Najbardziej osobista książka w dorobku Sue Monk Kidd, autorki bestsellerów Sekretne życie pszczół i Czarne skrzydła.


Niezwykły pamiętnik, w którym splatają się głosy matki i córki, stojących na rozdrożu życia.

Pisząca wówczas Sekretne życie pszczół Sue Monk Kidd zmaga się z kryzysem wieku średniego i przechodzi twórczą zapaść.

Jej 22-letnia córka Ann ma złamane serce i nie wie co dalej począć ze swoim życiem.

Książka jest kroniką ich wspólnej podróży po Grecji, Turcji i Francji, pełną lirycznych obrazów miejsc mitycznych i świętych w Atenach, Eleusis, Paryżu, Efezie, francuskim miasteczku Rocamadour. To także poruszający zapis więzi między matką a córką.

Opowieść, której narratorki Sue i Ann są niczym współczesne Demeter i Persefona.

***

Lektura zmuszająca do refleksji, boleśnie prawdziwa i zarazem krzepiąca.
„Los Angeles Times”

Poruszający obraz pogłębiającej się więzi pomiędzy matką a córką.
„Kirkus Review”

***

Sue Monk Kidd – autorka bestsellerowych, nagradzanych i ekranizowanych powieści Sekretne życie pszczół, Czarne skrzydła, Opactwo świętego grzechu.

Ann Kidd Taylor – córka Sue Monk Kidd jest absolwentką Columbia College w Karolinie Południowej. Po studiach pracowała w magazynie kobiecym „Skirt!” w Charleston. Napisane z matką Podróże z owocem granatu to jej pierwsza książka.

Sue Monk Kidd, Ann Kidd Taylor
Podróże z owocem granatu
Przekład: Marta Kisiel-Małecka
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 17 marca 2016
kup książkę


Sue

Narodowe Muzeum Archeologiczne — Ateny<

Siedzę na ławce w Narodowym Muzeum Archeologicznym w Grecji i patrzę, jak moja dwudziestodwuletnia córka, Ann, kieruje obiektyw na marmurową płaskorzeźbę Demeter i Persefony, nieświadoma tego małego baletu, który wykonuje — gdy pomału podchodzi bliżej i przechyla głowę, gdy opada na jedno kolano i obraca tors w poszukiwaniu ostrego po południowego światła. Ta scena przywołuje jakieś wspomnienie, ale nie potrafię go jeszcze uchwycić. Wiem jedynie, że Ann wygląda pięknie i niewiarygodnie dorośle, a mnie ogarnia dojmujące poczucie utraty.
Jest lato 1998 roku, kilka dni przed moimi pięćdziesiątymi urodzinami. Ann i ja jesteśmy w Atenach od dwudziestu siedmiu godzin, z których większość przeleżałam w swoim pokoju w hotelu Grande Bretagne, czekając na upragniony świt. Powtarzam sobie, że doskwierające mi uczucie osamotnienia nic nie znaczy — zwykły jet lag, i tyle. Ale nie powiem, żeby mnie to przekonało.
Zamykam oczy i już wiem, że to uczucie tak naprawdę znaczy w s z y s t ko. I dlatego właśnie wybrałam się z moją córką aż na drugi koniec świata. Ponieważ czuję, że ją straciłam. Bo jest już dorosła i obca. I straszliwie mi jej brakuje.

***

Nasza podróż do Grecji to prezent urodzinowy dla mnie oraz prezent z okazji ukończenia college’u dla Ann. Wpadłam na ten pomysł — przyznaję, że dość ekstrawagancki — sześć miesięcy wcześniej, kiedy dotarło do mnie, że kończę pięćdziesiąt lat, i po raz pierwszy usłyszałam uwerturę nadciągającego końca.
Były to dni, gdy stawałam przed lustrem w łazience i przyglądałam się nowym zmarszczkom pod oczami i bruzdom wokół ust, tak jak sejsmolog studiuje niestabilne płyty tektoniczne. Dni, gdy przetrząsałam rodzinne albumy w poszukiwaniu zdjęć mojej matki i babki w wieku pięćdziesięciu lat, przypatrywałam się ich twarzom i porównywałam je do własnej.
Z pewnością jestem ponad to, myślałam. Nie zamierzam trzymać się kurczowo fasady młodości, jak tyle innych kobiet. Z drugiej strony nie mogłam zrozumieć, dlaczego wizja starości mimo wszystko budzi we mnie takie przerażenie, wiedziałam tylko, że musi chodzić o coś więcej niż kilka dodatkowych zmarszczek. Czy odezwała się we mnie próżność, czy raczej skupiałam się na twarzy, by pominąć duszę? Co więcej, każde pomieszczenie, w którym przebywałam, wydawało się nienaturalnie przegrzane. Nocami snułam się po długich korytarzach. Moje czterdziestodziewięcioletnie ciało pochłonęły nieokreślone, buntownicze czynności.
Nie były to jedyne wskazówki, że już wkrótce czeka mnie emigracja do zupełnie nowego świata. Gdy tak obserwowałam w lustrze własne metamorfozy, opanowała mnie nieodparta potrzeba porzucenia starej przestrzeni — małego miasteczka w północnej części Karoliny Południowej, gdzie mieszkałam przez dwadzieścia dwa lata — i przeprowadzki do nieznajomego krajobrazu. Wyobrażałam sobie jakieś odosobnione, na wpół dzikie tereny, najlepiej blisko wody. W przypływie chwilowego szaleństwa wystawiliśmy z Sandym, moim mężem, nasz dom na sprzedaż i przenieśliśmy się do Charlestonu, gdzie — z założenia chwilowo — gnieździliśmy się w maleńkim mieszkanku, szukając tego jedynego, magicznego miejsca. Nigdy nie powiedziałam tego na głos (bo i jak miałabym to wyjaśnić?), ale tak gwałtownej zmiany domagały się moja dusza i moje życie twórcze.
Wydawało mi się, że moja twórczość podupadła. Pojawiła się stagnacja. Nie umiałam dłużej pisać w ten sam sposób. Moje życie twórcze osiągnęło pewien kres i teraz coś nowego próbowało przebić się na powierzchnię. Tym czymś było przeczucie, że przyjdzie mi napisać powieść, o której jeszcze nic a nic nie wiem…
Cisnęliśmy się w niewielkim mieszkaniu od tak dawna, że zaczęłam się zastanawiać, co nam w ogóle strzeliło do głowy, żeby tak łatwo zrezygnować z naszego wygodnego życia. Pewnego dnia jechałam gdzieś samochodem i przez pomyłkę skręciłam na mokradła. Zatrzymałam się na pustej działce, przed tablicą z napisem „Na sprzedaż”, i gapiłam na połać rozkołysanej wysokiej trawy, przez którą wił się strumień. Trwał odpływ. Czaple białe nurkowały z nieba niczym smugi dymu prosto do muszli ostryg, które połyskiwały na przybrzeżnych równinach błotnych. Serce zabiło mi mocniej. Tu jest moje miejsce, pomyślałam. Może jeśli tu zamieszkam, moja kreatywność wróci, a ja odnajdę w sobie nowy głos…
Zadzwoniłam do Sandy’ego.
— Stoję właśnie w miejscu, w którym musimy zamieszkać.
Mój mąż zachował się wspaniale. Nie wygłosił żadnej z tych kwestii w rodzaju: „Nie sądzisz, że najpierw powinienem je zobaczyć?” ani: „Jak to — nie znasz ceny?”. Po dość długiej chwili odparł tylko:
— Cóż, dobrze, skoro naprawdę musimy.
Jakiś czas potem poszłam do sklepu i kupiłam dziennik w czerwonej skórzanej oprawie. Zabrałam go, pusty i nie-ochrzczony, na działkę przy mokradłach, gdzie zamierzaliśmy postawić nasz dom. Budowa jeszcze się nie zaczęła, miała ruszyć dopiero za parę miesięcy. Usiadłam na wyblakłym plażowym ręczniku i postanowiłam spisać listę „100 rzeczy, które zrobię przed śmiercią”. Zaczęłam od biegu na dziesięć kilometrów i przelotu balonem nad Toskanią. Nie lubiłam biegać i tak naprawdę nie marzyłam o podróży balonem. Przewróciłam kartkę.
W końcu zaczęłam pisać o starzeniu się i niepokoju, jaki we mnie budziło. O małych, znamiennych „zdradach” mojego ciała. O marazmie, stagnacji w mojej pracy twórczej i towarzyszącej jej tęsknocie za tym, co nieznane, za przeznaczeniem. Pisałam o emocjach, które mną targały, potrzebie oderwania się od starych miejsc i od dawnego życia. I dlaczego, pytałam siebie, po raz pierwszy zaczęłam myśleć o własnej śmiertelności?
Wreszcie wynotowałam kilka pytań: „Czy istnieje droga, którą powinna pokonać kobieta, kiedy zbliża się do pięćdziesiątki? A jeśli tak, to jaka by ona była? Dokąd by mnie zawiodła?”.
Z tych pytań narodził się impuls, żeby pojechać do Grecji. G r e c j a. Oto mój portal. Odbędę p i e l g r z y m k ę w poszukiwaniu nowej siebie.
Kilka dni później kartkowałam niewielką antologię. Natrafiłam na wiersz May Sarton Kiedy kobieta czuje się samotna:

Stara Kobieto, spotykam Cię w głębi samej siebie.
Tam, wśród korzeni płodności,
W świecie bez końca, jak mówi legenda.
Jesteś moim milczeniem pod słowami.

Te cztery wersy mnie urzekły, przeczytałam je kilkakrotnie. Odtąd już stale nawiedzała mnie wizja Starej Kobiety — myśl, że powinno dojść do naszego spotkania „wśród korzeni” nowej płodności. Kim była owa Stara Kobieta, z którą należało się spotkać w głębi samej siebie? Czasami budziłam się w środku nocy i myślałam o niej. O jej mrocznej płodności. O milczeniu pod słowami.
Podczas mojego pierwszego pobytu w Grecji w 1993 roku na pierwszej stronie dziennika podróży zanotowałam pewien cytat — autorstwa teologa Reinholda Niebuhra: „Pielgrzymi to poeci, którzy tworzą, ruszając w drogę”. Przepisałam te słowa do nowego dziennika w czerwonej oprawie. Tego właśnie chciałam — stworzyć w sobie nową poezję, poezję Starej Kobiety, tyle że nie za pomocą zdań, lecz poprzez mądrość podróży.
Wyobrażałam sobie tę wyprawę jako pielgrzymkę także dla Ann. Odwiedziła Grecję ponad półtora roku wcześniej w ramach wyjazdu studenckiego i zakochała się w tym kraju. Powrót byłby dla niej najwspanialszym prezentem, ale zastanawiałam się, czy stałby się również początkiem czegoś nowego. Ann oficjalnie opuszczała krąg dzieciństwa i wkraczała do świata młodych kobiet (to kolejny niezdefiniowany i nieuznawany przez wszystkich próg dojrzewania), a ostatnio wydawała się zniechęcona. Nie chciała o tym rozmawiać. Kiedy pytałam, co się dzieje, odpowiadała, że wszystko w p o r z ą d ku. Lecz w trakcie tych paru godzin lotu, kiedy siedziałyśmy obok siebie, patrzyła przez owalne okno, patrzyła na katalog SkyMall, patrzyła na film wyświetlany na monitorze ponad naszymi głowami, a wokół niej unosił się smutek.
Zdałam sobie sprawę, że obydwie, Ann i ja, na swój sposób przechodzimy kryzys, który definiuje się jako „decydujący etap lub punkt zwrotny” oraz „nieustabilizowaną lub niepewną sytuację”. Ann usiłowała odnaleźć się na początku kobiecości, ja zaś u jej kresu.

***

Teraz siedzę jednak na muzealnej ławce i rozmyślam nad tym n o w y m objawieniem. Jakie to zaskakujące, że przez tyle miesięcy traktowałam podróż do Grecji jako pielgrzymkę, w której chodzi o przekraczanie granic i zgłębianie nieznanych zakątków duszy. O spotkanie Starej Kobiety. Nie przyszło mi do głowy, że ma to jakikolwiek związek z matkami i córkami. Z Ann i ze mną. Z n a mi.
Patrzę, jak Ann ustawia ostrość w obiektywie wycelowanym w twarz Persefony z ukruszonym nosem. Gdybym miała opisać swoją córkę, zaczęłabym od: mądra. Zawsze była też kreatywna, pomysłowa. Kiedy inne ośmiolatki uwijały się przy straganach z lemoniadą, Ann wystawiła własny szyld: „Rady dla ludzi z problemami”. Mniejsze kosztowały pięć centów, większe dziesięć. Obłowiła się w okamgnieniu.
Z drugiej strony, trzeba przyznać, że głównym przymiotem Ann jest jej dobroć, wrażliwość. Jako dziecko upierała się, abyśmy wynosili z domu wszystkie insekty na szufelce — nie można było rozgnieść nawet pół robaka. Podchodziła z wielkim zaangażowaniem do wszystkiego, co akurat ją interesowało: owadów, psów, koni, książek, lalek, komiksów, ratowania Ziemi, filmów, Hello Kitty i Gwiezdnych wojen.
Lista pasji zmieniała się nieustannie, a ich trwałym świadectwem były wiersze i opowiadania, którymi przez całe dzieciństwo zapełniała jeden zeszyt za drugim. Tę żarliwość powściągała nieco inna z dominujących cech Ann — jej wrodzony brak pewności siebie.
Ostatni raz spoglądam w stronę pomieszczenia, które dopiero co opuściłyśmy — zagraconego cmentarzyska rzeźb i mitów. To głupie, ale mam ochotę tak po prostu się rozpłakać.
Doświadczałam już tego uczucia straty. Szczególnie po tym jak Ann wyprowadziła się z domu, a ja wchodziłam czasem do jej pokoju i wdychałam zapach zasuszonych bukiecików balowych w szafie. Albo odwracałam stare zdjęcie naszych beagles i wpatrywałam się w jej pismo — „Cezar i Brutus 1990”. Innym razem wyciągałam jej wiersz Oda do pluszowego misia albo otwierałam książkę kucharską z jej ulubionym szkicem końskiego łba na marginesie. I wtedy opadało mnie to przelotne zaćmienie.
To zupełnie naturalne, powtarzam sobie, że wypłynęło na powierzchnię właśnie teraz, kiedy po latach znowu jesteśmy skazane wyłącznie na swoje towarzystwo, kiedy przebywamy razem w sposób, którego nie doświadczałyśmy od… cóż, od wieków. Raz, gdy Ann miała dwanaście lat, pojechałyśmy tylko we dwie do San Francisco, ale tych dwóch sytuacji nie sposób porównać. Jako dwunastolatka Ann nie mieszkała od czterech lat poza domem i nie przeistoczyła się w młodą, prawie obcą mi kobietę.
Patrzę teraz, jak skupiona przepisuje coś z tabliczki przy płaskorzeźbie do niebieskiego kołonotatnika. Nie uszło mojej uwagi, że Demeter i Persefona wpadły jej w oko.
Jak dotąd przemaszerowałyśmy obok co najmniej kilku tysięcy zabytków — fresków z Santorini, złota z Myken, wyrobów z brązu z Attyki, ceramiki z wszystkich zakamarków Grecji — ale dopiero tutaj oświadczyłam Ann, że mam dość i muszę odpocząć: przed Demeter i Persefoną. Na skrzyżowaniu matek i córek.
Podchodzę do wykutego w marmurze dzieła i spoglądam na dwie kobiety w peplosach, zwrócone twarzami do siebie. Znam ten mit.

Dziewczyna, Persefona, zrywa kwiaty na łące, kiedy ziemia pęka i z otchłani wyłania się Hades, władca zmarłych, który porywa Persefonę do krainy cieni. Nie mogąc odnaleźć córki, Demeter, wielka bogini ziarna, plonów i płodności, zapala pochodnię i przeczesuje całą ziemię. Po dziewięciu dniach daremnych poszukiwań do Demeter przychodzi Hekate, typowa stara wiedźma, bogini rozdroży i ciemnej strony księżyca, i wyjaśnia, że Persefona została porwana.
Zdjęta gniewem i zbyt przybita, by dochować swych boskich obowiązków, Demeter pozwala zwiędnąć plonom i ziemia staje się ugorem. Bogini przebiera się za staruszkę i udaje do miasta Eleusis, gdzie zrozpaczona przysiada obok studni. Zeus usiłuje przemówić jej do rozumu. Hades będzie dobrym zięciem, mówi. Powinna się rozweselić i pozwolić plonom rosnąć. Demeter pozostaje nieugięta.
Życie na Ziemi właściwie zamiera, dlatego Zeus w końcu się poddaje i rozkazuje zwrócić Persefonę jej matce. Lecz gdy dziewczyna szykuje się do drogi, bezwiednie połyka kilka nasion granatu. To skazuje ją na powrót do krainy cieni na jedną czwartą każdego roku.
Matka i córka spotykają się ponownie pierwszego dnia wiosny. Co ciekawe, zjawia się również Hekate i od tej pory, jak mówi mit, nie odstępuje Persefony na krok. (Ciekawy wątek, na który rzadko zwraca się uwagę). Na wieść o brzemiennym w skutki spożyciu owocu granatu radość Demeter przygasa. Mimo to bogini przestaje opłakiwać córkę i pozwala, by ziemia zakwitła na nowo. W końcu odzyskała Persefonę. Nie tamtą niewinną dziewczynę, która zrywała kwiaty na łące, lecz kobietę odmienioną przez doświadczenie.

Później dowiem się, że istnieje odrębne greckie słowo oznaczające odnalezienie. Heuresis.
Z torby podróżnej wyciągam mapę i rozkładam ją na ławce. Znajduję Eleusis, gdzie w starożytności mieściło się sanktuarium Demeter, nieopodal Aten, na „terenie uprzemysłowionym”. Zastanawiam się, czy by tam nie wpaść przed naszym wyjazdem z Grecji. W końcu wciskam mapę z powrotem do torby i ruszam na poszukiwania Ann, która przepadła w następnym skrzydle muzeum.
Chcę odzyskać moją córkę, myślę.

***

Ann ogląda pocztówki w muzealnym sklepiku z pamiątkami. Widzę, że wybrała kartkę z posągiem bogini Ateny.
— Piękna, prawda? — pyta, podając mi ją, po czym zaczyna grzebać w torebce w poszukiwaniu drachm, na które wymieniłyśmy na lotnisku nasze dolary.
Chwilę później jesteśmy już na zewnątrz, w oślepiającym słonecznym blasku i wśród ogłuszającego ryku klaksonów. Idziemy przed siebie w milczeniu, upał jest nie do zniesienia. Sięgał czterdziestu stopni, kiedy opuszczałyśmy hotel. Ateny w szczycie sezonu letniego nie nadają się dla osób o słabym sercu, ale ja jestem zachwycona — szczególnie rozstawionymi na chodnikach straganami, na których pysznią się morele, nieśpliki, nektaryny i melony, markizami z różowych bugenwilli ponad kawiarenkami na wolnym powietrzu, białymi domami porośniętymi winoroślą.
Przemierzamy kilka przecznic w poszukiwaniu taksówki. Udaje nam się dopiero na rogu Voulis i Ermou. Taksówka to klimatyzowany mercedes. Na tylnym siedzeniu Ann i ja wachlujemy się muzealnymi mapkami. Kiedy wysiadamy, proszę kierowcę o wizytówkę.

W pokoju hotelowym żartujemy, że złożymy ofiarę na ołtarzu klimatyzatora. Zamawiamy room service i jemy sałatkę grecką, czyli krzywą wieżę z pokrojonych pomidorów, ogórków i sera feta. Potem zaciągamy zasłony i od razu idziemy spać. Jest godzina piętnasta trzydzieści.
Leżę na łóżku i myślę o moim związku z córką. Przyjemny, ciepły, miły — takie określenia przychodzą mi do głowy. W niczym nie przypomina owych burzliwych relacji, o których tak często pisze się w książkach.
Rzecz jasna i między nami bywało różnie. Przypomina mi się okres (łagodnego) buntu Ann, kiedy miała czternaście lat i drzwi trzaskały raz za razem. Oprócz tego dość często dochodziło między nami do różnicy zdań. Podejrzewam, że podobnie jak większość matek i córek brałyśmy udział w klasycznym konflikcie, kiedy to matka próbuje pozwolić córce na samodzielność, choć podświadomie postrzega ją jako przedłużenie własnego ciała, córka zaś, mimo że pozostaje we władzy matki, pragnie ją zadowalać i wzorować się na niej, to jednocześnie usiłuje wytworzyć osobowość od niej odrębną.
Zwykle jednak nasze relacje były po prostu dobre. Biorąc pod uwagę naturalne ograniczenia dorastających córek i ich matek, rzekłabym nawet, że byłyśmy sobie bliskie. Mimo to czuję, że mój związek z Ann w dużej mierze istnieje teraz wyłącznie na powierzchni. Wkradł się do niego dystans. Nawet jeśli rozmawiamy o czymś ważnym, to jednak nie tak od serca. Przez długi czas odgrywałyśmy nasze precyzyjnie określone role matki i córki, dorosłego i dziecka, lecz teraz, kiedy Ann kończy college, obydwie mamy wrażenie pewnej nieodwracalności tej sytuacji. Ona się zmienia i ja zmieniam się również, ale nie do końca wiemy, jak przesterować nasze rozmowy. Jak na nowo wykuć więź.
Ten rosnący dystans budzi we mnie poczucie winy. A pogłębia je dodatkowo świadomość, że kiedy Ann wyjechała do college’u i z dziewczyny przeistaczała się w młodą kobietę, której właściwie nie znam, ja byłam zbyt zajęta pracą nad książką, żeby zauważyć jej nieobecność. Odejście córki nie stanowiło dla mnie problemu. Przynajmniej nie w macierzyńskim okopie, gdzie zwykle walczy się o takie sprawy. Co więcej, byłam z tego d u m n a. Paplałam do moich koleżanek: „Pojęcia nie mam, o co tyle hałasu z tym pustym gniazdem. W rzeczywistości to coś cudownego”.
Wydaje mi się teraz, że gdy to mówiłam, byłam bardzo zadowolona z siebie — bo przecież miałam swoje życie, pasje, karierę poza rolą matki. To, że Ann pochłonęło jej własne, odrębne życie, wydawało mi się ze wszech miar słuszne, tyle że w owym okresie za bardzo skupiałam się na sobie, żeby się z tym pogodzić, zrozumieć, co to oznacza, co powinno oznaczać.
Siadam. Ann śpi.
Podchodzę na palcach do walizki, wyciągam dziennik, po czym wracam do łóżka i zapisuję ten mój „strumień świadomości” z muzeum. Kiedy zasypiam, mam sen.

Jestem w kuchni, mieszam coś w garnku na kuchence. Odwracam się i widzę dużą, zdumiewającą szczelinę pośrodku podłogi. Ma wyszczerbione brzegi i wygląda jak pozostałość po trzęsieniu ziemi. Wpatrując się w ciemność, uświadamiam sobie, że Ann wpadła do tej dziury. Osuwam się na kolana i krzyczę. Wołam jej imię, aż głos więźnie mi w gardle.
Nie wiem, co robić. W końcu zaczynam szukać latarki, żeby zajrzeć w głąb szczeliny.

Budzę się z suchym, obolałym gardłem, odrzucam kołdrę i staję przy łóżku Ann, która spokojnie śpi. Serce wciąż mi trochę wali. Zdumiewające, jak mit wkroczył do intymnego świata moich snów.
Od dwunastu lat notuję swoje sny. Traktuję je jak negatywy fotografii, metaforyczne ujęcia tego, co dzieje się w środku. Czasami sugerują, dokąd chce mnie zaprowadzić moja dusza, a dokąd nie, oferują wskazówki co do wyborów, których mogłabym dokonać.
W przeciwieństwie do większości moich snów ten nie jest enigmatyczny. Jego związki z mitem są aż nazbyt oczywiste. Intryguje mnie, że rozpadlina, do której wpada Ann, znajduje się w fundamentach kuchni — jednego z ważniejszych kobiecych pomieszczeń psychicznego domu. Dla mnie kuchnia reprezentuje ognisko domowe, symboliczne serce-centrum. Czuję się tak, jakby ten sen obnażył dziurę w moim sercu.
Zastanawiam się, czy to osunięcie się na kolana — w bezradności i żalu — zwiastuje upadek mojej dawnej relacji z córką. „Ann, Ann, Ann!”. We śnie wołałam jej imię niczym oszalała z bólu Demeter. Sen kończy się moim zmieszaniem, a potem wskazówką, co powinnam zrobić: znaleźć latarkę. Innymi słowy, znaleźć światło, nową świadomość — mało subtelna aluzja do Demeter zapalającej pochodnię.

 
Wesprzyj nas