Powieść „Ritterowie” Patrycji Pelicy to utrzymana w konwencji realizmu magicznego saga, która opiewa utracony świat dawnych Prus. Oto kunsztownie napisana opowieść o nieubłaganych trybach historii i miłości powracającej przez pokolenia.


Ritterowie. Rzecz o mazurskiej duszyMłoda Niemka, Anna Ritter, przybywa do mazurskiej wsi w okolicach Olsztyna. Szuka informacji o swoich przodkach. Ich historia rozpoczyna się w 1920 roku: pastorem tamtejszego zboru luterańskiego zostaje wówczas Martin Ritter, który wraz z żoną osiada na wsi, mając nadzieję wieść tu spokojny, pracowity żywot. Przyszłość nadciąga jednak nieuchronnie, pochłaniając ludzkie marzenia. Wielką miłość i rodzinne szczęście niszczy wojna.

W przeplatającej się czasowo narracji poznajemy zarówno współczesne losy Anny, jak i całe życie pastora i potomków jego rodu. Kobiety z czterech pokoleń Ritterów doświadczają kolejnych życiowych burz, a ich imię, niczym proroctwo lub przekleństwo, zdaje się sprowadzać na nie to, co i tak nieuchronne.

„Ritterowie. Rzecz o mazurskiej duszy” to napisana w konwencji realizmu magicznego saga rodu Ritterów, na tle złożonych relacji polsko-niemieckich od lat 20. XX wieku do współczesności. Talent prozatorski młodej autorki i wiernie oddane realia kolejnych epok sprawiają, że surowy luterański świat jawi się przed oczami czytelnika jak żywy.

To także głęboko zmysłowa opowieść o zapachach, smakach, imionach, zapomnianych rytuałach i powietrzu gęstym od tajemnic przeszłości. Na wyraziste wątki lokalne (akcja powieści toczy się m.in. w Olsztynie, Gdańsku i Toruniu) nakłada się wojenna historia ubiegłego wieku.

Książka Patrycji Pelicy to nie tylko saga i powieść obyczajowa, ale i romans o silnym wątku społecznym. „Ritterowie” poruszają istotny wątek trudnej tożsamości narodowej – kiedy trwa wojna, granice państw się zmieniają i nikt nie wie, po czyjej stronie należy się opowiedzieć.

zachwycająca w swej prostocie
i kunsztowności historia

Patrycja Pelica – urodzona w 1989 r. Skończyła filologię polską i turystykę historyczną. Jest związana z Lublinem. Debiutowała powieścią „Wszystkie kolory życia” (Warszawska Firma Wydawnicza, 2012). Zwyciężczyni konkursu literackiego organizowanego przez IPN „Nie liczby widzę a twarze…” (2014). Interesuje się historią i drugą wojną światową. W wolnym czasie chodzi po górach albo podróżuje z plecakiem po Polsce i Europie.

Patrycja Pelica
Ritterowie. Rzecz o mazurskiej duszy
Wydawnictwo Muza SA
Premiera: 16 marca 2016
kup książkę

Ritterowie. Rzecz o mazurskiej duszy

Dzisiaj

Nie chcę mówić o pamięci.
Chcę mówić o ludziach

Na początku był wiatr. Tchnienie wiatru nad skoszonymi polami świecącymi w słońcu jak rybie łuski, jak ciała karpi z mazurskich jezior. Wiatr pachniał fermentującymi owocami i spalinami z miasteczka. Słodko. Tak, słodko.
Z wiatrem przyszła ona. Anna Ritter. Zapamiętajcie jej nazwisko, tak jak ja zapamiętałem słodki zapach wiatru. Ritter.
Kiedy słyszę Ritter, myślę: „rycerz”. Ale rycerzy już nie ma. I to nie będzie bajka. Bajki nie dławią nas za gardło i nie budzą w ciemności, kiedy nie wiemy, czy to późna noc, czy wczesny ranek.
Nie pytaj, skąd jestem. To miejsce na Mazurach, którego nie ma na mapach. Każdy, kto nas odwiedza, przychodzi tu przez przypadek. Dlatego kiedy zobaczyłem ją pierwszy raz, myślałem, że wysiadła nie na tym przystanku.
Wracałem z walki. Walka to jedyne, co mnie definiowało. Wychowałem się na ringu, bo urodziłem się na boksera. Kochałem miejsce, gdzie pękają nerwy i mięśnie, żyły wiją się jak węże, a pot skleja wargi. Nozdrza miałem pełne swojego zapachu, a usta potu. Nadgarstki zdarte od ciosów, którymi kruszyłem głowy jak włoskie orzechy. Tacy jak ja nie przegrywają.
Uciekałem w ból, bo jedynie on jest wyrazisty w tej szarej wiosce, gdzie czas niczego nie zmienia. Wielkie wydarzenia omijały nas i tylko przestrzelone nagrobki na luterańskim cmentarzu mówiły, że kiedyś była tu wojna.
Wysiadła z autobusu, zatrzymując się na każdym stopniu. Jej twarz miała coś kociego, a oczy pobłyskiwały na zielono. Te oczy budziły niepokój. Potrącały nieznane struny świadomości. Znałem je…
Mogła być w moim wieku. Zaczęła od pytania:
–Zna pan Ritterów?
Akcent zdradzał niemieckie pochodzenie.
W pamięci mignęły mi napisy na luterańskim cmentarzu. Szlajbacha1. Przerzucałem wspomnienia jak kartki książki. Opowiadania matki. Kiedyś, późno w nocy. Byli tu. Mieszkali. Rodzina pastora Martina.
–Ritterowie? – powtórzyłem. – Ich już nie ma!
–Ja jestem Ritter! Anna Ritter.
–Myślałem, że wszyscy umarli. Do końca.
–Nigdy nie umiera się do końca – powiedziała.
Wtedy uczyła mnie słuchać. Ona miała mówić. Ja – pamiętać każde jej zdanie.
Ritterowie. Była ich wspomnieniem, jak wraki na plaży są wspomnieniem okrętów i pychy żeglarzy pokonanych przez żywioł.
–Jesteś stąd? – zapytała.
–A ty?
–Z Frankfurtu. Ale to nie moje miejsce.
–A gdzie jest twoje miejsce?
–Chciałabym, żeby tutaj…
Jedna walizka.
–Masz tylko to?
–Wystarczy, żeby zacząć. Szukam luterańskiej plebanii.
Czy godzina wystarczy na przyjaźń? Kiedy szła obok, wydawało mi się, że znam ją od wielu lat, jak znam tę drogę i niebo, które pod wieczór zwykle robi się pastelowe. Opowiadała mi o Frankfurcie. Widziała miasta, które ja znałem tylko z książek.
–Najbardziej samotna czułam się w święta.
Była samotna w idealnym świecie, a jednak na dystans. Światła kłuły ją w oczy. Nie czuła piękna – tylko ból.
–Wiesz, gdzie mieszka organista?
–Kto?
–Katolicki organista.
–Tu są sami katolicy. Luteranie…
–Dokończ!
–Wyjechali… kiedyś… dawniej…
–Organista – powtarza, a jej gardłowe „rrr” brzmi jak chrypnięcie. Jak parsknięcie kota.
Organista ma ręce pokryte wątrobowymi plamami gęstymi jak piegi na rękach dziewczyny, a nasza wizyta nie dziwi go ani trochę. Nosi płaszcz, który kiedyś musiał być modny, i ma oczy, które kiedyś musiały być wesołe.
–Anna Ritter.
–Kiedy przyjechałaś?
–Godzinę temu.
–Późno.
–Czekałam na ten przyjazd całe życie.
–A ile miałaś tego życia?
–Dwadzieścia cztery lata.
Mierzyli się wzrokiem, walczyli na spojrzenia, ale żadne nie drgnęło. Organista ważył klucz w dłoni, jak waży się piasek na plaży, jak dziecko waży drobne monety, bada palcami zgrubienia i zdrapuje rdzę.
–Będzie pasował.
–Do zamka?
–Do twojej ręki.
Zacisnęła palce na kluczu, oplotła żelazo jak dzikie wino, a klucz idealnie pasował do jej linii papilarnych, długi jak wyssana ze szpiku kość małego zwierzęcia. Nawet nie klucz. Kluczyk.
Przed luterańską plebanią odgarnęła włosy. Miała ręce w piegach, brązowych plamach słońca. A ściany plebanii łuszczyły się jak łuski karpia, jak spalona słońcem skóra, jak powłoka gada. Farba opadała wielkimi płatami podobnymi do płatków śniegu.
–Wejść z tobą?
–Danke. Muszę wejść sama. Rozumiesz?
Zrozumiem, ale o wiele później.
Daj mi czas na zrozumienie.
Ta wioska nie jest dobrym miejscem dla tajemnic. Pytali mnie o nią. Każdy szczegół miał znaczenie: gest, jakim układała włosy, i jak otwierała furtkę.
Najwięcej pytał mój ojciec. Zielone oczy błyszczały we wczesnym zmierzchu.
–Dokąd poszła?
–Na plebanię. Tę niemiecką.
–Nikogo tam nie było, odkąd… Ile masz lat?
–Dwadzieścia osiem.
–Właśnie! Nikt tam nie zaglądał od dwudziestu ośmiu lat!
–A co to ma wspólnego ze mną?
–Nic. Po prostu przypadek. Życie to tylko ich splot.
–Co wiesz o Niemcach?
–Nie więcej od ciebie.
Więc to przychodzi nagle, jak burza ze wschodu, jak epidemia w spokojnym kraju. Pamiętałem jej palce na walizce, krótkie jak u mojej matki. Anna Ritter ścigała mnie na zasypiających ulicach. Miasto musiało oślepić mnie swoimi światłami, żeby zatrzeć jej obraz.
Najtrudniej uciec przed sobą i swoimi pragnieniami. I kiedy prawie odsunąłem ją w podświadomość, znów spotkaliśmy się przed cmentarzem.
Kołnierz płaszcza osłaniał jej twarz. Ale nie oczy. Te pobłyskiwały zimnym chłodem. Masz oczy ze stali – powiedziałbym jej. Ale sam byłem jak ze stali, niezdolny do wypowiedzenia słowa. Do ruchu. Gestu.
Szedłem za nią aleją cmentarza. Nie wiem, kto kogo prowadził, bo zrównaliśmy się ze sobą. Ciałami. Oddechami. Osty czepiały się naszych kurtek.
–Dawno tu nikogo nie było.
–Nie pamiętam, żeby ktokolwiek tu był. Może kiedyś…
Ze zdjęcia na nagrobku, do którego mnie zabrała, patrzyła kobieta niewiele starsza od nas.
Oczy są centrum fotografii. Zapominamy nawet kolor włosów, ale nie oczy. Patrzą spoza czasu, jakby miały nad nim władzę, odporne na jego działanie. Może dlatego, że mieszka w nich dusza, która się nie starzeje.
–Widziałem ten nagrobek. Ale nigdy nie patrzyłem jej w oczy.
–Anna Domińczuk – przeczytała.
–Dlaczego przyjechałaś?
–Dla niej.
–Ale ona umarła!
–Nigdy nie umiera się do końca – powtórzyła. – Wiesz, że ona była Ritter? Jak ja?
–Tu jest inne nazwisko!
Kobieta ze zdjęcia patrzyła na nas z innego świata. Ten wzrok nie zanika, nie rozprasza się w czasie i nie blaknie w pełnym słońcu.
–Odprowadzić cię? Tu nikt nie wychodzi po zmroku – przestrzegłem.
–A ty?
–Ja jestem inny.
–Nie wychodzą – powtórzyła. – Czego się boją?
–Może samych siebie?
Wracała na plebanię fioletowa od zmierzchu. Prowadziła ją tęsknota, dziwna u Niemki. Mrok zacierał ślady czasu. Ściany plebanii bieliły się jak wiele dni i nocy wcześniej, zanim wyblakły, a tynk się osypał.
Za furtką powietrze było gęste od tajemnic. Co dalej? Mogłem to odgadnąć. Naszkicować w myślach. Ale nasze wyobrażenia są tylko ułamkiem rzeczywistości. Rozbijają się o nią jak szkło.
Zatrzymała mnie przy furtce.
–Czytaj!

Moc w słabości się doskonali

Blaknące litery nad wejściem i wokół niego. Wróżba odporna na czas i wiatr. Schody kruszące się pod obcasami, zapadające w dziką miętę. Dwa krzyże po obu stronach drzwi, podobne do tych, które nosili na płaszczach rycerze krzyżaccy. Ale to było tak dawno, że w końcu zlało się z baśniami i odrealniło.
Budynki są do nas podobne bardziej, niż myślimy. Mają czas rozstań i powrotów. Może plebania musiała zarosnąć pajęczyną i złymi opowieściami, żeby po latach doczekać się powrotu Anny Ritter.
Światło.
Lampa naftowa gra z ciemnością. Światła tańczą. Na pół wieku daliśmy Ritterom odejść. To miała być wieczność. Ale nawet wieczność ma granice i tak bezgraniczność zamyka się w ramach.
–Jak tu cicho.
Tak, cisza temu domowi, ta cisza przyszła jak ksiądz po kolędzie i już została, filiżanki śpią na spodkach jak ptaki w gniazdach, śpią nawet słowa w książkach, wszystko jest resztą dawnego życia, a reszta jest milczeniem, zalega w kątach jak koty z kurzu, cisza i tylko cisza, bo krzyki już były, wszystko już musiało tu być.
Anna znajduje młynek do kawy. Dużo czasu zajmuje jej doprowadzenie go do stanu użyteczności. Słyszę go w mroku. Terkot niczym warczenie nieznanego zwierzęcia. Mówi o rzeczach, które mogły się zdarzyć tylko dawno temu. A potem pijemy kawę z filiżanek, których nie wyszczerbił czas.
Ścieram kurz z porcelanowych figurek. Ich martwe oczy śledzą mnie jak oczy zmarłych, jakby zamieszkały w nich duchy dawnych mieszkańców plebanii. Drżą na spróchniałej półce jak na zderzających się płytach tektonicznych, a każdy gwałtowny ruch może je zmieść jak tsunami.
Drewniana szkatułka. Anna podważa zawiasy.
–A może nie powinnaś…
–Za późno. Już otworzyłam. Przecież po to przyjechałam.
Zdjęcia. Bez dat, jakby fotograf kazał nam zgadywać miejsce i czas. Odczytywać z nich czyjeś losy to jak ścigać cienie na ścianie albo kręgi na wodzie. Nie zatrzymasz czasu – tak jak nie zatrzymasz pociągu. Możesz tylko łapać kamienie spod jego kół.
–Helmuth – czyta Anna.
I tylko to imię łączy fotografie. Jest na wszystkich.
–Co to za Helmuth?
–Ritter. Jak ja. I jak ta dziewczyna z cmentarza.
–Ona miała inne nazwisko.
–Była jedną z nas.
Ćmy tańczą nad lampą jak ludzie na zdjęciach. Tak tańczyło się tylko przed drugą wojną. Nad nimi dwa krzyże na frontonie budynku.
–Poznajesz?
–To było tutaj. Przed plebanią.
–A ci ludzie?
–Muszą tu jeszcze żyć.
–Na pewno są bardzo starzy.
–Jutro ich znajdziemy. – Odprowadza mnie do drzwi.
Z lampą w oknie śledzi moją podróż do końca nocy.
Czym jest życie, jeśli nie poszukiwaniem? Czym jest poszukiwanie, jeśli nie wędrówką? Chodziliśmy od domu do domu, pytaliśmy o ludzi ze zdjęcia. I o kobietę, której nagrobek znaleźliśmy na dzikim zarośniętym cmentarzu. Nie wiedziałem o niej nic oprócz tego, że była jedną z Ritterów. Oszalałem? Ale moje oczy były oczami szaleńca, kiedy patrzyłem na dziewczynę z Niemiec.
–Ładnie tu – mówi.
Ciężar torby przegina ją do tyłu, jakby miał ją złamać, jak łamie się młode drzewo. Ale nie pozwala mi jej nieść.
–Tu każdy dom to inna historia.
–Lubię historie – odpowiada. – Ludzie zbierają różne rzeczy. Znaczki, pocztówki, kapsle po piwie. Ja zbieram historie.
Domy oplecione dzikim winem i tajemnicą, gdzie w oknach nadal stawia się gromnice, które mają chronić od piorunów jak palmy na ścianach za świętymi obrazami. W starych oknach okiennice zamknięte przed demonami. Demonem Mazur i Pomorza była przeszłość.
Pod kasztanowcem znaleźliśmy cień i pierwsze odpowiedzi. Mężczyzna o twarzy jak żółknący papier przejechał palcem po zdjęciu. Zatrzymał się na duchownym luterańskim stojącym przy stole z kieliszkiem w ręku, jakby wszechświat kłębił się wokół niego, a tylko on był stałością i punktem centralnym.
–Znam go. Ale nie za darmo.
–Ile?
–Masz marki?
–Mogą być euro! – dodał jego sąsiad, bardziej chyba zorientowany w kwestii walut.
–Nie rozmawiajcie z Niemcami! – obruszył się trzeci. – Zawsze byli źli! Już przed Hitlerem! Nawet nasz poeta wielki pisał, że „diablik to był w wódce na dnie, istny Niemiec, sztuczka kusa”! Ha! To nie rozmawiajcie z diabłami!
–W jakiej wódce? – pyta Anna.
–To tylko taki wiersz. O Mefistofelesie.
–Mefistofeles! Niemiecki szatan. Wszyscy Niemcy to szatany!
–Niech pan przestanie! – próbowałem go uciszyć.
–Ona to też diablica! Nawet nie zauważysz, jak ci błyśnie euro w oczy, polską ziemię zabierze i opęta cię, czarownica niemiecka…
–To Ritter. Pastor Martin…
Przerywają. Patrzymy, jak mężczyzna o pożółkłej twarzy rysuje wokół Martina kręgi jak aureole.
–Pamięta go pan?
–Kto go spotkał, nie mógł zapomnieć.
–Wygląda zwyczajnie.
–Spójrz w jego oczy. Tam mieszka dusza.
Dajemy zdjęciu ożyć. Korowód ludzi mija nas, zanim wszyscy zamienią się w cienie. Leje się wino porzeczkowe i żar z nieba, i tylko plebania wydaje się wyspą, gdzie nie dociera upał. Ani szepty i gazety o wojnie. Zapach tamtego lata przetrwał w opowieściach. Poczuj go. Daj się odurzyć. Chodź za mną. Daj się prowadzić w tamto lato, między tamtych ludzi. Patrz na Martina.
–Ritter – mówię.
–Ritter – powtarza Anna.
Pastor pił wino z księdzem i rabinem, a drwiny go nie dotykały, rozbijały się jak na pancerzu. Krzyżaków nie było już na Mazurach, ale on został. I tak zrozumieliśmy, że Martin był rycerzem.
Wracaliśmy drogą Martina z miasteczka na plebanię. Między jeziorem a lasem zamknęła się tajemnica. Milczenie lata. Ta cisza boli. Przenika do krwi.
Nawet powietrze miało kolor miodu.
Na plebanii Anna podała mi kartki.
–Spisz to, co dziś usłyszałeś.
–Po co?
–Bo żadna historia nie istnieje do końca, dopóki się jej nie spisze.
–Od czego mam zacząć?
Prowadzi moją rękę po kartce. Już nie mogę zawrócić ani się zatrzymać. Siła napisanego słowa jest zbyt wielka.
A na kartce schnie atrament. Litery ciemnieją, granatowieją i czernieją. Jej myśl spisana moją ręką. Ona chciała dać tej historii duszę, ja miałem dać ciało. Czytam półgłosem:
Nie chcę mówić o pamięci. Chcę mówić o ludziach.
Wiedziałem, że Anna pragnie ożywić Ritterów. Ułożyć ich losy jak układa się skandynawskie sagi i Eddy; jak bracia Grimm spisywali legendy i staroniemieckie podania. Powoli uczyłem się, że ludzie to nie zdjęcia i nazwiska. Ludzie to losy, z których zmiata się zapomnienie jak liście z nagrobków przed Dniem Zadusznym.
Przeszłość to ludzie.

Wczoraj

Zdjęcie pierwsze – podróż na plebanię

Niebo blaknie od upału jak to zdjęcie blaknie od słońca i czasu. Łubiny zginają się na wietrze jak mężczyzna obok, obładowany walizkami. Kobieta przy nim ukrywa twarz pod kapeluszem. Za nimi jest stacja. Przed nimi już tylko droga, a cały świat wydaje się podróżą.
Oczywiście to była rodzina pastora, więc należy dodać do niej Boga.

Droga. Martin

Jest takie miejsce, którego losem zawsze była wojna. To Mazury, impresjonistyczne plamy z błękitu i zieleni na mapie. Ale kiedy przyjechał tu Martin Ritter, trwał czas pokoju. Słodkie dwudziestolecie międzywojenne.
Nigdy nie wierz w pokój. Jest tylko ułudą. Usypia, a potem wyrywa ze snu kanonadą dział i deszczem bomb. Czy Martin wierzył, że będzie bezpieczny?
Tego nie pamięta nikt.
Pamiętają tylko jego przyjazd. I młynek do kawy w wiklinowym koszyku. Podobno jego korbka sama się kręciła, a jej chrobot nie dawał zasnąć. Jak warczenie nieznanego zwierzęcia.
Martin miał jasne włosy i jasne oczy o metalicznym odcieniu. Wysiadł na stacji w sierpniowe popołudnie 1920 roku, kiedy ziemia pachniała jeszcze strachem po wojnie z bolszewikami. Przyszedł ze stacji pieszo. Z jedną walizką. I młynkiem. Z Allenstein.
To słowo ma metaliczny posmak. Język uderza o zęby. Rytmicznie. Al-len-stein. Dzisiaj Olsztyn.
Pytał o drogę.
–Pan obcy?
–Już nie.
–A kim pan jest?
–Jestem Ritter.
Mieli zapamiętać jego nazwisko, czytać z nagrobków i gazet. Ale tamtego popołudnia Martin był jednym z nich. Czekała go droga dalsza niż ta na plebanię. Długi płaszcz powiewał za nim jak skrzydła wielkiego ptaka.
Nie poznali w nim pastora, widzieli obcego z miasta. Dziewczyna, którą prowadził na plebanię, wyglądała na jego siostrę. Nie żonę. Szli, pewni siebie nawzajem, a ona patrzyła nieobecnym wzrokiem, jakby w lecie widziała już inne lata, a w pyle zapowiedź innego pyłu, a może kurzu i śniegu.
–To twoja pierwsza plebania – powiedziała mu.
–I ostatnia. Nie chcę innej!
Tory, po których przywiózł ich pociąg rozkołysany jak wielki hanzeatycki okręt, zarastały łubinem, wyglądały jak szkielety prehistorycznych zwierząt, jak roztrzaskany maszt okrętu.
Podobno przyjechali tu prosto z własnego ślubu, pijani winem i marzeniami. Żyj nam wiecznie, Martinie, Ty, który wszystko zaczynasz. Jesteś tu pierwszy, bo twoich poprzedników śpiących pod kutymi krzyżami gdzieś w Allenstein nikt już nie pamięta. Jesteś młody. Wystarczająco młody, by wierzyć, że zmienisz świat.
Żyj nam wiecznie.
Jak Krzyżacy na zaproszenie księcia Konrada, tak Martin przyjechał tu wezwany przez przełożonych. I choć nie było już pogańskich Prusów czczących bogów i święte drzewa, tak jak nie było rycerzy z mieczami ciepłymi od krwi, to ze wzgórza nadal wyrastały ruiny ich zamku, a luteranie z Mazur żyli tak, jakby nigdy ich nie ochrzczono. Mieszkali bez ślubu, ich nieochrzczone dzieci rzucały kamieniami w okna zboru, a konie pasły się na cmentarzu.
Martin zakasał rękawy. Pożenił pary. Ochrzcił dzieci. Przegonił konie z cmentarza. I odtąd zaczyna się historia Ritterów. Żyj nam wiecznie, Martinie.
Nie wiem, skąd przychodził. Co było przed Allenstein. Mówią o Stettinie i Danzig, ale i Wittenberdze Lutra. Mogę zakładać wszystko, tak prawdę, jak i fantazję. Przeszłość jest zbyt rozległa, by objęły ją nasze oczy. Tu, na plebanii, imiona się zmieniały, tylko oni byli zawsze: pastor i jego żona. Odczytuję imiona z płyt na cmentarzu. Tędy musiał spacerować Martin w pierwszy wieczór po przyjeździe. Widać tylko kontury. Szczegóły się zatarły, ale resztę dopowiada wyobraźnia.
Wiem tylko, że jego żona Grete przyjechała z Allenstein.
Grete, jej imię brzmi jak szelest, mimo gardłowego „rrr”, szelest tiulu, koronek, parasolek, kapeluszy, jedyne subtelne dźwięki w tym surowym krajobrazie, gdzie co najwyżej śpiewają fale przed białym szkwałem i wiatr, a gwizd lokomotywy tnie ciszę jak świst bata albo krzyk sowy.
Trudno zgadnąć, gdzie kończy się prawda, a zaczyna legenda. Na tej plebanii się zestarzejesz, Martinie. Spotkamy się w historii, którą spisuję, bo nic nie istnieje, dopóki nie zostanie opowiedziane do końca.
Droga, którą przyszedł. Anna zapisuje mi w prawym górnym rogu:

Martin jest drogą. Martin jest podróżą.

 
Wesprzyj nas