Akrivos przywołuje surową, senną atmosferę zakonnego życia i dodając do niej wątek kryminalny, flirtuje z ideą powieści detektywistycznej, nigdy jednak nie przechodząc zdecydowanie na jej stronę.


PandemoniumW monasterze na górze Atos świątobliwe życia mnicha mogą prowadzić wyłącznie mężczyźni. Jednak pewnego dnia na terenie zakonu ktoś odnajduje ciało martwej kobiety.

Czy to efekt działania nieczystej siły? Czyżby sam Lucyfer maczał w tym palce, a może wydarzyło się coś znacznie bardziej przerażającego od diabelskiej ingerencji?

Akrivos przywołuje surową, senną atmosferę zakonnego życia i dodając do niej wątek kryminalny, flirtuje z ideą powieści detektywistycznej, nigdy jednak nie przechodząc zdecydowanie na jej stronę.

Wydarzenia na górze Atos, odniesienia religijne, społeczne, polityczne i ideologiczne budują znakomitą panoramę współczesnej Grecji.

Kostas Akrivos (ur. 1958 w Volos) – grecki pisarz, redaktor, nauczyciel, dziennikarz. Zadebiutował w 1985 r. i od razu został wyróżniony nagrodą czasopisma TA NEA, pierwszą książkę wydał w 1993 r., w swoim dorobku ma powieści, opowiadania, antologie, biografie oraz podręczniki. Od 1983 roku uczy języka greckiego i literatury, jest członkiem Greckiego Towarzystwa Pisarzy oraz redaktorem prowadzącym serii „Miasto w literaturze” w greckim wydawnictwie Metaichmio Publications. Lubi podróżować i wspinać się na górę Pelion – najchętniej z aparatem fotograficznym.

Kostas Akrivos
Pandemonium
Przekład: Michał Bzinkowski
seria: Greckie Klimaty
Wydawnictwo Książkowe Klimaty
Premiera: 26 lutego 2016

Pandemonium


Zatrzymał się na chwilę, by odpocząć. Wypatrywał, do którego metalowego kółka mógłby ją przywiązać, a potem przez szparę w drzwiach spojrzał w stronę morza. Śnieg, nieskończony śnieg. Nagle znieruchomiał. Kątem oka dostrzegł w głębi szopy inną łódkę, nową. Co do licha! Mnisi w Stawronikita mieli tylko jedną łódkę, jego. Kto to mógł być? Pewnie jakiś mnich-rybak z innego monasteru, którego pogoda zamknęła w ich przystani. Jeśli tak, dlaczego nie udał się do monasteru, by poprosić o pomoc? By mu pomogli w potrzebie, by znalazł miskę strawy, ciepłe schronienie na noc?
Na chwilę zapomniał o swojej łodzi i ruszył w stronę obcej. Dość duża, zadbana, w kolorze bieli i czerwieni, z niebieskawą linią pod relingiem biegnącą wokoło. Nie widać było dobrze jej imienia, coś jakby JANN… Nifonas usiłował je odczytać, robiąc krok do przodu w jej kierunku. Wtedy zamarł w miejscu. Rozdziawił mimowolnie usta i wybałuszył oczy. Przebiegł go dreszcz od stóp do głów. Poczuł, jak mąci mu się w głowie ze zdziwienia. Niemal go sparaliżowało. Jedyne, co był w stanie zrobić, to unieść rękę, wskazując do wnętrza łodzi:
– Szatan!
Tyle tylko, że nie był to Szatan we własnej osobie, ale jakiś jego wysłannik: kobieta. Skurczona na dnie łodzi, owinięta w jakieś łachmany, z przerażonymi oczami, wargami sinymi z zimna, dziewczyna drżała na całym ciele. Nasłał ją Szatan, by pogwałciła święty zakaz i zbezcześciła Górę. W przystani panowała tak wielka cisza, że przez chwilę Nifonas pomyślał, iż słyszy padający śnieg. Zapomniał, po co tutaj zszedł, nie pamiętał o PRZEWODNICZCE. Z oszołomienia nie odczuwał ani zimna, ani niczego innego, co by pozwalało mu sądzić, że to wszystko, co widział, nie jest snem.
Z wielkim trudem otworzył w końcu usta:
– A ty… Ty czego tutaj szukasz?…
Wiele razy w życiu przychodzi taka chwila, która wywraca wszystko do góry nogami. Nic nie zapowiada tej zmiany; żadnego znaku, choćby przeczucia. Tam, gdzie życie się toczy beztrosko w jednym kierunku, nagle jedno przypadkowe zdarzenie, niespodziewane spotkanie, jakaś osoba, stawiają cały świat na głowie. Dlaczego dzieje się taki przewrót? Czy długo potrwa? Czy dobrze się skończy? Nikt nie może tego przewidzieć. A zwłaszcza ten, komu przydarzy się ta nieprzewidziana zmiana. Tak właśnie czuł się teraz Nifonas. Wydawało się, że minęły wieki martwej ciszy. Musiał jednak posłuchać wyjaśnień dziewczyny. Przełknął ślinę raz i drugi, chrząknął, by oczyścić głos, a w końcu ośmielił się na podwójne pytanie: „Kim…? Skąd?”.
Początkowo uznał to za bajkę z nerajdami, nimfami i innymi takimi fantastycznymi stworzeniami, które pojawiają się tam, gdzie nikt się ich nie spodziewa. Z wolna się przyzwyczajał. Trochę się teraz opanował, by wysłuchać jej historii. A przecież było to coś nadnaturalnego i tak bardzo niezwykłego! Wszystko potoczyło się tak, jak często się zdarza w tych okolicach, na tych wodach. Otóż dziewczyna (nie wyjawiła swojego imienia) poprzedniego dnia w południe wyruszyła ze swojej wsi (jej nazwy też nie wymieniła) i wypłynęła w morze na połów. Nie oszacowała należycie pogody, wypłynęła na otwarte morze, zapomniała się. Kiedy pomyślała o tym, żeby wrócić, zobaczyła, że mgła zgęstniała na dobre, a wkrótce zaczął padać śnieg. Nie potrafiła określić stron świata. W końcu dopłynęła do jakiegoś przylądka, w pobliżu chaty rybackiej. Ogarnęła ją radość. Przywiązała łódź, pewna, że znajdzie jakieś schronienie; była śnieżna pogoda, ale w końcu przejdzie. Gdy jednak zorientowała się, co to za miejsce (ujrzaław tle wieżę Stawronikita), serce w niej zamarło.
Wiedziała, że kobiety mają tu zakaz wstępu. Matka Boska była jedyną żeńską istotą, która miała prawo się tam znajdować – na swój sposób, oczywiście. Tak więc lepiej by było, gdyby mnisi jej nie zauważyli. Co do jej winy, niezamierzonej winy, a niech tam, choć nie miała takiego zwyczaju, gdy tylko wróci do wsi, pójdzie do popa, wyzna swój grzech, a on da jej rozgrzeszenie. Właśnie tak się wszystko zdarzyło i w ten sposób to wyznała zdumionemu mnichowi, który jej słuchał, nie przerywając ani na chwilę. Miałby Nifonas jej przerwać i co miałby powiedzieć? Że to wielki grzech, iż jej stopa dotknęła uświęconej ziemi? Przecież ona sama dobrze o tym wiedziała, już to przyznała. Miałby jej mówić, że dobrze zrobiła, gdy schowała się w przystani, bo w ten sposób mogła się uratować? Wówczas zgodziłby się z jej świętokradczym czynem. A może miałby jej mówić, co teraz czuł w jej obecności? Widziała to, czy tego nie widziała? Śmiertelnie zbladł, w głowie mu huczało, czuł, że jego wargi, mimo srogiego mrozu, są wyschnięte i niezdolne do tego, by się otworzyć i w odpowiedzi rzucić choć jedno słowo. Uznał, że lepiej będzie odsunąć się od niej, choć na chwilę. Otworzył drzwi i wyszedł na śnieżycę. PRZEWODNICZKA go potrzebowała. Odwiązał linę z kołowrotu, zaczął umiejętnie kierować łodzią, a w końcu wciągnął ją pod zadaszenie. Dziewczyna przyglądała się bez słowa. Zarzuciła na siebie szmacianą narzutkę i obserwowała wszystkie jego ruchy. Nifonas zachowywał się tak, jakby nikogo nie było obok niego. Zmagał się, by usunąć ją z pola widzenia. Pochylił głowę i zdawało się, że coś cicho szepcze, jakby jakąś modlitwę. Nie wiedział, że jest chętna, by mu pomóc, gdy obserwował ją, wciąż kątem oka, jak wyciąga rękę, by chwycić kraniec liny.
W końcu Nifonas poradził sobie sam. Jakżeby mógł poprosić o pomoc kobietę! Teraz w porządku. Zabezpieczył PRZEWODNICZKĘ, podwójnie związał linę, otrząsnął ją jeszcze ze śniegu. Co dalej? Co może się wydarzyć od tej chwili? Dziewczyna już wróciła do swojej łodzi, nie weszła jednak do środka. Podniósł trochę wzrok i spojrzał na nią. „Cała drży, nieszczęsna…” Ale dlaczego „nieszczęsna”? Skąd to nagłe współczucie? Czy zapomniał, że przed nim znajdowała się grzesznica, wysłanniczka Belzebuba? Wbił w nią zagniewane spojrzenie. Podjął decyzję. Otworzył usta, by jej powiedzieć, żeby zabrała swoją łódkę i wyniosła się tak szybko, jak tylko może:
– Co… Co zamierzasz zrobić?
Skrzyżowała ręce na piersi, pewnie z zimna. Jej włosy, czarne i mokre, opadały na plecy. Wzruszyła ramionami. Może ona też wiedziała, co jest bardziej słuszne? Oboje westchnęli równocześnie. Nifonas w sobie, w ciszy. Westchnienie dziewczyny słychać było bardzo wyraźnie. I było pełne desperacji.
– Gdy tylko przestanie padać śnieg, odpłynę.
To tylko pobożne życzenie! Nifonas odwrócił wzrok i znów dostrzegł ten sam obraz: śnieg, śnieg… Coś takiego jest wykluczone przez najbliższe godziny. Niedługo zapadnie zmierzch i nadejdzie noc. Nie było to bez znaczenia. Dopiero teraz spostrzegł jej mokre ubranie i włosy. Czy nie tak wyglądają zwierzęta, które zgubią drogę w lesie? Gdy spóźnią się z powrotem do legowiska i złapie je deszcz lub myśliwy? Dzikie zwierzęta, zdezorientowane, przerażone. Dzikie stworzenia, których serce mrozi strach.
Ruszył szybko ścieżką ku górze w stronę monasteru. Cokolwiek ma się stać, wykluczone, by Nifonas zostawił dziewczynę bez pomocy! Oczywiście, dobrze o tym wiedział, słowa dudniły mu w głowie: „Dziewczyna pogwałciła święty zakaz, dziewczyna pogwałciła święty zakaz…”. Zgoda. Ale co można zrobić, gdy okoliczności sprawiły, że potrzebna jest jego pomoc? Czy i ona nie była Stworzeniem Bożym? Samotnym człowiekiem, bezradnym i bezbronnym?
Nifonas nie odczuwał zmęczenia czy zdenerwowania. Miał taką burzę w głowie, że nie czuł zimna ani nie słyszał głosów innych mnichów, gdy krzątali się na dziedzińcu, zaopatrując się w drewno. Szybkim krokiem wszedł do swojej celi. Przynajmniej tutaj miał szansę spokojnie pomyśleć o tym, co się wydarzyło, i o tym, co powinien dalej robić. Gdy tylko zamknął drzwi, ukląkł przed ołtarzykiem. Przez godzinę się modlił. Od dawna nie odczuwał tak wielkiej winy, że można było odnieść wrażenie, jakby teraz był przytłoczony brzemieniem grzechu. Czy nie był to wielki grzech? Czy nie był to ciężki występek, podobny do tych, które biorą się z wielkich pokus? Dlaczego jednak właśnie on poddany został takiej próbie? W czym zawinił? W czym zbłądził? Modlił się do wszystkich świętych. Prosił Matkę Boską o pomoc. Wzywał świętych męczenników Marcelego i Eudokię, których pamięć czczono owego dnia. Na koniec zostawił świętego Antoniego. Co zrobiłby na jego miejscu? W jaki sposób by sobie poradził mistrz w zwalczaniu pokus? Co powinien uczynić, by nie doprowadzić się do grzechu? Wstał z podłogi po godzinie. Poczuł lekką ulgę, jakby jego dusza wzięła głęboki oddech cierpliwości. Usiadł na niskim taborecie i wziął w ręce komboskini. Wypowiedział w myślach chyba z tysiąc razy: „Panie Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nade mną grzesznikiem”, zestrajając słowa ze swoim oddechem. Zawsze w takich przypadkach uciekał się do tego balsamu: do Modlitwy Serca.
Gdy otworzył drzwi celi i wyszedł, na zewnątrz nie było żywej duszy. Mnisi zamknięci w celach, jeden na klęczkach, inny leżący płasko na posadzce, wykonywali o tej porze swoje powinności. Modlili się o zbawienie własnej duszy i całego świata. To była pora „palestry”; walczyli z demonami i cieniami, ze złymi duchami, które każdy dźwigał w sobie. Nifonas ostrożnie zszedł tylnymi schodami, które wiodły do magazynów i kuchni. Woń bulguru, dania dnia, uderzała go w nos. W kącie ujrzał siedzącego ojca Nilosa, który był piwnicznym w monasterze. Mieszał zupę z soczewicy w wielkiej brytfance, a dwa koty wylegiwały się u jego stóp. Ze strony Nilosa nic mu nie groziło, bo ten nie słyszał zbyt dobrze. Mimo to Nifonas skierował się ku wiszącej latarni, bacząc, by nie uczynić najmniejszego hałasu. Wziął kawałek chleba, dwie cebule, odkroił wielki kawałek z fawy, którą trzymali w szklanym pojemniku, i włożył do papieru pergaminowego. Wszystko to zawinął w ręcznik. Ruszył do wyjścia, zawahał się jednak. Wrócił do kuchni. Napełnił małą butelkę winem z dymionu i zapakował z innymi rzeczami.
Szczelnie zakapturzony, z wyraźnym pośpiechem wyszedł przez centralną bramę i ruszył brukowaną drogą w stronę przystani. Był pełen niepokoju. Uporczywe pytanie dźwięczało w jego głowie niczym moneta rzucona na bruk: „Czy robisz dobrze? Robisz dobrze? Robisz dobrze?…”.
Wchodząc do szopy, Nifonas ponownie ujrzał ten sam widok: wilgotne kamienne ściany, pachołki do wiązania łodzi, dwie łodzie, dziewczynę. Tym razem nie było na jej twarzy zdziwienia ani strachu. Oczekiwała go zatem. A więc to tak! Ale dlaczego?

 
Wesprzyj nas