„Muskając aksamit” to historia o poszukiwaniu – miłości, szczęścia i tożsamości, również seksualnej – a przy tym znakomita powieść historyczna.


Anglia, schyłek XIX wieku. W uporządkowane życie Nancy Astley, córki sprzedawcy ostryg, niespodziewanie wkracza Kitty Butler, gwiazda wodewilu. W pogoni za marzeniami Nancy opuszcza rodzinną miejscowość i wraz z nową przyjaciółką wyrusza na podbój Londynu, gdzie wkrótce sama staje na scenie…

Opowieść ma wymiar uniwersalny: po drodze Nancy dozna wielu upokorzeń, straci niewinność, lecz zyska wgląd we własną duszę oraz świadomość swoich potrzeb i pragnień, co pozwoli jej wreszcie odnaleźć szczęście.

Jest to również wspaniała powieść historyczna; autorka z niezwykłą dbałością o szczegóły przedstawia społeczne tło epoki oraz mentalność ludzi, których przysłowiowa wręcz pruderia skrywała perwersyjne skłonności.

***

Najważniejszy debiut od czasów Jeanette Winterson.
„Daily Telegraph”

Zachwycająca książka, która stworzyła nowe standardy dla historycznej powieści lesbijskiej.
Emma Donoghue

Thriller pierwszej klasy!
„Sunday Express”

Bardzo ciekawa… napisana z pasją.
„The New York Times Book Review”

Sarah Waters (ur. 1966) – popularna i wielokrotnie nagradzana brytyjska pisarka, autorka znanych na całym świecie powieści historycznych z wątkiem homoerotycznym.

Sarah Waters
Muskając aksamit
Przekład: Magdalena Moltzan-Małkowska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 18 lutego 2016
kup książkę

Muskając aksamit


CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ 1

Jedliście kiedyś ostrygi z Whitstable? Jeśli tak, na pewno pamiętacie ich smak. Z niejasnych przyczyn, może za sprawą tutejszej wody, uchodzą za najbardziej soczyste, najsmaczniejsze, a przy tym najdelikatniejsze w całej Anglii. Ostrygi z Whitstable cieszą się ze wszech miar zasłużoną sławą. W beczkach wypełnionych lodem podróżują na stoły Hamburga i Berlina; Francuzi, znani z wybrednego podniebienia, regularnie przepływają po nie przez Kanał. Ba, podobno nawet sam król specjalnie jeździ z panią Keppel do Whitstable, aby raczyć się nimi w prywatnym hotelu, a co do królowej, mówią, że do śmierci spożywała jedną z naszych ostryg dziennie.
Byliście kiedyś w Whitstable i widzieliście tamtejsze gospody z ostrygami? Jedna z nich należy do mojego ojca, tutaj przyszłam na świat. Pamiętacie wąski, pokryty łuszczącą się niebieską farbą, odeskowany budynek w połowie drogi między główną ulicą a portem? Czytaliście zawieszony nad drzwiami wybrzuszony szyld, który głosił, że w środku można zjeść „Ostrygi Astleya, najlepsze w Kent”? A może pchnęliście owe drzwi i znaleźliście się w mrocznym pomieszczeniu z niskim stropem? Przypominacie sobie stoły z obrusami w kratkę, jadłospis wypisany kredą na tablicy, lampy spirytusowe, wilgotne osełki masła?
Czy obsługiwała was figlarna, kędzierzawa dziewczyna o różanych policzkach? To moja siostra Alice. A może dość wysoki, przygarbiony mężczyzna w śnieżnobiałym fartuchu do samej ziemi? To mój ojciec. Czy przez rozkołysane drzwi do kuchni dostrzegliście pochmurną niewiastę w kłębach pary unoszącej się znad rusztu bądź rondla z zupą? To była moja matka.
A może u jej boku stała szczupła, blada dziewczyna o dość przeciętnym wyglądzie, z rękawami sukienki zakasanymi aż po łokcie i mysimi kosmykami bez przerwy wpadającymi do oczu, nucąca pod nosem śpiewkę ulicznego pieśniarza albo musicalową piosenkę?
To byłam ja.
Niczym Molly Malone ze starej ballady sprzedawałam dary morza, gdyż tym właśnie trudnili się moi rodzice. Mieszkaliśmy nad gospodą: byłam dziewczyną od ostryg i przesiąkłam wszystkimi woniami tego fachu. Stawiałam pierwsze kroki dokoła kadzi z ostrygami oraz beczek z lodem; nim dostałam do ręki tabliczkę i kredę, wręczono mi nóż do ostryg i nauczono, jak się nim posługiwać. Na długo przed poznaniem tajników alfabetu umiałam wyrecytować składniki potraw naszej kuchni, po omacku sortować ryby i bezbłędnie wskazywać ich nazwy. Whitstable było dla mnie całym światem, gospoda Astleya ojczyzną, a sok ostryg środowiskiem naturalnym. I choć rychło przestałam wierzyć w opowieść matki, podług której znaleziono mnie w muszli ostrygi i o mało nie padłam ofiarą apetytu żarłocznego klienta, przez osiemnaście lat nie wątpiłam w swoje powołanie i nie wyglądałam poza ojcowską kuchnię w poszukiwaniu innego zajęcia lub miłości.
Wiodłam osobliwe życie, nawet jak na tutejsze obyczaje, lecz nie było ono szczególnie uciążliwe ani trudne. Nasz dzień pracy rozpoczynał się o siódmej i kończył dwanaście godzin później. Zawsze wyglądał tak samo. Matka gotowała, ojciec i Alice obsługiwali gości, a ja siadałam na wysokim stołku obok kadzi z ostrygami, by skrobać, płukać i zawzięcie wywijać nożem. Niektórzy lubią ostrygi na surowo: tutaj zadanie było łatwe, wystarczyło bowiem wybrać tuzin z beczki, opłukać z solanki i ułożyć na talerzu ozdobionym rzeżuchą lub natką pietruszki. Jednakże dogodzenie tym, którzy lubili ostrygi duszone lub zapiekane – tudzież smażone, przyrządzane w muszlach lub w cieście – wymagało większego nakładu starań. Musiałam wówczas otworzyć każdą z nich, oczyścić, a następnie nienaruszoną zanieść do matczynego rondla, tak by nie zmącić jej soku i nie uronić ani kropli. Zważywszy, że talerz pomieści tuzin ostryg, a dania z nich są tanie, w naszej gospodzie zaś w salce przeznaczonej dla pięćdziesięciu osób często brakowało miejsc, nietrudno obliczyć, ile ostryg każdego dnia trafiało pod mój nóż. Możecie sobie również wyobrazić, jak czerwone, obolałe i przeżarte solą były pod wieczór moje ręce. Nawet teraz, ponad dwadzieścia lat po tym, jak odłożyłam nóż do ostryg i na zawsze opuściłam ojcowską kuchnię, na widok beczki handlarza ryb lub na dźwięk jego okrzyku czuję osobliwe rwanie w nadgarstku i palcach. Czasami też mam wrażenie, że pod paznokciem kciuka i w zgięciu dłoni na zawsze pozostała woń solanki.
Wspomniałam, że w moim ówczesnym życiu nie istniało nic prócz ostryg, ale to nie do końca prawda. Miałam przyjaciół i kuzynów, podobnie jak każda dziewczyna z małego miasteczka, pochodząca ze starej, licznej rodziny. Miałam siostrę Alice, moją najdroższą przyjaciółkę, z którą dzieliłam pokój, łóżko oraz wszystkie sekrety. Miałam nawet chłopaka o imieniu Freddy, który wraz z moim bratem Davym i wujem Joe wypływał kutrem na połowy w zatoce Whitstable.
No i miałam słabość – możecie to nazwać zamiłowaniem – do musicalu, a zwłaszcza jego piosenek oraz ich śpiewania. Jeśli odwiedziliście Whitstable, wiecie, że była to pasja raczej nie na miejscu, gdyż nie ma tutaj ani rewii, ani teatru, jedynie samotna latarnia obok hotelu Książę Cumberland i tam okazjonalnie występują przyjezdne trupy, a w sierpniu można oglądać spektakle wędrownego teatru lalek. Lecz Whitstable leży zaledwie kwadrans drogi pociągiem od Canterbury, tam zaś znajdował się miejscowy teatr rewiowy – Palace of Variétés – w którym bilety kosztowały sześć pensów, a przedstawienia trwały trzy godziny i, jak głosiła wieść, nie miały sobie równych w całym hrabstwie Kent.
Teatr był nieduży i dość nędzny, ale w swoich wspomnieniach nadal postrzegam go oczami córki karczmarza: widzę lustrzane ściany, fotele obite czerwonym pluszem oraz pociągnięte złotą farbą gipsowe kupidynki zawieszone nad kurtyną. Podobnie jak w naszej gospodzie, tutaj również unosił się charakterystyczny zapach, zapach drewna, szminki i rozlanego piwa, osobliwa mieszanka woni lamp gazowych, tytoniu oraz pomady. Teraz już wiem, że tak pachną wszystkie rewie. Jako dziewczyna uwielbiałam tę woń bezkrytycznie; potem słyszałam, jak dyrektorzy teatrów i artyści określają ją wonią śmiechu, aromatem owacji. Jeszcze później zaś miałam uznać ją nie za esencję rozrywki, lecz żalu.
Ale po kolei.
Znałam barwy i zapachy teatru w Canterbury lepiej niż jakakolwiek inna dziewczyna, przynajmniej w owym okresie, tego ostatniego lata w rodzinnym domu, gdy skończyłam osiemnaście lat, gdyż pracował tam ukochany Alice, Tony Reeves, który oferował nam miejsca po obniżonych cenach albo za darmo. Tony był bratankiem dyrektora Palace, znanego Tricky’ego Reevesa, dzięki czemu stanowił świetną partię dla Alice. Rodzice początkowo traktowali go nieufnie i uważali za „prędkiego”, ponieważ pracował w teatrze, nosił za uchem cygaro i gładko rozprawiał o kontraktach, Londynie oraz wykwintnych trunkach. Lecz Tony okazał się tak wielkoduszny, szczery i dobrotliwy, iż nie sposób było długo czuć doń antypatię, poza tym tak samo jak poprzedni adoratorzy Alicji uwielbiał moją siostrę i przez wzgląd na nią gotów był przychylić nam wszystkim nieba.
I tak Alice i ja spędzałyśmy sobotnie wieczory na najlepszych i najpopularniejszych przedstawieniach w teatrze. Siadałyśmy, podwijając suknie pod fotele i wyśpiewywałyśmy refreny najweselszych piosenek. Podobnie jak reszta widowni, miałyśmy swoich ulubieńców, artystów, których wywoływałyśmy okrzykami, piosenki, których słuchałyśmy wiele razy dopóty, dopóki gardło szansonistki – gdyż to właśnie występujące kobiety ukochałyśmy najbardziej – nie wyschło na wiór: wówczas solistka milkła i tylko kłaniała się z uśmiechem.
A po skończonym występie, kiedy już zajrzałyśmy na pożegnanie do dusznego pokoiku Tony’ego, za budką biletera, unosiłyśmy ze sobą zasłyszane melodie. Nuciłyśmy je w pociągu do Whitstable; niekiedy dołączali się do nas inni podróżni, wracający z teatru w równie radosnych nastrojach, i śpiewaliśmy wespół. Leżąc w łóżku, powtarzałyśmy szeptem słowa piosenek, śniłyśmy w takt rewiowej muzyki, po czym budziłyśmy się rano z głowami wciąż pełnymi dźwięków. Następnie doprawiałyśmy potrawy szczyptą rewii: Alice pogwizdywała, roznosząc talerze, co niezmiennie wywoływało uśmiech na twarzach gości, a ja, przycupnięta na wysokim stołku obok miski z solanką, śpiewałam nad sprawianymi ostrygami. Matka twierdziła, że sama powinnam wystąpić na scenie.
Ale mówiąc to, wybuchała śmiechem, a ja jej wtórowałam. Dziewczęta, które oglądałam w świetle jupiterów i których piosenek tak chętnie uczyłam się na pamięć, były zupełnie inne niż ja. Bardziej przypominały moją siostrę: miały malinowe usta i roztańczone kędziory, sterczące piersi, łokcie z dołeczkami oraz kostki smukłe i kształtne jak butelki od piwa. Ja byłam wysoka i raczej chuda. Miałam płaską pierś, mysie włosy i oczy o nieokreślonej barwie zbliżonej do błękitu. Mogłam się wprawdzie pochwalić nieskazitelną cerą oraz białymi zębami, co jednak nie uchodziło za szczególne osiągnięcie, przynajmniej w naszej rodzinie, której członkowie jednako spędzali dni w wyziewach solanki, dzięki czemu byli gładcy niczym mątwy.
Nie, to ślicznotki takie jak Alice pląsały po przystrojonej scenie w satynowych spódnicach, w otoczeniu kupidynków; dziewczęta mego pokroju, bezbarwne i anonimowe, musiały pozostać na widowni.
Tak mi się podówczas zdawało.

Opisany przeze mnie tryb życia, polegający na ciągłym sprawianiu, przyrządzaniu i podawaniu ostryg oraz sobotnich eskapadach do teatru, stanowi główną oś moich dziewczęcych wspomnień, choć naturalnie pracowaliśmy tak jedynie jesienią i zimą. Od maja do sierpnia, kiedy nastaje okres godowy, a kutry opuszczają żagle albo wypływają w morze w poszukiwaniu innej zdobyczy, gospody specjalizujące się w daniach z ostryg są zmuszone zmienić jadłospis ewentualnie zamknąć podwoje. Interes ojca, wprawdzie dochodowy od jesieni do wiosny, nie pozwalał na kilkumiesięczne zamknięcie gospody. Niemniej jednak, podobnie jak wiele okolicznych rodzin, których los zależał od morza i jego darów, podczas ciepłych miesięcy odczuwaliśmy znaczną ulgę w dotychczasowych obowiązkach i przechodziliśmy na weselszy, powolniejszy i bardziej swobodny rytm. W gospodzie panował mniejszy ruch. Zamiast ostryg serwowaliśmy kraby, płastugi, skarpy i śledzie, filetowanie zaś było zajęciem bez mała przyjemniejszym niż wieczne skrobanie i łuskanie ostryg w ciągu zimowych miesięcy. Otwieraliśmy na oścież okna i drzwi do kuchni. Nie musieliśmy gotować się żywcem w parze z rondli ani dygotać z zimna przy beczkach z lodem; z zewnątrz napływała chłodna bryza, słyszeliśmy też kojący łopot żagli i zgrzyt podnośników z zatoki Whitstable.
Tamto lato, kiedy skończyłam osiemnaście lat, było ciepłe i w miarę upływu tygodni stawało się jeszcze cieplejsze. Ojciec zostawiał gospodę pod opieką matki, a sam handlował na plaży małżami. Alice i ja mogłyśmy co wieczór jeździć do Canterbury, lecz podobnie jak nikt w lipcu nie miał ochoty na smażoną rybę czy zupę z homara w naszej dusznej gospodzie, tak i my pociłyśmy się i wzdrygały na samą myśl o dwu godzinach spędzonych w blasku rozżarzonych świeczników gazowych na pozbawionej powietrza widowni teatru Tricky’ego Reevesa.
Profesję handlarza ryb i dyrektora rewii łączy więcej podobieństw, niż moglibyście sobie wyobrazić. Kiedy ojciec zmienił asortyment, by dogodzić ospałym i przegrzanym klientom, Tricky uczynił rzecz identyczną. Odprawiwszy połowę zespołu, zatrudnił grupę nowych artystów z Chatham, Margate i Dover, a co najistotniejsze, zawarł jednotygodniowy kontrakt z prawdziwą londyńską gwiazdą: Gullym Sutherlandem, jednym z najlepszych komików w branży, gwarantującym pełną salę nawet w najgorętsze z gorących miesięcy w Kent.
Alice i ja odwiedziłyśmy Palace pierwszego wieczoru występów Gully’ego Sutherlanda. Na mocy porozumienia z bileterką skinęłyśmy jej głowami na powitanie, po czym minąwszy kasę, ruszyłyśmy na poszukiwanie dogodnych miejsc. Zazwyczaj kierowałyśmy się w stronę galerii. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego inni wolą miejsca na parterze; wydawało mi się nienaturalne siadać pod sceną i oglądać artystów z poziomu ich kostek poprzez rozgrzane, falujące powietrze ponad rampą. Z drugiego piętra rozciągał się nieco ciekawszy widok, natomiast galeria, choć położona w pewnym oddaleniu od sceny, moim zdaniem nie miała sobie równych. Szczególnie upatrzyłyśmy sobie dwa miejsca pośrodku pierwszego rzędu. Dawały one poczucie, że człowiek przyszedł nie tylko na przedstawienie, ale do teatru: w dole rysował się kształt sceny oraz łuk widowni; ze zdumieniem patrzyłeś na twarze sąsiadów, wiedząc, że twoja twarz wygląda tak jak ich, oblana poświatą lamp, z widmowym uśmiechem zastygłym na ustach, ponad którymi perliły się krople potu.
Wieczorem podczas pierwszego występu Gully’ego Sutherlanda w Palace of Canterbury panował zaiste piekielny upał. Do tego stopnia, że gdy wraz z Alice wychyliłyśmy się przez barierkę, aby zerknąć w dół na parter, uderzyła nas przenikliwa woń tytoniu i potu, od której zakręciło nam się w głowach. Zgodnie z przewidywaniami stryja Tony’ego, teatr był prawie pełny, choć panowała w nim niespotykana cisza. Ludzie rozmawiali półgłosem albo wcale, energicznie wachlując się kapeluszami bądź programami. Gdy orkiestra odegrała kilka pierwszych tonów uwertury i przygasły światła, wachlowanie nie ustało, lecz nieco zwolniło tempa i widzowie wyprostowali się na fotelach. Znużony szmer przeszedł w ciszę oczekiwania.
Palace był teatrem rewiowym w dość staroświeckim stylu i – podobnie jak wiele tego typu przybytków w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku – nadal funkcjonowała w nim instytucja konferansjera. Ową rolę odgrywał oczywiście sam Tricky. Siadał przy stole pomiędzy fotelami a orkiestrą, zapowiadał kolejne numery i nawoływał do spokoju, kiedy gawiedź poczynała sobie zbyt ochoczo, oraz wznosił toasty za zdrowie królowej. Miał na głowie cylinder, w jednej ręce dzierżył młotek (nigdy nie widziałam konferansjera bez młotka), a w drugiej kufel porteru. Na stole stała świeca; zapalano ją na czas występów, po czym gaszono w czasie przerwy i gdy przedstawienie dobiegało końca.
Tricky był niezbyt atrakcyjnym mężczyzną o bardzo przyjemnym głosie, który brzmiał równie melodyjnie i dźwięcznie jak klarnet i był równie miły dla ucha. Owego wieczoru powitał wszystkich zebranych, obiecując im niezapomnianą rozrywkę. Czy mamy płuca? – zapytał. Przygotujmy się, by robić z nich użytek! Mamy nogi i ręce? Będziemy tupać i klaskać ile sił! Mamy boki? Będziemy je zrywać bez opamiętania! Łzy? Wylejemy ich całe wiadra! Oczy?
– Wytrzeszczcie je w zachwycie! Orkiestra! – Uderzył młotkiem w stół. Łup! Płomień świecy podskoczył. – Oferuję wam urzekające i cudowne widowisko. – Ponownie uderzył w stół. – Weseli Randallowie!
Kurtyna zadrżała, a następnie powędrowała w górę. Na scenie ustawiono tło z nadmorskim widoczkiem, na deskach zaś rozsypano prawdziwy piasek, po którym przechadzały się cztery żwawe postaci w odświętnych strojach: dwie damy – ciemno- i jasnowłosa, z parasolkami, oraz dwóch wysokich dżentelmenów. Jeden z nich miał na szyi zawieszone na pasku ukulele. Zaśpiewali „Wszystkie dziewczęta nad morzem cieszą oko”, bardzo ładnie, potem artysta z ukulele odegrał partię solową, a damy uniosły suknie i zatańczyły na piasku. Nieźle, jak na pierwszy numer. Okrzykami wyraziliśmy uznanie, a Tricky wytwornie podziękował nam za aplauz.

 
Wesprzyj nas