“Opowieść o miłości i mroku” Amosa Oza to historia kilku pokoleń jego rodziny na Litwie i Ukrainie oraz po przybyciu do Palestyny. Najbardziej osobista książka Amosa Oza, klucz do całej jego twórczości.


Opowieść o miłości i mrokuTłem opowieści jest dramatyczny okres w historii narodu żydowskiego: druga wojna światowa i Holokaust, mandat brytyjski nad Palestyną, narodziny Państwa Izrael i konflikt z Arabami.

Przede wszystkim jednak jest to opowieść o latach dzieciństwa autora na przedmieściach Jerozolimy i wczesnej młodości w kibucu. Ojciec, pedantyczny racjonalista, i tajemnicza, wrażliwa matka stanowili nie najlepiej dobraną parę. Miłość rodziców ginęła w mroku rozczarowań i frustracji, nostalgii za Europą.

Amos Oz po raz pierwszy odsłania ciągle niezabliźnioną ranę, jaką zadało mu samobójstwo matki.

Jest to jedna z najważniejszych książek pisarza, klucz do zrozumienia całej jego twórczości.

Amos Oz (ur. 1939) – najsłynniejszy i najpoczytniejszy na świecie izraelski pisarz, laureat literackiej Nagrody Izraela,. Został uhonorowany licznymi międzynarodowymi nagrodami, między innymi Nagrodą Goethego, Nagrodą Heinego oraz Nagrodą Księcia Asturii. Jego książki zostały przełożone na trzydzieści siedem języków. Polski czytelnik zna m.in. jego powieści “Mój Michał”, “Czarna skrzynka” i “Opowieść o miłości i mroku”. Nakładem DW Rebis ukazały się “Fima”, “Poznać kobietę”, “Pantera w piwnicy”, “Rymy życia i śmierci”, “Nagle w głębi lasu”, “Sceny z życia wiejskiego”, “Tam, gdzie wyją szakale” i “Dotknij wiatru, dotknij wody”. Od kilku lat Oza wymienia się wśród kandydatów do Literackiej Nagrody Nobla.

Amos Oz
Opowieść o miłości i mroku
Przekład: Leszek Kwiatkowski
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 15 marca 2016
kup książkę

Opowieść o miłości i mroku


I

Urodziłem się i wychowywałem w małym parterowym mieszkanku z niskim stropem, o powierzchni około trzydziestu metrów kwadratowych.
Rodzice moi sypiali na kanapie, która, gdy rozsuwali ją co wieczór, wypełniała ich pokój niemal od ściany do ściany. Wczesnym rankiem wciskali kanapę głęboko do środka, chowali pościel w ciemnej skrzyni mieszczącej się pod spodem, odwracali materac, zamykali, dociskali, nakrywali całość jasnopopielatą narzutą, a następnie rozkładali na niej kilka wyszywanych w orientalny wzór poduszek, zacierając wszelkie ślady swego nocnego spoczynku. Tym sposobem ich pokój służył zarówno za sypialnię, pracownię, bibliotekę, jadalnię, jak i za pokój gościnny.
Naprzeciw niego mieścił się mój zielonkawy pokoik, którego połowę powierzchni zajmowała pękata szafa na ubrania. Ciemny, ciasny i niski przedpokój, nieco wykrzywiony, przypominający tunel wykopany przez zbiegów z więzienia, łączył kuchnię i niszę ubikacji z dwoma pokoikami. Uwięziona w żelaznej klatce słaba żarówka rozlewała na ów przedpokój, również w ciągu dnia, mętne ni to światło, ni to nieświatło. Dawniej było tylko jedno okno w pokoju rodziców i jedno w moim. Oba osłonięte żelaznymi okiennicami usiłowały wyjrzeć poprzez nie na wschód, lecz tam widać było jedynie pokryty kurzem cyprys i mur z nieociosanych kamieni. Przez okratowany wywietrznik nasza kuchnia i ubikacja zerkały na małe podwórko podobne do więziennego wybiegu, otoczone wysokimi ścianami i wyłożone betonowymi płytami, gdzie z wolna dogorywało, bez bodaj promyka słońca, blade geranium zasadzone w przerdzewiałej puszce po oliwkach. Na parapetach stały u nas zawsze szczelnie zamknięte słoiki z kiszonymi ogórkami i wynędzniały kaktus, okopany ziemią w pękniętym wazonie, który przerobiono na doniczkę.
Była to właściwie suterena: parter budynku wcinał się w zbocze pagórka, który był naszym sąsiadem zza ściany – ociężały, zamknięty w sobie i milczący. Ów sędziwy, melancholijny pagórek o starokawalerskich nawykach zawsze zachowywał absolutną ciszę; taki już był: senny, zimowy, nigdy nie szurał meblami, nie przyjmował gości, nie hałasował i nie przeszkadzał nam, wszakże poprzez dwie dzielące nas ściany ciągle przenikały, niczym lekka, ale uporczywa stęchlizna, ziąb i ciemność, głuche milczenie oraz wilgoć naszego posępnego sąsiada.
Tak więc przez całe lato zostawało u nas trochę zimy.
Goście mówili: ależ u was przyjemnie w upał, tak chłodno i spokojnie, wręcz zimno, ale jak wy sobie tutaj radzicie zimą? Czy aby te ściany nie ciągną wilgoci? Czy zimą nie jest tu trochę ponuro?

*

Oba pokoje, maleńka kuchnia, ubikacja, a zwłaszcza łączący je przedpokój, były ciemne. Cały dom wypełniały u nas książki: ojciec mój potrafił czytać w szesnastu czy siedemnastu językach, a mówić jedenastoma (zawsze z rosyjskim akcentem). Matka mówiła czterema czy pięcioma językami, a czytała w siedmiu albo ośmiu. Kiedy nie chcieli, żebym rozumiał (a przeważnie nie chcieli), rozmawiali między sobą po rosyjsku albo po polsku. Kiedy raz mama zapomniała się i powiedziała przy mnie „ogier” po hebrajsku zamiast w jakimś innym języku, tato upomniał ją gniewnym tonem: Szto s toboj?! Widisz, mal’czik riadom s nami!*.

* Co z tobą?! Widzisz, chłopiec jest tutaj! (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza, chyba że zaznaczono inaczej).

Ze względów kulturowych czytali książki głównie po niemiecku i angielsku, ale w nocy śnili zapewne w jidysz. Mnie jednak uczyli tylko i wyłącznie hebrajskiego: być może z obawy, że znajomość języków obcych także ich syna wystawi na pokusy Europy, wspaniałej i zabójczej zarazem.
W hierarchii wartości moich rodziców wszystko, co bardziej zachodnie, uchodziło też za bardziej kulturalne: ich rosyjskiej duszy bliscy byli Tołstoj i Dostojewski, ale przypuszczam, że Niemcy – pomimo Hitlera – wydawały im się bardziej kulturalne niż Rosja czy Polska, Francja – bardziej niż Niemcy. Wyżej jeszcze niż Francja stała w ich mniemaniu Anglia. Co do Ameryki – nie byli już tacy pewni: tam przecież strzelają do Indian, obrabowują pociągi pocztowe, grabią złoto i polują na młode kobiety.
Europa była dla nich zakazaną ziemią obiecaną, z jej utęsknionym krajobrazem: dzwonnice i rynki wyłożone zabytkowymi płytami z kamienia, tramwaje, mosty i kościelne wieże, zapadłe wioski, uzdrowiskowe zdroje, lasy, śniegi i pastwiska.
Słowa „szałas”, „pastwisko” i „gęsiarka” nęciły mnie i emocjonowały przez całe dzieciństwo. Miały w sobie zmysłowy zapach prawdziwego świata, beztroskiego, odległego od pokrytych kurzem blaszanych dachów, od placów pełnych złomu i ciernistych zarośli, od wyschniętych na pieprz stoków Jerozolimy, ledwo dyszącej pod jarzmem rozżarzonego do białości lata. Dość mi było wyszeptać pod nosem „pastwisko” – a już słyszałem porykiwania krów z zawieszonymi na szyjach dzwoneczkami i plusk strumyków. Z zamkniętymi oczami przypatrywałem się bosonogiej gęsiarce, która wydawała mi się pociągająca aż do łez, zanim jeszcze w ogóle cokolwiek wiedziałem.

*

Po latach dowiedziałem się, że Jerozolima pod panowaniem Brytyjczyków, w latach dwudziestych, trzydziestych i czterdziestych, była ekscytującym miastem – mieszkali tam wielcy handlowcy, muzycy, uczeni i pisarze: Martin Buber, Gershom Scholem, Agnon oraz wielu innych znamienitych naukowców i artystów. Czasami, gdy przechodziliśmy ulicą Ben Jehudy albo Alejami Majmonidesa, tata szeptał do mnie: „Popatrz, tam idzie światowej sławy uczony”. Nie wiedziałem, o co mu chodzi. Sądziłem, że światowa sława ma jakiś związek ze schorowanymi nogami, gdyż często wskazywał starca, który szedł dość niepewnym krokiem, drogę przed sobą badając laską, i nawet latem miał na sobie ciężki wełniany garnitur.
Jerozolima, ku której moi rodzice zwracali tęskne spojrzenie, leżała z dala od naszej dzielnicy: w Rechawii, skąpanej w zieleni i dźwiękach fortepianów, była w trzech czy czterech kawiarniach z pozłacanymi żyrandolami, przy ulicach Jafskiej i Ben Jehudy, w salach YMCA, a także w hotelu King David, tam gdzie gromadzili się żydowscy i arabscy miłośnicy kultury, wykształceni i pełni ogłady Brytyjczycy, gdzie lekkim krokiem sunęły marzycielskie, długoszyje damy w balowych sukniach, wsparte na ramionach dżentelmenów w ciemnych garniturach, gdzie przy jednym stole z angielskimi erudytami zasiadali wykształceni Żydzi i arabscy intelektualiści, gdzie odbywały się recitale, przyjęcia, wieczory literackie, proszone podwieczorki i wyrafinowane rozmowy o sztuce. A może ta Jerozolima pozłacanych żyrandoli i proszonych podwieczorków nie istniała poza marzeniami mieszkańców Kerem Awraham: bibliotekarzy, nauczycieli, urzędników i introligatorów. W każdym razie u nas jej nie było.
Nasza dzielnica, Kerem Awraham, należała do Czechowa. Czytając po latach jego książki (w przekładzie na hebrajski), byłem pewien, że jest jednym z nas: przecież wujaszek Wania mieszkał tuż nad nami, doktor Samojlenko pochylał się i badał mnie swymi szerokimi i silnymi dłońmi, kiedy chorowałem na anginę albo błonicę, Łajewski, wiecznie cierpiący na migrenę, był drugim kuzynem mamy, a w soboty rano chodziliśmy do sali w ośrodku kultury Bet ha-Am słuchać Trigorina.
O tak, byli u nas Rosjanie wszelkiej maści, wśród nich wielu miłośników Tołstoja. Niektórzy wyglądali wypisz, wymaluj jak on. Gdy na tylnej okładce jakiejś książki natknąłem się kiedyś na sepiową fotografię Tołstoja, byłem pewien, że wielokrotnie już go u nas widziałem: przechadzał się po ulicy Malachiasza albo w dolnym odcinku Abdiasza. Z gołą głową i siwą brodą targaną wiatrem wyglądał dostojnie niczym patriarcha Abraham, oczy miał roziskrzone, w ręku trzymał kij służący za laskę, na szerokie spodnie opadała mu chłopska koszula, przewiązana w biodrach grubym sznurem.
Wszyscy wielbiciele Tołstoja z naszej dzielnicy (rodzice nazywali ich tołstojszcziki) byli zapamiętałymi wegetarianami, naprawiaczami świata, orędownikami obyczajności, przeniknięci głęboką miłością do przyrody, kochający ludzkość i wszelkie żywe stworzenie, pełni żarliwego pacyfizmu, stęsknieni za prostym, nieskażonym życiem na wsi wypełnionym pracą, najzwyklejszą pracą na roli pośród pól i sadów. Jednakże nawet uprawa roślin doniczkowych nie wychodziła im najlepiej. Być może podlewali je bez umiaru, aż w końcu więdły. Może zapominali podlewać. A może wina leżała po stronie nieprzyjaznych władz brytyjskich, które miały zwyczaj dodawać nam chlor do wody.
Niektórzy z tołstojszczyków byli jakby żywcem wzięci z powieści Dostojewskiego: udręczeni, gadatliwi, targani żądzami, trawieni przez idee. Niemniej jednak w dzielnicy Kerem Awraham wszyscy, zarówno tołstojszczycy, jak i dostojewszczycy, w gruncie rzeczy pracowali u Czechowa.
Na cały świat mówiło się u nas „Wielki Świat”, choć miewał też i inne przydomki: Oświecony, Zewnętrzny, Wolny, Obłudny. Znałem go niemal wyłącznie z kolekcji znaczków: Gdańsk, Czechy i Morawy, Bośnia i Hercegowina, Ubangi-Szari, Trynidad i Tobago, Kenia–Uganda–Tanganika. Całyświat był daleki, pociągający i cudowny, lecz bardzo niebezpieczny i wrogo do nas nastawiony. Nie lubiano tam Żydów za to, że są inteligentni, zdolni i się wybijają, a przy tym robią dużo szumu i są przemądrzali. Nie podobały im się nasze poczynania tutaj, w Ziemi Izraela, gdyż skąpili nam każdego, najmniejszego nawet skrawka ziemi – bagnistej, skalistej czy pustynnej. Tam, w świecie, wszystkie ściany pokryte były nienawistnymi napisami: „Żydki precz do Palestyny”, i oto, gdy przenieśliśmy się do Palestyny, Całyświat podniósł larum: „Żydki precz z Palestyny”.
Nie tylko Całyświat, ale i Ziemia Izraela była daleko: gdzieś tam, hen za górami, wyrastała nowa rasa Żydów herosów, rasa ludzi smagłych, krzepkich, małomównych i pragmatycznych, w niczym nieprzypominająca Żydów z diaspory, w niczym niepodobna do mieszkańców Kerem Awraham. Chłopcy i dziewczęta, nieugięci pionierzy, śniadzi i milczący, którzy z mroków nocy zdołali uczynić swego sprzymierzeńca, którzy przełamali wszelkie bariery nawet w sprawach męsko-damskich i damsko-męskich. Nie wstydzili się niczego. Dziadek Aleksander powiedział kiedyś: „Oni wierzą, że w przyszłości stanie się to takie proste, że chłopak będzie mógł po prostu podejść do dziewczyny i poprosić ją o to, a może nawet dziewczyny, nie czekając, aż je chłopcy poproszą, same ich będą o to prosić, tak jak się prosi o szklankę wody”. Wuj Becalel, krótkowidz, odparł z ubraną w uprzejme słowa irytacją: „Ale czyż nie jest rzeczą arcybolszewicką tak zdeptać każdy sekret i tajemnicę?! Tak przekreślić wszelkie uczucie?! Tak zmienić nasze życie w szklankę letniej wody?!”. Wuj Nechemia ze swego kąta począł zawodzić dwa wersy pieśni, które zabrzmiały w moich uszach niczym ryk zdesperowanego zwierza: „Ma ścieeeżka się wije, umyka jak wąż, / I nadal przede mną szmat drooogi, / – oj, mame – Choć zdążam do przodu, tyś w dali jest wciąż, / Już księżyc bym prędzej dogooonił!”. Na to ciocia Cypora po rosyjsku: „No, dość już tego. Czyście wszyscy poszaleli? Przecież dziecko was słucha!”. I tak przechodzili na rosyjski.

*

Owi pionierzy przebywali gdzieś poza naszym horyzontem, w Galilei, w Szaronie, w dolinach. Silni chłopcy o gorących sercach, lecz milczący i zadumani, oraz dziewczyny o pełnych kształtach, bezpośrednie, opanowane, jak gdyby już wszystko wiedziały, wszystko rozumiały, znały i ciebie, i całe twoje zakłopotanie, a mimo to traktowały cię życzliwie, z powagą i szacunkiem, nie jak dziecko, ale jak każdego innego człowieka, tyle że na razie małego. Pionierzy i pionierki wydawali mi się silni, poważni i dyskretni, zdolni śpiewać w kręgu zarówno rzewne, rozdzierające serce pieśni miłosne, jak i swawolne czy sprośne piosenki, tak przerażająco śmiałe, że przekraczały granice wszelkiego wstydu, potrafili zapamiętać się w żywiołowym tańcu aż do utraty tchu, zdolni do samotnych rozmyślań, do życia w polu i pod namiotem, do wszelkiej ciężkiej pracy, „Zawsze jesteśmy na rozkazy”, „Chłopcy, co spokojnej orki ci życzyli, dziś na karabinach pokój ci przynoszą!”, „Gdziekolwiek nas poślą – tam nasze spojrzenie”. Umieli dosiadać dzikich koni i jeździć na traktorach z szerokimi gąsienicami, mówili po arabsku, znali jaskinie i wadi, nieobce im były pistolet i granat, a przy tym czytali poezję i dzieła filozoficzne, mieli rozległą wiedzę. Nie okazywali uczuć, czasami późnym wieczorem w namiotach przy świetle świecy rozmawiali ze sobą po cichu o sensie życia i o wyborze, którego trzeba dokonać, z zaciśniętymi zębami, między miłością a obowiązkiem oraz między dobrem narodu a sprawiedliwością.
Niekiedy chodziłem z kolegami na plac rozładunkowy produktów rolnych, aby zobaczyć, jak pionierzy przybywają spoza Gór Mroku ciężarówką obładowaną płodami ziemi, „W mundurach i butach swych ciężkich, wojskowych”*, i pałętałem się przy nich, aby wdychać zapach siana, odurzać się woniami dalekich stron: tam, u nich, dzieją się naprawdę wielkie rzeczy.

* Cytat z wiersza Natana Altermana Srebrna taca w przekładzie Szoszany Raczyńskiej (Natan Alterman, Wybór wierszy, Jaron Golan, Tel Awiw 1977, s. 3).

To właśnie tam buduje się kraj i naprawia świat, tworzy się nowe społeczeństwo, które odciska piętno na krajobrazie i historii, to tam orze się pola i zakłada winnice, tworzy się nową poezję, jeździ pod bronią na końskim grzbiecie i odpowiada ogniem na ogień arabskich prowokatorów, a z nędznego ludzkiego pyłu kształtuje się waleczny lud.
Marzyłem po cichu, że pewnego dnia zabiorą ze sobą i mnie. Że mnie też przemienią w członka walecznego ludu. Że również moje życie stanie się nową poezją, życiem czystym, prostym i zwyczajnym jak szklanka zimnej wody w upalny dzień.

*

Za Górami Mroku leżał również ówczesny Tel Awiw, kipiące życiem miasto, z którego przybywały do nas gazety, wieści o teatrze, operze i balecie, o kabarecie i o sztuce nowoczesnej, o stronnictwach politycznych, echa burzliwych sporów, a także strzępy plotek. Tam, w Tel Awiwie, byli wielcy sportowcy. I było tam morze, całe pełne opalonych Żydów, którzy umieją pływać. Kto umiał pływać w Jerozolimie? Kto w ogóle kiedykolwiek słyszał o pływających Żydach? To były całkiem inne geny. Mutacja. „Jak cud narodzin motyla z poczwarki”. Już w samym słowie „Telawiw” tkwił jakiś szczególny, tajemniczy czar. Kiedy ktoś mówił „Telawiw”, od razu widziałem w wyobraźni krzepkiego chłopaka w niebieskiej roboczej koszulce, opalonego i barczystego, nieustraszonego poetę-robotnika-rewolucjonistę, mówiło się o nim chewreman – junak, miał kręcone włosy, nosił na bakier, po zawadiacku czapkę z daszkiem, palił matossiany i był z całym światem za pan brat: za dnia ciężko pracował, przy układaniu bruku albo w żwirowni, wieczorem grał na skrzypcach, nocą tańczył z dziewczynami albo śpiewał dla nich rzewne pieśni na piaszczystych wydmach przy świetle pełni, a nad ranem wyjmował z kryjówki rewolwer albo stena, po czym wymykał się w ciemności, aby bronić pól i domów.
Jakże daleko był Tel Awiw! Przez wszystkie lata dzieciństwa odwiedziłem go nie więcej niż pięć czy sześć razy: jeździliśmy tam na święta do ciotek, sióstr mamy. Nie tylko telawiwskie światło różniło się wówczas od jerozolimskiego jeszcze bardziej niż teraz, ale nawet panowały tam zupełnie inne prawa grawitacji. Chodziło się inaczej: w podskokach, niczym Neil Armstrong na Księżycu.
U nas w Jerozolimie chodziło się zawsze trochę jak w kondukcie żałobnym albo jak ktoś spóźniony na koncert: najpierw stawia się czubek buta i ostrożnie bada teren. Później, gdy się już postawiło całą stopę, nie śpieszy się, żeby ją unieść: po dwóch tysiącach lat zdobyliśmy prawo wstępu do Jerozolimy, więc tak prędko z niego nie zrezygnujemy. Jeśli uniesiemy nogę, zaraz ktoś przyjdzie i odbierze nam nasz kawałek gruntu, zrabuje ubogiemu jedyną owieczkę.
Z drugiej strony, skoro uniosłeś już stopę – nie śpiesz się, by ją z powrotem postawić. Kto wie, co za kłębowisko żmij się tam kotłuje, nieprzyjaciele, intryganci. Wszak przez tysiąclecia krwią przypłacaliśmy pochopność i nieustannie wpadaliśmy w ręce nieprzyjaciela i wroga dlatego, że stawialiśmy stopę, nie sprawdziwszy gdzie. Tak mniej więcej przedstawiał się jerozolimski sposób chodzenia. Ale w Tel Awiwie – szkoda słów! To miasto było zupełnie jak szarańcza. Rzeka ludzi, rzeka domów, rzeką płynęły też ulice i place, i morski wiatr, i piaski, i aleje, i nawet chmury na niebie.
Kiedyś wybraliśmy się do Tel Awiwu na wigilię święta Pesach. Wczesnym rankiem, kiedy wszyscy jeszcze spali, ubrałem się i poszedłem bawić się sam na małym skwerku, gdzie stały jedna czy dwie ławki, huśtawka, piaskownica, rosło kilka młodych drzewek, na których śpiewały już ptaki. Po kilku miesiącach, w Rosz ha-Szana, znów pojechaliśmy do Tel Awiwu, ale skweru już nie było. Przeniesiono go wraz z drzewkami, huśtawką, ławką, ptakami i piaskownicą na drugi koniec ulicy. Byłem zdruzgotany. W głowie mi się nie mieściło, jak to możliwe, że Ben Gurion i właściwe instytucje pozwalają zrobić coś podobnego. Jak to? W takim razie może jutro przeniosą Górę Oliwną? Wieżę Dawida? Ścianę Płaczu? O Tel Awiwie rozmawiało się u nas z zazdrością, podniosłym tonem, z uwielbieniem i jakby poufnie: jak gdyby Tel Awiw był tajnym, strategicznym projektem narodu żydowskiego, projektem, o którym lepiej za dużo nie rozmawiać, bo ściany mają uszy, a wszędzie aż się roi od wrogów i agentów nieprzyjaciela.
Tel Awiw. Morze. Światło. Błękit, piasek, rusztowania, aula Ohel Szem, kioski przy alejach, białe hebrajskie miasto nakreślone prostymi liniami, wyrastające spośród gajów pomarańczowych i wydm. To nie jest miejsce, do którego ot, tak kupuje się bilet i jedzie sobie autobusem „Egedu”. To inny kontynent.

 
Wesprzyj nas