Uwodzicielska opowieść o kobiecej sile, miłości i magii, pokazująca, jak ważne jest, by iść za głosem serca, odnaleźć wewnętrzną siłę i kobiecość.


CzarownicaSonia Hunamska prowadzi dziennikarskie śledztwo w sprawie tajemniczych pochówków w lokalnym kościele. Komuś jednak bardzo zależy, by jej artykuł nigdy nie ujrzał światła dziennego.

Za dnia bohaterka próbuje odkryć prawdę, a w nocy dręczą ją niepokojące sny. Wkrótce dowiaduje się, że wszystkie kobiety w jej rodzinie posiadają pewien dar. Daje on siłę, ale może też okazać się przekleństwem… To przecież przez niego zaginęła przed laty jej matka.

Na szczęście w drodze ku przeznaczeniu Sonia nie jest sama. Przewodniczką po świecie magii staje się ciocia Hala. Nie brak także mężczyzn gotowych stanąć po jej stronie. Czy Sonia zaufa ekscentrycznemu archeologowi, czy może diabelnie przystojnemu adwokatowi? Z kim zdecyduje się związać swój los?

Anna Litwinek – od dziecka marzyła o lataniu. Każdy grosz ze sprzedaży książki przeznaczy na zakup samolotu. Prędzej, czy później spełni marzenie latając nie tylko na stronach powieści.

Anna Litwinek
Czarownica
Wydawnictwo Znak
Premiera: 16 marca 2016
kup książkę

Czarownica


Prolog

Palące słońce wyciskało krople potu na czole i nie pozwalało otworzyć szeroko oczu, a mimo to nikt nie chował się w cieniu. Wszyscy wpatrywali się w nią w skupieniu i powtarzali jej ruchy. Ramiona wyciągnięte w górę, palce obejmujące jaskrawą kulę na niebie. Oślepiająca biel wyciskała spod podrażnionych powiek łzy. Otarła je i ponownie uniosła dłonie w stronę słońca, aby obeschły. Tłum stojący poniżej na pustynnym piasku powtórzył gest. Melodyjny śpiew, jaki zaintonowała, powrócił do niej wzmocniony setkami głosów.

*

Ostry ból w piersi wyrwał Sonię z najgłębszego snu. Z trudem oddychając, skuliła się na boku i odszukała wzrokiem fosforyzujące wskazówki zegara. Druga trzydzieści. Przyciskając dłoń do żeber tuż pod piersią, zastanawiała się, czy wzywać pomoc, czy czekać, aż minie. Zawał to chyba nie jest, pomyślała z nadzieją, bo u kobiet podobno bolą wtedy łokcie, a jej wciskały się teraz w brzuch, nie pozwalając ciału stoczyć się z łóżka w odruchu ucieczki. Po chwili ból odpłynął i Sonia powoli usiadła, starając się nie robić gwałtownych gestów. Musiała pozbierać myśli. To pewnie coś, co zjadłam wczoraj. Co prawda, wigilijna wieczerza z założenia była postna, ale jeśli zjadło się choć po kawałku każdej z dwunastu potraw, i tak przewyższało to normę dzienną dwóch dorosłych mężczyzn. W głowie jej szumiało, jakby nuty kolęd z wczorajszego wieczoru nałożyły się na siebie w fałszywie brzmiącą melodię. A głowę miała dziwnie rozpaloną i chyba przed chwilą płakała. Czasem budziła się z twarzą mokrą od łez, wtedy jednak pamiętała, jaki sen je wycisnął. Czyżby ten okazał się tak straszny, że wywołał aż ból serca?
Szklanka chłodnej wody pomogła uspokoić oddech. Rozejrzała się po mieszkaniu. Mała kuchnia połyskiwała w srebrnym świetle księżyca, którego pełnia przypadała na pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia. Na starym drewnianym stole na stosie gazet i zeszytów z notatkami leżał niedbale przechylony równie stary laptop. Powinnam choć na święta schować gdzieś głęboko pracę i odpocząć, pomyślała Sonia. Odstawiła kubek do szeregu innych brudnych naczyń, by umyć je wreszcie następnego ranka, i wróciła do sypialni. Zasunęła szczelniej rolety, bo księżycowa poświata działała na nią zawsze przygnębiająco, i owinęła się kołdrą po czubek nosa. Może przeżegnam się, jak dawno temu uczyła mnie Hala? Ciocia Hala, jedyna siostra mamy, opiekunka i przyjaciółka Soni, zawsze powtarzała, że złe demony duszą człowieka w nocy, siedząc mu na piersi, i dlatego śnią się koszmary, które trzeba przegnać, odmawiając modlitwę. Aniele mój… i co było dalej? Stój przy mnie, łap, bym nie spadła z łóżka, i obudź, jeśli będę miała jeszcze koszmary. Proszę. Chyba może być. Chyba mogło, bo Sonia już mocno spała, gdy księżycowa smuga zimnego światła odszukała jej rozrzucone po poduszce włosy.

25 grudnia, wtorek

Ranek był bardzo słoneczny. Sonia kochała słońce i szukała go w każdej szczelinie chmur, w odbiciu wody, liczyła drobiny kurzu unoszące się w smudze niedomkniętej żaluzji. Dla niej światło słoneczne pachniało i prawie wierzyła ludziom twierdzącym, że mogą się nim żywić i nic innego nie muszą jeść. Pisała nawet o tym artykuł. Sama próbowała wtedy przez tydzień nie jeść, co poskutkowało dwoma kilogramami mniej, zaskakującą, niewyczerpaną wręcz energią i ogromną tęsknotą za tym, by w cokolwiek wbić zęby. Miłość do słońca musiała na razie zadowolić się porannym piciem kawy w ciepłych promieniach światła, padających przez uszczelnione na zimę okno. Marząc o wielkim kubku gorącego czarnego napoju, Sonia nastawiła czajnik i zaspanym krokiem udała się do łazienki. Jeszcze mniejsze niż kuchnia pomieszczenie pomalowane zostało na jaskrawożółty kolor w proteście przeciw wstawaniu przed świtem. Z lustra nad umywalką spojrzały na nią lekko opuchnięte czarne oczy pod potarganym kołtunem jasnorudych włosów. To nietypowe zestawienie Sonia zawdzięczała rodzicom, choć wolałaby raczej kombinację gęstych czarnych włosów ojca z szarymi oczami mamy. Dostało jej się jednak odwrotnie i choć nosiła się z zamiarem przefarbowania na ciemno, to lenistwo ostrzegające przed koniecznością regularnego farbowania odrostów wciąż brało górę. Uważała, że wygląda jak tandetna cyrkowa wróżka, kantująca wszystkich w tarota. Kiedy pochyliła z westchnieniem głowę i nabrała wody w dłonie, by umyć twarz, nagle zamarła z przerażenia. Z niedowierzaniem przyjrzała się bliżej swoim palcom i kiedy zrozumiała, na co patrzy, z trudem powstrzymała odruch wymiotny.
Pod każdym długim i starannie pielęgnowanym paznokciem widniała zaschnięta krew. Nie drobina brązowych okruchów, jakie czasem zdarza się mieć po skaleczeniu. Opuszki pokrywały ciemne smugi, palce wyglądały, jakby ryły glebę, a każda płytka paznokcia niczym łopatka zagarnęła dla siebie, ile mogła, czerwonobrązowej ziemi. Sonia z obrzydzeniem odsunęła dłonie jak najdalej od ciała i próbowała przypomnieć sobie, co się działo w nocy. Nigdzie przecież nie była. Po spokojnym wieczorze nad książką grzecznie poszła spać. Nigdy nie zdarzyło jej się lunatykować i przez sen szukać przygód. Sen. Pamiętała zły sen, księżyc, szklankę wody. I ból w klatce piersiowej. Ale od tego się nie krwawi, o ile nie jest to ból od noża w sercu. Otwierając łokciem drzwi do łazienki, wróciła do sypialni. Rozrzucona pościel w drobne kwiaty była świeża i biała. Dywan, meble, podłogi – ani śladu krwi. Podobnie jej bawełniana piżama w świąteczne choinki. Sonia wróciła przed lustro i uważniej przyjrzała się swojemu odbiciu. Żadnych zadrapań, ran, śladów kłutych czy ciętych. Żadnych wskazówek, skąd ta krew. Potrzebuję dwóch wielkich kubków kawy, stwierdziła. I przynajmniej jeden musi zawierać choć trochę rumu. Nie obchodzi mnie, która godzina, nigdzie się dziś nie wybieram, zdecydowała, zaciekle szorując palce. Pod prysznicem przypomniała sobie, że jednak musi wyjść, bo ma dyżur w redakcji. Kawę z rumem obiecała drugiej, widniejącej na szybie kabiny prysznicowej, Soni jeszcze tego samego dnia po powrocie.

Redakcja „Życia Miasta” mieściła się na pierwszym piętrze stylowej kamienicy tuż obok centralnego parku. Sonia, choć mieszkała dwie ulice dalej, zazwyczaj przychodziła do pracy ostatnia. Nie spędzało jej to snu z powiek. Wręcz przeciwnie – skoro „kto się spieszy, ten diabła cieszy” (życiowe mądrości ciotki Hali pozostają w głowie na całe życie), nie powinna zrywać się na pierwszy dźwięk budzika ku uciesze szefa i ciemnych mocy. W tej chwili także szła wolnym krokiem, mijając ciche bramy, przeglądając się w opustoszałych witrynach sklepowych i przecinając na ukos puste ulice. Nadłożyła nawet drogi, by przejść przez ulubioną alejkę w parku i pozdrowić popiersie Chopina, którego głaskała ukradkiem po wydatnym nosie z brązu. Na szczęście. W przeciwieństwie do większości znajomych artystów i dziennikarzy nie była przesądna. Nie bała się drabin ani czarnych kotów. Jednak lubiła zbierać szczęście. Nawet jeśli oznaczało to przeznaczenie oddzielnej szuflady na kapsle z dobrymi wróżbami, znalezione na ulicy jednogroszówki i kolczyki nie od pary, muszle, kamyki o dziwnych kształtach, resztki woskowych bryłek z nocy świętego Andrzeja. Nos Chopina, ozdobiony dwoma gustownymi soplami, lśniącymi w ostrym zimowym słońcu, okazał się lodowato zimny.
– Przynieś mi dziś dużo szczęścia, Fryniu – szepnęła – bo ranek wcale nie należał do tych miłych.
Po pustym parku snuły się markotne gołębie, karmiąc się raczej nadzieją niż chlebem. Śnieg skrzypiał pod zimowymi butami, kiedy szła białą alejką. Zapowiadał się piękny pierwszy dzień świąt, co musiała przyznać nawet Sonia, która osłonięta przed zimą potrójnie zawiniętym wokół szyi grubym szalem, czapką i puchową kurtką odliczała dni do wiosny. Minęła kolejny parkowy pomnik, rozpartego w fotelu Kochanowskiego z przyklejoną do boku kukiełkowatą córką i skręciła w stronę kamienicy „Życia Miasta”. Wdrapała się po stromych, skrzypiących ze starości drewnianych schodach na pierwsze piętro i przyłożyła kartę do czytnika otwierającego drzwi wejściowe. Trzydzieści lat to jednak za mało na taką zadyszkę, pomyślała ze zdziwieniem, łapiąc oddech.
– Sonia Hunamska! – Głos naczelnego zaskoczył ją, gdy zrzucała kurtkę w pokoju reporterów. – Od pół godziny powinnaś być w zasięgu dźwięku telefonu! Może i blisko mieszkasz, ale nawet nie próbuj mi wmówić, że w domu słyszysz dzwonki z redakcji!
– Sorry, szefie. To już przedostatni raz, obiecuję. Zresztą w świąteczny ranek i tak wszyscy złoczyńcy, zadymiarze, intryganci i nasi reklamodawcy siedzą z rodzinami w domach. Przecież sam wiesz. A właśnie, dlaczego ty siedzisz tu? Nie żebyśmy się nie czuli jak twoja rodzina…
Naczelny Teodor Knut, barczysty, wysoki mężczyzna, zbliżał się do pięćdziesiątki. Jako były ciężarowiec z mistrzowskimi tytułami na koncie nie narzekał na kondycję, a przy tym odznaczał się życiową mądrością i tylko lekko posiwiałą czupryną. Zanim został szefem lokalnej gazety w niewielkim mieście, pracował jako prawnik w międzynarodowej korporacji, z której odszedł, rezygnując z obiecującej kariery i majątku na rzecz pierwszej żony. Pełnił również funkcję burmistrza nadmorskiego kurortu, gdzie pozostawił drugą żonę i opinię odpornego na korupcję, niewygodnego lidera. Przez krótki czas spełniał marzenia, topiąc oszczędności w założonej wbrew lokalnym gustom tajskiej restauracji, dopóki trzecia żona, niechętna zimnemu przez większość roku miastu Hiszpanka Maria, nie zagroziła rozwodem, a wieloletni przyjaciel nie zaproponował stałej posady naczelnego dziennika „Życie Miasta”.
Biegły w trzech językach, obdarzony tubalnym głosem i – zdaniem pracowników gazety – nadprzyrodzoną przenikliwością, był dla nich jak czujny ojciec. Z nieco zagadkową, wciąż nie do końca odkrytą przeszłością. Po raz pierwszy w zawodowym życiu ubierał się, ku swej radości, niedbale, preferując znoszone bluzy i wygodne od częstego prania dżinsy. Dziś jednak miał na sobie szyty na miarę garnitur z cienkiej wełny i jasną koszulę. Całość sprawiała lekko sztywne wrażenie, tym bardziej że Knut starał się nie oddychać zbyt głęboko w obawie o szwy eleganckiego stroju.
– Zostawiłem w redakcji prezenty dla rodziny na resztę świąt. Gdybym trzymał to w domu, bliźniaki zagarnęłyby wszystko dla siebie.
Sonia nie lubiła dzieci, jednak z Manią i Mateo, wesołymi i inteligentnie bezczelnymi pięcioletnimi dziećmi naczelnego i jego wyniosłej żony, umiała nie tylko bez szwanku przebywać w jednym pomieszczeniu, ale nawet rozmawiać. Traktowały ją jak ciocię od trudnych pytań. Testowe kwestie, takie jak: czy kurwan to jest wanna dla kur i dlaczego Mania nie ma siusiaka, po których nie drgnęła Soni powieka, zapewniły jej bardzo wysokie notowania w dziecięcym świecie bliźniąt. Małe Knutki potrafiły znaleźć wszystkie schowane przed nimi najbardziej niebezpieczne rzeczy, wyjawić nieznajomym krępujące rodzinne tajemnice i przeprogramować piloty do telewizora na sobie tylko znane częstotliwości. Dlatego właśnie od pewnego czasu cenne rzeczy Knut trzymał w swoim gabinecie w pracy.
– Hunamska… – odchrząknął. – Nie mów nikomu… no wiesz, o garniturze.
– Spoko, szefie – uśmiechnęła się. – Zachowam na rozmowę o podwyżce.
– No to załatwione. Czyli nie musimy już nigdy do tego wracać – pokiwał głową Knut. – To idę, a ty siedź tu, odbieraj telefony i nie blokuj ich za długo, bo ja przeglądam billingi i wcale tego nie ukrywam. Jeśli zadzwonisz znowu na radiowe gadanie na antenie, wyślę im twoje zdjęcie, jak tańczysz w Szkapie na barze w dziurawych pończochach. I w korytarzu na tablicy ogłoszeń też je wywieszę… Hunamska, dobrze się czujesz? Żartowałem…
Dziewczyna siedziała na kanapie z głową odchyloną na jej oparciu i przymkniętymi oczami. Było jej gorąco, wręcz duszno. Całkowicie opadła z sił. Ręką, która wydała jej się nagle obca i odlana z ołowiu, próbowała poluzować chustę na szyi. Słowa naczelnego dobiegały do niej, jakby znajdowała się pod wodą.
– Sonia?! Co tobie? Nie wykręcisz się od roboty, nie myśl sobie. Kurwa, dziecino… Co ty masz na szyi?
– Zrobiłam na drutach – słabym głosem odrzekła Sonia – ale wiesz co, Teo? Chyba za ciepłe… – dodała już prawie niesłyszalnie i odpłynęła w pozbawioną czasu ciemność.

*

Mętna jeziorna woda zalewała jej oczy. Na szyi czuła zaciskające się dłonie. Nie miażdżyły krtani, ale trzymały jak w imadle, co jakiś czas zanurzając jej głowę pod powierzchnię wody. Próbowała się bronić. Łapczywie otwierała usta, gdy czuła na policzkach podmuch wiatru. Okrzyki tłumu mieszały się z chrapliwym jękiem, z jakim chwytała powietrze. „Dłużej ją! Szatańska dziwka! Inna dawno by utonęła! Do piekła!”
Wśród głosów jeden wyróżniał się spokojem: „Panie doktorze, jak długo będzie spała?”, i bardzo przypominał głos ciotki Hali.
– Powinna niedługo się budzić. Nic jej nie jest, podwyższona temperatura, żadnych obrażeń wewnętrznych.
– Ale przez telefon mówiliście, że to poważne. A w karcie przyjęcia napisano: rozległy obrzęk szyi, wybroczyny…
– Cóż, jak pani widzi, objawy ustąpiły. Pacjentka nie wykazuje zmian chorobowych. Być może cała sytuacja ma podłoże psychosomatyczne. Radziłbym konsultacje z psychiatrą. O! Już się budzi, to zostawię panie same. Mam pilny zabieg.
Przez uchylone powieki Sonia zobaczyła oddalające się pospiesznie plecy w białym fartuchu. Otworzyła szerzej oczy. Biały sufit i ściany, metalowe łóżka, zapach środków do dezynfekcji. Najwyraźniej znalazła się w szpitalu. Na krześle obok siedziała znajoma, kolorowo ubrana postać.
– Cześć, ciociu – powiedziała, lekko chrypiąc.
– Sonieczka – uśmiechnęła się szeroko Hala. – Aleś mnie przestraszyła. A raczej te konowały. Dzwonią i mówią, że w ciężkim stanie przyjęli cię na oddział. Matko jedyna, rzucam wszystko, nawet się nie rozpakowałam, taksówkę łapię, lecę na to trzecie piętro, bo winda zepsuta, a do tej dla personelu pacjentom nie wolno, a ty śpisz spokojnie jak aniołek. – Ciotka na jednym wydechu, z ręką przyciśniętą do piersi, dzieliła się swoim niepokojem.
Gdy w dramatycznych okolicznościach zniknęła matka Soni, Hala została opiekunką małej. Ojciec dziewczyny po kilku latach bezowocnych poszukiwań ożenił się ponownie i wyprowadził do innego miasta, jednak ona wolała zostać z ciotką. Hala nigdy nie wyszła za mąż. Przez kilkanaście lat mieszkały razem we względnie spokojnej symbiozie, aż pewnego dnia Hala postanowiła spełnić swoje największe marzenie – podróżowanie.
– Jesteś już duża, dasz sobie radę. Masz stypendium z uczelni, pieniądze od ojca i rentę po matce. Mieszkanie zapisałam na ciebie. Jakby co – dzwoń, odbiorę. Chyba że będę akurat w dżungli amazońskiej – oznajmiła, poprawiła przekrzywiony beret, złapała podróżną torbę i wyjechała. Sonia nie bardzo wiedziała, z czego ciotka żyła. Miała tylko nadzieję, że z niczego nielegalnego, zważywszy, jak trudno wyciąga się ludzi z egzotycznych więzień. Ciotka miała wiele talentów, małe potrzeby materialne i łatwość nawiązywania kontaktów, co pozwala się odnaleźć pod każdą szerokością geograficzną. I tak już prawie dziesięć lat Sonia widywała Halę od wielkiego dzwonu, za to często w skrzynce znajdowała kolorowe kartki zapisane drobnym pismem ciotki. Grube korzenie drzewa kruszące mury świątyni w Angkor, a na odwrocie przepis na orzeźwiający napój i rozważania, czy lepiej ścinać drzewa i budować z nich domy, czy sadzić drzewa i mieszkać w ich koronach. Ta ulubiona Soni – z wizerunkiem splątanych postaci, wyrzeźbionych na ścianach świątyni Khajuraho – wisiała oprawiona w przedpokoju i załatwiała często kwestię gry wstępnej. Na odwrocie ciotka rozpisała się na temat czystości wody w Indiach i dostępu do toalet, ale tego zaproszony na noc gość już wiedzieć nie musiał. Obok widniała też pocztówka z oślepiająco białym piaskiem na plaży Goa i inna, z czerwonymi ścianami, zwieńczonymi gigantycznymi, wypolerowanymi kamiennymi jajami. Na odwrocie znajdowało się tylko jedno zdanie z Salvadora Dalego: „Jedyną rzeczą, jakiej świat nigdy nie będzie miał dość, jest przesada”. Oddzielne miejsce na ścianie zajmowała kartka z meksykańską maską z jadeitu. Może dlatego, że Sonia miała zwyczaj rozmawiać z nią i szukać w wydrążonych oczodołach zrozumienia. Natomiast ciotka z tyłu maski donosiła:
Spotkałam archeologa. Jest zarośnięty i nosi koszulki ze śmiesznymi napisami. Czy mężczyźni w tym zawodzie zawsze są małymi chłopcami? Oprowadził mnie po swoim stanowisku pracy i okolicznych wystawach. To pierwsze było nudne, to drugie – super. Mają tu w muzeach fajne knajpki. Przesyłam Ci maskę Majów, symbol szczęścia, zdrowia i równowagi ducha. Niech Ci zapewni opiekę bogów. PS: Ma taką maskę nad łóżkiem. Trochę mroczne, w końcu z założenia jest pośmiertna. Obudziłam się rano z uczuciem, że ktoś mnie obserwuje.
Niewątpliwie dzięki podróżom ciotka Hala zdobywała nauki w wielu dziedzinach.
– Ale co się właściwie stało? – zapytała dziewczyna.
– To ty nic nie pamiętasz? Twój szef cię przywiózł, bo zasłabłaś w pracy. Swoją drogą, kto to widział, by w święta pracować? – Kobieta pokiwała głową z dezaprobatą. W jej pięknych oczach, szarych jak u matki Soni, iskrzyła niewyczerpana energia. Szczupła postać, opalona, wyrzeźbiona w delikatne zmarszczki twarz okolona krótko obciętymi siwymi włosami były emanacją pochwały wolnego czasu.
– Długo tu jestem? – Zignorowała wyrzut ciotki.
– Jakieś dwie godziny.

 
Wesprzyj nas