czasu i szkockim wojowniku Jamesie Fraserze.

Ale jest też rok 1745. Claire udaje się do Paryża, aby zapobiec skazanemu na klęskę powstaniu w Szkocji pod wodzą księcia Karola Stuarta. Chce ocalić córkę i mężczyznę, którego kocha…

***

Wspaniała zabawa… fantastyczne przygody… romans… seks… Idealna lektura, by oderwać się od rzeczywistości!
“San Francisco Chronicle”

Soczysta, obrazowa, zmysłowa proza, pełna szczegółów historycznych i humoru
“Library Jorunal”

Diana Gabaldon – biolog, ekolog, wykładowca uniwersytecki. Oszałamiającą karierę literacką rozpoczęła przygodowo-historyczną powieścią Obca. Następne części sagi o podróżującej w czasie Claire Randall, nagradzane i tłumaczone na wiele języków, zajmowały najwyższe miejsca na listach bestsellerów całego świata i rozeszły się w łącznym nakładzie 18 milionów egzemplarzy. W przygotowaniu wszystkie części sagi o ponadczasowej wielkiej miłości Claire Randall i Jamiego Frasera.

Diana Gabaldon
Uwięziona w bursztynie
Przekład: Karolina Bober, Ewa Błaszczyk, Agata Puciłowska, Iwona Rutkowska, Lidia Rafa
cykl: Obca tom 2
wydanie 2
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 5 kwietnia 2015
kup książkę

Obca tom 2. Uwięziona w bursztynie

1. Wykaz

Roger Wakefield stał pośrodku pokoju. Czuł się osaczony. Uznał, że to uzasadnione wrażenie. Otaczał go las przedmiotów: stoły zawalone bibelotami i papierami; ciężkie wiktoriańskie meble zasłonięte przed kurzem prześcieradłami, pluszem i wełnianymi szalami; małe, plecione dywaniki na wypolerowanej podłodze, tak niebezpieczne dla nieostrożnego przechodnia. Dwanaście pokoi pełnych mebli, ubrań i papierów. I książek – mój Boże, książek!
Gabinet, w którym stał, na trzech ścianach miał półki z książkami, wszystkie zapchane ponad miarę. Horrory w papierowych okładkach tworzyły kolorowe, nierówne stosy. Oprawione w skórę tomy stały ściśnięte jak sardynki wraz z książkami z klubów wysyłkowych, starymi woluminami ukradzionymi z nieistniejących już bibliotek, tysiącami broszur, papierków i zszywanych rękopisów.
W pozostałych częściach domu było podobnie. Książki i papiery pokrywały każdą poziomą powierzchnię. Wszystkie szafy aż trzeszczały i pękały w szwach. Jego zmarły przyszywany ojciec przeżył długie, spełnione życie.
O dobrych kilkadziesiąt lat przekroczył biblijny wiek trzydziestu trzech wiosen. I przez ten czas wielebny Reginald Wakefield nigdy niczego nie wyrzucił.
Roger stłumił nieodpartą chęć natychmiastowego powrotu do Oksfordu, zostawienia domu i całej jego zawartości na łaskę i niełaskę losu. Spokojnie, powiedział do siebie. Zrobił głęboki wdech. Poradzisz sobie. Z książkami pójdzie łatwo: wystarczy posortować i wezwać kogoś, żeby je zabrał. Na pewno będzie potrzebna ciężarówka. Ubrania – nie ma sprawy. „Oxfam” weźmie wszystkie.
Nie miał pojęcia, co też „Oxfam” zrobi ze stosem garniturów z czarnej serży, rocznik mniej więcej tysiąc dziewięćset czterdziesty ósmy. Może biedni nie będą aż tak krytyczni? Zaczął oddychać nieco spokojniej. Żeby zająć się rzeczami wielebnego, wziął miesięczny urlop na wydziale historii
w Oksfordzie. Czy starczy czasu? W chwilach zwątpienia Roger się obawiał, że porządkowanie zajmie całe lata.
Podszedł do jednego ze stolików i podniósł chińską czarkę. Były w niej niewielkie metalowe prostokąty; ołowiane gaberlunzies – plakietki wydawane przez parafie osiemnastowiecznym żebrakom jako coś w rodzaju licencji. Przy lampie stała kolekcja kamiennych butelek, a obok rogowa tabakierka ze srebrnymi okuciami. Oddać wszystko do muzeum? – pomyślał z powątpiewaniem. W domu pełno było przedmiotów z okresu działania jakobitów; wielebny był historykiem amatorem, a jego ulubiony teren łowiecki to osiemnasty wiek.
Roger bezwiednie pogłaskał tabakierkę. Wyczuł czarne linie napisów -nazwiska i daty przewodniczących oraz skarbników Stowarzyszenia Krawców z Canongate, z Edynburga, z tysiąc siedemset dwudziestego szóstego roku. Może powinienem zatrzymać część doborowych nabytków wielebnego… Cofnął dłoń. Zdecydowanie potrząsnął głową.
– Nic z tego, palancie – powiedział głośno. – To prowadzi do obłędu. -Gdyby zaczął wybierać przedmioty, w końcu zachowałby wszystko i zamieszkał w tym potwornym domu, otoczony masą niepotrzebnych rzeczy. – Mówienie do siebie również – mruknął.
Myśl o stertach zabytkowych śmieci przypomniała mu o garażu. Nogi się pod nim ugięły. Wielebny, stryjeczny dziadek, adoptował pięcioletniego Rogera. Rodzice chłopca zginęli w czasie drugiej wojny światowej: matka podczas blitzkriegu, ojciec nad ciemnymi wodami kanału. Wiedziony instynktem zbieracza wielebny zatrzymał wszystkie rzeczy rodziców Rogera. Schował je w skrzynkach i kartonach w garażu. Roger miał pewność, że nikt nie otwierał żadnego z pudeł przynajmniej od dwudziestu lat.
Na myśl o grzebaniu w rzeczach rodziców Roger aż jęknął.
– O, Boże! Tylko nie to!
W tym samym momencie rozległ się dźwięk dzwonka u drzwi. Roger z przerażenia ugryzł się w język.
Otworzył drzwi. Zardzewiałe zawiasy zaskrzypiały głośno.
– Słucham panią – powiedział do stojącej za progiem kobiety.
Była średniego wzrostu, bardzo ładna. Drobna sylwetka, cera biała jak len, masa brązowych, kręconych włosów upiętych w luźny kok i… najnie-zwyklejsze w świecie, jasne oczy koloru dojrzałej czereśni.
Kobieta przeniosła wzrok z jego butów numer jedenaście, z gumowymi podeszwami, na twarz ponad trzydzieści centymetrów nad jej głową. Uśmiechnęła się szerzej.
– Przepraszam, że zaczynam od banalnego spostrzeżenia – odezwała się łagodnym głosem. – Ale… Rogerze, jak ty wyrosłeś!
Roger poczuł, że się rumieni. Kobieta zaśmiała się i wyciągnęła rękę.
– Pan jest Rogerem, prawda? Nazywam się Claire Randall; byłam starą znajomą wielebnego. Ostatni raz widziałam pana, gdy miał pan pięć lat.
– Ee… znajomą mojego ojca? To pewnie już pani wie…
W miejsce uśmiechu pojawił się wyraz szczerego żalu.
– Tak, słyszałam. Serce?
– Mhm, tak. To się stało tak nagle. Dopiero przyjechałem z Oksfordu, żeby się zająć wszystkim. – Zatoczył ręką półkole na znak, że chodzi mu o śmierć wielebnego, dom i całą jego zawartość.
– Jeśli dobrze pamiętam bibliotekę wielebnego, to będzie pan miał sporo roboty – zauważyła Claire.
– W takim razie może nie powinnyśmy przeszkadzać – powiedział miękki głos z amerykańskim akcentem.
– Ach, przepraszam. Zapomniałam. – Claire odwróciła się do stojącej w kącie ganku dziewczyny, niewidocznej dla Rogera. – Roger Wakefield, moja córka Brianna.
Brianna Randall podeszła bliżej z nieśmiałym uśmiechem. Roger wpatrywał się w nią przez chwilę. W końcu przypomniał sobie o dobrych manierach. Otworzył drzwi na oścież. Zastanawiał się, kiedy ostatnio zmieniał koszulę.
– Ależ nie, ależ nie! – powiedział serdecznie. – Przerwa dobrze mi zrobi. Zechcą panie wejść?
Wskazał drogę do gabinetu wielebnego. Córka, niezbyt atrakcyjna, była jedną z najwyższych kobiet, jakie Roger kiedykolwiek widział z bliska. Co najmniej metr osiemdziesiąt, pomyślał.
Gdy dziewczyna przechodziła przez hol, jej głowa sięgała górnej krawędzi boazerii. Roger podświadomie się wyprostował, aby osiągnąć pełną wysokość stu dziewięćdziesięciu centymetrów. Wchodząc za kobietami do gabinetu, w ostatniej chwili się schylił, żeby nie uderzyć głową o framugę drzwi.

*

– Chciałam przyjechać wcześniej – rzekła Claire, sadowiąc się wygodniej w ogromnym fotelu. Jedną ze ścian gabinetu wielebnego zajmowało okno.
Wpadające przez nie promienie słoneczne igrały na perłowej spince w jasnobrązowych włosach. Z upiętej fryzury wymykały się niesforne loki; Claire bezwiednie odgarnęła kosmyk za ucho.
– W zeszłym roku już wszystko zorganizowałam, żeby przyjechać, ale w szpitalu w Bostonie mieliśmy gorący okres. Jestem lekarzem – wyjaśniła i uśmiechnęła się leciutko na widok zaskoczonego spojrzenia Rogera. – Bardzo żałuję, że nie udało się uratować pańskiego ojca; ogromnie chciałam się z nim spotkać.
Roger zastanawiał się, dlaczego przybyły teraz, po śmierci wielebnego. Uznał jednak, że niegrzecznie byłoby o to pytać.
– Miały panie okazję trochę pozwiedzać… – odezwał się po chwili
– Tak, przyjechałyśmy samochodem z Londynu – odrzekła Claire. Uśmiechnęła się do córki. – Chciałam pokazać Bree jej ojczysty kraj. Ma amerykański akcent, lecz jest Angielką, tak jak ja, chociaż nigdy tu nie mieszkała.
– Naprawdę? – Roger rzucił okiem na Briannę. Nie wygląda na Angielkę, pomyślał. Duży wzrost, gęste, rude włosy opadające na ramiona, twarz
O mocnych, zdecydowanych rysach, prosty nos, może odrobinę za długi.
– Urodziłam się w Ameryce – wtrąciła się Brianna – ale zarówno mama, jak i tata są… Byli… Anglikami.
– Byli?
– Mój mąż zmarł dwa lata temu – wyjaśniła Claire. – Sądzę, że go pan znał. To Frank Randall.
– Frank Randall! Oczywiście! – Roger uderzył się w czoło, a gdy Brianna zachichotała, poczuł, że palą go policzki. – Zapewne uznają mnie panie za skończonego durnia, ale dopiero teraz dotarło do mnie, kim panie są.
Nazwisko wiele wyjaśniło; Frank Randall był znakomitym historykiem i przyjacielem wielebnego; przez całe lata wymieniali się informacjami na temat jakobitów. Od ostatniej wizyty Franka Randalla w domu wielebnego minęło jednak co najmniej dziesięć lat.
– Czyli… zamierzają panie zwiedzać historyczne miejsca w pobliżu Inverness? – spytał niepewnie Roger. – Były już panie w Culloden?
– Jeszcze nie – odrzekła Brianna. – Wybieramy się tam pod koniec tygodnia. – Uśmiechnęła się uprzejmie.
– Na dzisiejsze popołudnie kupiłyśmy bilety na wycieczkę nad Loch Ness – wyjaśniła Claire. – A jutro może pojedziemy do Fort William albo pokręcimy się po Inverness; bardzo się zmieniło od mojego ostatniego pobytu.
– Czyli od kiedy? – Roger zastanawiał się, czy powinien zaoferować swoje usługi jako przewodnik. Nie miał zbyt wiele czasu, ale Randallowie byli przyjaciółmi wielebnego. Poza tym wycieczka do Fort William w towarzystwie dwu atrakcyjnych kobiet wydawała mu się o wiele ciekawsza niż sprzątanie garażu.
– Och, od przeszło dwudziestu lat. Minęło dużo czasu. – W głosie Claire zabrzmiała dziwna nuta.
Roger rzucił okiem na panią Randall. Odpowiedziała uśmiechem.
– Cóż, jeśli mogę paniom służyć podczas zwiedzania okolic… – zaproponował nieśmiało.
Claire wciąż się uśmiechała, ale w jej twarzy coś się zmieniło. Można byłoby pomyśleć, że tylko czekała na tę propozycję. Spojrzała na córkę, potem na Rogera.
– Skoro pan o tym wspomniał… – rzekła i uśmiechnęła się szerzej.
– Och, mamo! – wykrzyknęła Brianna, prostując się na krześle. – Nie zamierzasz chyba przeszkadzać panu Wakefieldowi! Spójrz, ile ma roboty! -Wskazała gabinet zastawiony kartonami i niebotycznymi stosami książek.
– Ależ to nie kłopot! – zaprotestował Roger.
Claire znacząco popatrzyła na córkę.
– Nie miałam zamiaru ciągnąć pana siłą – powiedziała szorstko. – Ale może pan znać kogoś, kto mógłby nam pomóc. Szukam osoby, która dobrze zna historię osiemnastowiecznych jakobitów.
Zaciekawiony Roger pochylił się w jej stronę.
– Nie specjalizuję się w tym okresie, ale co nieco wiem – odparł. – Trudno zresztą nie wiedzieć, mieszkając tak blisko Culloden. Tam rozegrała się ostatnia bitwa – wyjaśnił Briannie. – Zwolennicy księcia Karola zaatakowali księcia Cumberland i zostali wyrżnięci w pień.
– Zgadza się – potwierdziła Claire. – Właśnie z tym wydarzeniem wiążą się moje poszukiwania. – Sięgnęła do torebki i wyciągnęła kartkę.
Roger rozłożył papier i szybko przebiegł wzrokiem. Lista około trzydziestu nazwisk, samych mężczyzn. U góry napisano: „Powstanie jakobitów w tysiąc siedemset czterdziestym piątym roku, Culloden”.
– Ci ludzie walczyli pod Culloden, prawda? – spytał Roger.
– Tak – odparła Claire. – Chcę się dowiedzieć, ilu z nich przeżyło bitwę.
Wczytując się w listę, Roger pocierał dłonią podbródek.
– Pytanie jest proste – rzekł. – Ale z odpowiedzią może być kłopot. Pod Culloden poległo tak wielu popierających księcia Karola członków klanów,
że nie grzebano ich osobno. Kopano zbiorowe mogiły, na których stawiano jedynie kamień z nazwą klanu.
– Wiem – mruknęła Claire. – Brianna tam nie była, ale ja tak. Bardzo dawno temu. – Wydawało mu się, że dostrzegł cień w jej oczach. Szybko spuściła wzrok i sięgnęła do torebki. Tak, Culloden to wzruszające miejsce, pomyślał. Jemu samemu łzy napływały do oczu na widok rozległej, podmokłej przestrzeni i na wspomnienie szlachetności oraz odwagi szkockich górali, poległych podczas rzezi, spoczywających teraz pod zieloną trawą.
Claire podała mu jeszcze kilka zapisanych na maszynie kartek. Długi, biały palec przesuwał się po marginesie jednej z nich. Piękne ręce, zauważył Roger; delikatne, wypielęgnowane, z jednym pierścionkiem na każdej dłoni. Szczególnie uderzający był srebrny pierścionek na prawej ręce: szeroka, jakobicka obrączka z przeplatanym wzorem szkockich górali, ozdobiona kwiatami ostu.
– Z tego, co wiem, są to nazwiska żon. Pomyślałam, że taki spis może się przydać. Wdowy prawdopodobnie ponownie wyszły za mąż lub wyemigrowały. Informacje o nich z pewnością znajdują się w księgach parafialnych. Wszyscy mieszkali w obrębie tej samej parafii; kościół stał w Broch Mordha, spory kawałek na południe stąd.
– Dobry pomysł – ocenił Roger, nieco zaskoczony. – Tak właśnie rozumuje historyk.
– Trudno mnie uznać za historyka – odparła sucho Claire Randall. – Ale mieszkając pod jednym dachem z historykiem, przyswoiłam sobie jego metody.
– Naturalnie. – Roger poderwał się z krzesła pod wpływem nagłej myśli. -Jestem okropnym gospodarzem. Proszę pozwolić, że zrobię paniom drinka, a potem opowiedzą mi panie więcej o swoich poszukiwaniach. Może sam będę mógł pomóc.
Na szczęście wiedział, gdzie w tym bałaganie znajdują się karafki. Szybko podał gościom whisky. Dolał sporo wody do szklanki Brianny, ale zauważył, że dziewczyna sączy napój, jakby był to środek owadobójczy, a nie najlepsza glenfiddich z jęczmienia słodowanego. Natomiast Claire, która nie życzyła sobie wody, alkohol smakował o wiele bardziej.
– Cóż. – Roger usiadł i ponownie sięgnął po kartkę. – To bardzo interesujący problem z punktu widzenia badań historycznych. Powiedziała pani, że mężczyźni należeli do jednej parafii? Byli więc członkami jednego klanu. Widzę, że wielu nosiło nazwisko Fraser.
Clare przytaknęła. Siedziała z dłońmi splecionymi na kolanach.
– Pochodzili z tej samej posiadłości, niewielkiej góralskiej farmy zwanej Broch Tuarach, znanej w okolicy jako Lallybroch. Należeli do klanu Frase-rów, chociaż nigdy nie uznali lorda Lovata za swego pana. Wcześnie przyłączyli się do powstania. Walczyli w bitwie pod Prestonpans, podczas gdy ludzie Lovata wstąpili w powstańcze szeregi tuż przed bitwą pod Culloden.
– Naprawdę? Ciekawe. – W osiemnastym wieku, gdy panował pokój, posiadacze niewielkich majątków zwykle umierali tam, gdzie żyli. Potem chowano ich w porządnych grobach na cmentarzu, a daty śmierci skrzętnie odnotowano w księgach parafialnych. Jednak próba odzyskania szkockiego tronu przez księcia Karola w tysiąc siedemset czterdziestym piątym roku brutalnie przerwała ustalony porządek. Po klęsce pod Culloden nastał głód. Wielu górali wyemigrowało do Nowego Świata; inni odeszli do miast w poszukiwaniu żywności i pracy. Bardzo niewielu uparcie trzymało się swojej ziemi i tradycji.
– Fascynujący temat na artykuł – myślał głośno Roger. – Warto prześledzić los tej grupy ludzi. Sprawdzić, co się z nimi stało. Gorzej, gdyby wszyscy polegli pod Culloden. Istnieje jednak szansa, że kilku z nich przeżyło. Chętnie by się tym zajął. Zrobiłby sobie miłą przerwę w przykrych obowiązkach. Nawet gdyby nie prosiła o to Claire.
– Tak, chyba mogę paniom pomóc – oświadczył. Ucieszył się na widok ciepłego uśmiechu, którym obdarzyła go pani Randall.
– Naprawdę? Cudownie!
– Cała przyjemność po mojej stronie. – Roger złożył kartkę i położył na stole. – Ale proszę najpierw powiedzieć, jak się udała podróż z Londynu.
Rozmowa zeszła na tematy ogólne. Panie Randall opowiedziały o wrażeniach z transatlantyckiej podróży oraz z jazdy samochodem z Londynu. Roger nie słuchał zbyt uważnie, ponieważ już zaczął planować badania. Trapiło go lekkie poczucie winy: naprawdę nie miał czasu. Z drugiej strony jednak zagadnienie wydawało się bardzo interesujące. Poza tym praca nad nim będzie wymagała przejrzenia materiałów wielebnego. Roger wiedział, że w garażu stoi czterdzieści osiem kartonów z napisami: „Jakobici, różne”. Na samą myśl o nich robiło mu się słabo.
Zmusił się, żeby przestać myśleć o składzie rupieci. Rozmowa nagle przeszła na inny temat.
– Druidzi? – Roger był oszołomiony. Podejrzliwie łypnął do szklanki, czy aby na pewno dolał wody.
– Nie słyszał pan o druidach? – spytała Claire, lekko rozczarowana. -Pański ojciec wiele o nich wiedział. Ale może uznawał to za żart, o którym nie warto mówić.
Roger podrapał się w głowę, rozczochrując sobie gęste, czarne włosy.
– Ma pani rację, pewnie nie podchodził do tego serio.
– Cóż, sama nie wiem, czy to poważna sprawa. – Założyła nogę na nogę. Promień słońca zalśnił na jej pończosze, podkreślając delikatność długiej łydki.
– Kiedy po raz ostatni byłam tu z Frankiem… Boże, dwadzieścia trzy lata temu! Wielebny wyznał, że w okolicy działa grupa… Współczesnych druidów, tak chyba można ich nazwać. Nie mam pojęcia, w jakim stopniu są wierni tradycji. Prawdopodobnie nie bardzo. – Teraz Brianna wykazała zainteresowanie tematem.
– Wielebny nie mógł uznawać ich oficjalnie. Pogaństwo, tajemnicze rytuały, sam pan wie. Ale do grupy należała jego gospodyni, pani Graham, więc od czasu do czasu dopytywał się, co się tam dzieje. Kiedyś wspomniał Frankowi o jakiejś ceremonii, która miała się odbyć o świcie Beltane, czyli pierwszego maja.
Roger potaknął. Próbował oswoić się z myślą, że starsza pani Graham, bardzo przyzwoita osoba, mogłaby brać udział w pogańskich ceremoniach i tańczyć o świcie w kamiennym kręgu. Słyszał, że podczas niektórych druidycznych obrzędów palono poświęcone ofiary w wiklinowych klatkach. Wizerunek leciwej, szkockiej prezbiterianki jeszcze mniej pasował mu do tego obrazu.
– Na szczycie pobliskiego wzgórza znajduje się krąg stojących głazów. Poszliśmy tam przed świtem, żeby ich, no cóż, szpiegować. – Przepraszająco wzruszyła ramionami. – Wie pan, jacy są naukowcy; zrobią wszystko, by zgłębić wiedzę na interesujący ich temat. Postępują niedelikatnie i nie mają wyrzutów sumienia.
Roger leciutko się skrzywił, ale skinął głową, przyznając Claire rację.
– Byli tam – ciągnęła. – Pani Graham też, wszyscy okryci prześcieradłami. Śpiewali i tańczyli w kamiennym kręgu. Frank był zafascynowany – dodała z uśmiechem. – To robiło wrażenie, nawet na mnie.
Zamilkła na chwilę. Patrzyła na Rogera w zamyśleniu.
– Słyszałam, że pani Graham zmarła parę lat temu. Ale zastanawiam się… Nie wie pan, czy nie miała rodziny? Sądzę, że członkostwo w takich grupach często jest dziedziczne; może żyje córka lub wnuczka, która mogłaby mi coś opowiedzieć.
– Cóż… – zaczął powoli Roger. – Jest wnuczka. Ma na imię Fiona. Fiona Graham. Przyjechała tu po śmierci babci, żeby pomagać w domu. Wielebny był już zbyt wiekowy, żeby zostać sam.
Myśl o dziewiętnastoletniej Fionie odgrywającej rolę strażniczki starej mistycznej wiedzy odpędziła wizję pani Graham tańczącej w prześcieradle. Roger szybko się opanował i mówił dalej:
– Niestety, teraz nie ma jej w domu. Ale mógłbym ją sprowadzić.
Claire lekceważąco machnęła delikatną dłonią.
– Proszę sobie nie robić kłopotu. Innym razem. Już i tak zabrałyśmy panu zbyt wiele czasu.

 
Wesprzyj nas