Jaka jest definicja skrytobójstwa? Robert B. Baer usłyszał kiedyś od szefa CIA: „to kula podpisana imieniem ofiary”.


Zabójstwo doskonałeBywa, że skrytobójstwo jest tylko bezdusznym czynem psychopaty, aktem rozlewu krwi, który nie przynosi społeczeństwu żadnych korzyści.

Czasem jednak okazuje się najrozsądniejszą i najbardziej humanitarną metodą odwrócenia przebiegu konfliktu – jedna kula, jedna śmierć, sprawa zamknięta.

Skrytobójstwo znalazło odzwierciedlenie w literaturze, za sprawą wielu niesławnych przykładów z historii zyskało też wymiar polityczny; dla Roberta Baera, jednego z najskuteczniejszych agentów w dziejach CIA, jest niewyczerpanym źródłem fascynacji, przedmiotem nieustannych dociekań i wzorcem własnego schematu działania.

Autor przez kilkadziesiąt lat uczestniczył w tajnych operacjach CIA od Iraku po Delhi, a jego kariera posłużyła za kanwę znakomicie przyjętego filmu Syriana. W książce Zabójstwo doskonałe prowadzi nas po meandrach historii mordu politycznego, odsłania słabe strony polityki światowej i zdradza sekrety cichych zabójców działających na marginesie życia społecznego.

Robert Booker „Bob” Baer (ur. 1952) jest byłym oficerem CIA, pracował na Bliskim Wschodzie, w Afryce Północnej, w Tadżykistanie i Kurdystanie. Współpracował z „Vanity Farir”, „The Wall Street Journal”, „The Washington Post” i „Time”. Napisał m.in. See No Evil: The True Story of a Ground Soldier in the CIA’s War on Terrorism (wyd. pol. Oblicze zła: prawda o wojnie z terroryzmem we wspomnieniach oficera CIA), Sleeping With the Devil: How Washington Sold Our Soul for Saudi Crude, The Devil We Know: Dealing with the New Iranian Superpower.

Robert Baer
Zabójstwo doskonałe
Przekład: Dorota Kozińska
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 17 lutego 2016
kup książkę

Zabójstwo doskonałe


PROLOG

Nigdy nie poświęcałem zbyt wiele uwagi kwestii skrytobójstwa, aż do pewnego ranka, kiedy dwaj nienagannie ubrani agenci FBI machnęli mi przed nosem odznakami, oschłym tonem odczytali moje prawa, po czym jeszcze bardziej oschłym tonem poinformowali mnie, że zostałem objęty śledztwem w sprawie usiłowania zabójstwa Saddama Husajna.
Najwyraźniej niewiele ich obchodziło, że byłem zaprzysiężonym agentem federalnym, że Saddam uchodził wówczas za naszego wroga numer jeden i że wysłano mnie do Iraku z misją przeprowadzenia lethal finding, „odszukania ze skutkiem śmiertelnym” – na mocy tajnej dyrektywy prezydenta, dopuszczającej podjęcie dowolnych środków w celu zlikwidowania dyktatora.
Sprawa bynajmniej się nie wyjaśniła, kiedy w połowie „przesłuchania” jeden z agentów pozwolił sobie na sugestię, że Departament Sprawiedliwości może zmienić kwalifikację czynu na przestępstwo zagrożone karą śmierci. Znów chodziło o sytuację z Iraku, kiedy oddział partyzantów pod moim dowództwem opanował kilka pozycji wojskowych, co pociągnęło za sobą trudną do oszacowania liczbę ofiar wśród żołnierzy Saddama.
Przyszło mi na myśl, żeby poprosić agentów FBI o określenie różnicy między skrytobójstwem a wsparciem zorganizowanego ruchu oporu w celu unieszkodliwienia zdeklarowanego wroga. Przecież jedno i drugie prowadzi do śmierci nieprzyjaciela. Wiedziałem jednak, że nie doczekam się żadnej odpowiedzi.
Wiedziałem też, że nie mogę liczyć na pomoc zleceniodawcy. Przed wyjazdem do Iraku zwróciłem się do swojego zwierzchnika z CIA z pytaniem o definicję skrytobójstwa. Po chwili wahania odparł: „To kula podpisana imieniem ofiary”. Zastanawiałem się, co to miało znaczyć.
Nie chcę przez to powiedzieć, że w Iraku miałem po raz pierwszy do czynienia ze skrytobójstwem. W połowie lat osiemdziesiątych CIA wysłała mnie do Bejrutu z misją wyśledzenia najsłynniejszego zamachowca naszych czasów. Robiłem wszystko, żeby wykluczyć go z gry, a mimo to sam ledwo uszedłem z życiem. Wiele lat później zajął się nim ktoś inny. Kolejna panna młoda, która niejeden raz zwiała sprzed ołtarza.
FBI nie miało jakoś serca do śledztwa w sprawie egzekucji Saddama i wkrótce się z tego wycofało. Moje życie wróciło do normy, ale od tamtej pory wciąż rozmyślam nad kwestią skrytobójstwa. Dwa nieudane podejścia nie czynią ze mnie eksperta, jestem wszakże głęboko przekonany, że najprostszą drogą do zrozumienia jest bezpośrednie zaangażowanie.
Przedstawiam więc owoc moich długoletnich przemyśleń: Dostojewski napisał kiedyś, że stopień ucywilizowania społeczeństwa poznaje się po tym, jak wyglądają jego więzienia. Mam wrażenie, że znacznie trafniej można go rozpoznać po tym, jak dokonuje ono zabójstw politycznych i kto pada ich ofiarą.

WPROWADZENIE

Buttonwillow, Kalifornia, weekend przed 4 lipca 2011 roku: jeszcze nie ma jedenastej, a temperatura już przekroczyła 37 stopni. Chmura syfiastego smogu wisi nad Doliną Kalifornijską jak brudne prześcieradło. W związku z robotami na jednym z pasów autostrady międzystanowej nr 5 samochody wloką się w żółwim tempie. Zirytowani monotonią korków, zjeżdżamy na bok, żeby napić się kawy.
Zostawiam żonę z córką w Starbucksie i zawracam na stację Valero po drugiej stronie autostrady. Czekając, aż zwolni się dystrybutor, sprawdzam wiadomości w telefonie i znajduję SMS od brytyjskiego korespondenta z Libanu: „Gratsy. Pokazali cie wlasnie w Al-Manar w kontekscie poparcia aktu oskarzenia przez Nasrallaha”.
Gapię się w ekran, jakbym chciał go zaczarować i zmienić treść odczytanej wiadomości. Wzmianka w Al-Manar, stacji telewizyjnej Hezbollahu, nie wróży nic dobrego. Informacja, że mnie tam „pokazali”, zabrzmiała jak wyrok.
Do czasu powstania Al-Kaidy Hezbollah przelał więcej amerykańskiej krwi niż jakakolwiek inna organizacja niezaangażowana bezpośrednio w działania wojenne. W latach osiemdziesiątych dokonał zamachów na dwa nasze przedstawicielstwa w Bejrucie; w ataku na ambasadę zginął szef CIA na Bliski Wschód; ofiarą wybuchu ciężarówek pułapek na terenie koszar Korpusu Amerykańskiej Piechoty Morskiej przy lotnisku padło 241 żołnierzy. Hezbollah siał spustoszenie na całym świecie, od Bangkoku po Buenos Aires, od Paryża po Berlin. Pod imieniem „Nasrallah” krył się Hasan Nasrallah, posępny, odziany w czarną szatę teolog muzułmański, przywódca Hezbollahu. Człowiek splamiony krwią, podobnie jak jego sługusi.
Wiem też, o co chodzi z „aktem oskarżenia”. Pojawiły się właśnie przecieki, że Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze ma przedstawić zarzuty czterem członkom Hezbollahu w związku z zamachem na multimilionera Rafika Haririego, byłego premiera Libanu. Śmierć dopadła go w walentynki 2005 roku, kiedy zamachowiec samobójca wbił się furgonetką wypełnioną materiałami wybuchowymi w konwój przejeżdżający przez centrum Bejrutu. Hariri i 21 innych osób spłonęło żywcem. Zabójstwo Haririego, ulubieńca Białego Domu i pałaców królewskich w Rijadzie, wstrząsnęło wieloma możnymi tego świata.
Od tamtej pory Hezbollah próbował wszystkiego, by zatrzeć ślady swoich powiązań z tym zamachem, od mordowania najważniejszych osób zaangażowanych w śledztwo po szukanie frajera, który weźmie odpowiedzialność za atak. Nie było więc tak, jak w SMS-ie dziennikarza: Nasrallah nie poparł, a „odparł” akt oskarżenia. Drobna literówka, która może wywołać śmiertelne skutki.
Teraz już za późno, ale prawda jest taka, że wszedłem w to gówno na własne życzenie i z pełną świadomością, w co się pakuję. Dwa lata temu zostałem niespodziewanie wezwany przez Trybunał w Hadze, który chciał mnie wykorzystać do zebrania informacji o zabójcach Haririego. Sędziowie uznali, że mam kilka niezłych pomysłów i zatrudnili mnie jako konsultanta. Widocznie im nie przeszkadzało, że jestem byłym agentem CIA i człowiekiem z niejasną przeszłością. Okazałem się jednak wystarczającym idiotą, by nie przewidzieć, że Hezbollah zorientuje się w sytuacji i wyciśnie z niej wszystko, co się da.
Dzwonię do brytyjskiego korespondenta w Libanie, który potwierdza moje przypuszczenia: Nasrallah skarżył się na Trybunał i wszystkich jego zwolenników. Wyparł się jakichkolwiek powiązań z zamachem na Haririego, zapewniając swoją wierną trzodę, że Hezbollah padł ofiarą kolejnej manipulacji.
Wyobrażam sobie Nasrallaha, jak kieruje cały swój sprawiedliwy gniew pod adresem Trybunału w Hadze, podpierając się, rzecz jasna, potężnym autorytetem rzekomego potomka Proroka. W rzeczywistości jest niepozornym mężczyzną o gęstej szpakowatej brodzie i zimnych rybich oczach ukrytych za szkłami tandetnych okularów, ma jednak niezwykły dar wymowy, którym porywa słuchaczy.
Dziennikarz mówi, że pojawiłem się na ekranie mniej więcej w połowie programu, w jakiejś migawce telewizyjnej, ponoć sprzed dwóch lat. Spiker z offu oskarżył mnie o spiskowanie z Trybunałem, który zamierza wrobić Hezbollah w sprawę zamachu na Haririego. Dlaczego? Żeby poprzeć Izrael, oświadczył spiker. Syjonistyczne sługusy.
– Posłuchaj tego – mówi Angol.
Żeby przekonać widzów Al-Manar, że jestem kimś więcej niż tylko zwykłym draniem z CIA, spiker „ujawnił nieznane fakty”, jakobym stał za próbą zamachu na wielkiego ajatollaha Libanu. Na wypadek, gdyby ktoś zapomniał o tym niechlubnym wydarzeniu, pokazali archiwalny materiał filmowy, przedstawiający domy w płomieniach, spalone samochody i porozrzucane szczątki ludzkie. Wybuch samochodu pułapki oszczędził ajatollaha, zabił jednak przeszło osiemdziesiąt osób, w tym kobiety i dzieci.
Ajatollah zmarł kilka lat temu z przyczyn naturalnych, ale do dziś ma szerokie grono oddanych wyznawców, również w Stanach Zjednoczonych, gdzie ich liczba idzie w setki tysięcy. (Z jakichś tajemniczych powodów większość z nich utrzymuje się ponoć z handlu używanymi samochodami).
Już chciałem się zarzekać, że nie mam nic wspólnego z nieudanym zamachem, kiedy przyszło mi do głowy, że właśnie ogłoszono coś w rodzaju dżihadu przeciwko mnie. Jeśli tak, nie ma co liczyć, że wyznawcy zdobędą się na chwilę refleksji i dojdą do wniosku, że to ja padłem ofiarą manipulacji Hezbollahu, który próbuje w ten sposób odwrócić uwagę od własnych zbrodni.
Walczę z narastającą paranoją, pocieszając się myślą, że Libańczycy mają długą historię bagatelizowania przemocy politycznej i przenoszenia odpowiedzialności na Bogu ducha winne kozły ofiarne, z reguły cudzoziemców. Przecież nie będą zawracać sobie głowy jakimś wymoczkowatym byłym agentem CIA, który jedzie do teściów na Dzień Niepodległości. Już mam o tym powiedzieć, kiedy Angol wchodzi mi w słowo:
– Robi się coraz gorzej.
Na tle jakiejś dziwnej mieszanki bębnienia w kotły z mocno pokiereszowaną wersją uwertury Rok 1812 Czajkowskiego zabrzmiał drżący głos spikera, który szykował się do obwieszczenia widzom, że planowałem kiedyś zbrodnię jeszcze obrzydliwszą niż zamach na wielkiego ajatollaha Libanu – chciałem zamordować speca od bomb, starszego Hezbollahu otoczonego powszechnym szacunkiem.
Facet był mózgiem wszystkich najkrwawszych akcji Hezbollahu – zamachu na ambasadę w Bejrucie, ataku na koszary piechoty morskiej, aktów terroru w Buenos Aires i Bangkoku. Dowodził najokrutniejszymi kampaniami partyzanckimi naszych czasów, zmuszając Izrael do wycofania się z Libanu; wojska izraelskie po raz pierwszy w historii ugięły się pod ostrzałem przeciwnika. Nawiasem mówiąc, spotkał go zasłużony koniec – w 2008 roku zginął w zamachu bombowym w Damaszku.
Dla Hezbollahu była to klęska iście biblijnych rozmiarów – coś jakby Żydzi stracili Mojżesza podczas przejścia przez Morze Czerwone. Nic dziwnego, że organizacja zaliczyła go w poczet największych szahidów męczenników. Plakaty z jego podobizną wiszą w całym Libanie, jego grób stał się celem pielgrzymek. Powstało nawet muzeum jego pamięci. Nikomu nie przeszkadzało, że ręce miał unurzane po łokcie we krwi, także Haririego. Zaczęto go uznawać za kogoś pośredniego między Jerzym Waszyngtonem a świętym Franciszkiem – zaiste, trudno o lepsze połączenie.
Chwilę mi to zajęło, ale w końcu zacząłem sobie uświadamiać, jak daleko zabrnąłem w to bagno. Istotnie, podjąłem kiedyś niewydarzoną próbę zlikwidowania tego człowieka; uczyniłem nawet do tego aluzję w jednej z moich książek. Ale litości, to było wieki temu, plan spalił na panewce, facetowi nie spadł włos z głowy. Po co mieliby to teraz rozgrzebywać?
Myśli kłębią mi się pod czaszką jak ptaki uwięzione w klatce. Czyżby chcieli mnie wrobić w zamach, w którym zginął? Omiatam wzrokiem stację Valero, jakbym spodziewał się wyśledzić siepacza z Hezbollahu, który przyczaił się, żeby uczynić swoją powinność i poderżnąć gardło niecnemu agentowi CIA.
Już mam poinformować Angola, że nie mam nic wspólnego ze śmiercią tego mężczyzny, kiedy połączenie zaczyna się rwać. Chciałbym sięgnąć w głąb słuchawki i chwycić faceta za kołnierz, żeby zaczął mnie słuchać, ale tylko wrzeszczę:
– Niech się Nasrallah zastanowi dwa razy, zanim znów kogoś zamorduje. To on jest skrytobójcą, nie ja.
Kątem oka, za dystrybutorem, dostrzegam faceta o wyłupiastych oczach, ubranego w szorty khaki i różowoczer-woną bejsbolówkę. Przestał lizać lody i gapi się na mnie.
Połączenie zerwało się na amen, ale zamiast oddzwonić, kończę tankować i przejeżdżam na drugą stronę szosy, żeby odebrać ze Starbucksa żonę, córkę i moje frapuccino.
Kiedy włączamy się znów do ruchu na I-5, zaczynam powoli odzyskiwać zimną krew, w każdym razie na tyle, żeby zdobyć się na ogólniejszą refleksję nad ideą skrytobójstwa. Dawno złożona obietnica, że rozważę wszystkie za i przeciw, wciąż nie daje mi spokoju. Jak to zwykle ze mną bywa, skoro już coś sobie postanowię, muszę to zrobić, w przeciwnym razie będzie mnie dręczyło.
Wystarczająco dobrze orientowałem się w kwestii morderstw politycznych, by zyskać pewność, że angażując się w śledztwo Trybunału w sprawie śmierci Haririego, dałem się wciągnąć w niezłe bagno. Rządzące się własną, bezlitosną logiką, gdzie zamachowiec dopina celu pojedynczym, sprawnie przeprowadzonym aktem przemocy. Czyjaś głowa poleci i koniec dyskusji. Wykaz białych plam na politycznej mapie świata, gdzie rządzą podobne reguły, zajęłaby kilka stron. Zastanawiam się jednak, czy nie lepiej poszukać odpowiedzi na odwieczne pytanie, dlaczego większość zamachów kończy się porażką.
W normalnym przypadku wystarczyłoby odwołać się do standardowych źródeł – do czegoś w rodzaju clause-witeowskiej teorii skrytobójstwa. Tylko że takowa nie istnieje. Prace historyków też nie na wiele się zdadzą. Uczeni poprzestają z reguły na skrupulatnym wyliczeniu mordów politycznych, wzdragając się nadmienić choćby w przypisie, że zamachowcy mogli kierować się określonym zestawem reguł taktycznych. Wszystko dlatego, że skrytobójstwo wciąż jest tematem tabu. Tylko idiota odważyłby się sformułować hipotezę, że usuwanie czarnych owiec ze stada też jest swoistą sztuką.
Mam pełną świadomość, że powinienem sprowadzić zagadnienie skrytobójstwa do rozsądnych rozmiarów. Najprościej pominąć kwestię prawomocności bądź formalnego uzasadnienia aktu oskarżenia. Czy zabójca Haririego miał wyrzuty sumienia? Czy jakikolwiek zamachowiec ma wyrzuty sumienia? Ale nie o tym będzie ta książka. Nie będzie też o uzbrojonych psychopatach samotnikach, dokonujących „zamachów na celebrytów”, jak nazwał to Hunter Thompson. Przypadek „Piskliwej” Fromme, która oddała niecelny strzał do Geralda Forda, nie wnosi nic do obrazu mordu politycznego. Nie interesują mnie również zamachy związane ze zbrojną rebelią, intrygami pałacowymi, sporami o sukcesję czy nienawiścią rasową. W tych przypadkach w grę wchodzą raczej uprzedzenia, zachłanność i osobiste ambicje niż prawdziwa polityka.
Bardziej interesują mnie morderstwa polityczne, które naprawdę zmieniają bieg historii, na gorsze lub lepsze.
Na przykład zabójstwo Icchaka Rabina, premiera Izraela. Dwa pociski na długie lata pogrzebały nadzieję pokoju na Bliskim Wschodzie. Co jednak odróżnia tę śmierć od rzek krwi przelanych w tym regionie przez ostatnie stulecia?
Dawno temu, jeszcze w starożytności, ktoś doszedł do wniosku, że najskuteczniejszą metodą walki z nieznośną tyranią jest tyranobójstwo. Znacznie lepszą niż konflikt zewnętrzny bądź wojna domowa. Od tamtej pory nikt nie próbował spierać się z tym twierdzeniem. Dlatego się zastanawiam, czemu nie miałbym zastosować podobnej miary do mordu politycznego. Jeśli zabójstwo łagodzi przemoc albo popycha historię we właściwym kierunku, można je uznać za dopuszczalną formę umowy społecznej. Jeśli nie, wręcz przeciwnie. Przeważająca większość zamachów nie spełnia tych standardów. Warto jednak wyciągnąć naukę z nielicznych wyjątków.
Skrytobójstwo, nawet po obwarowaniu go pewnymi ograniczeniami, jest rozległym i trudnym tematem, postanowiłem więc wziąć sobie za przewodnika kogoś, kto trzymał się reguł i dopiął celu. Czyli zabójcę Haririego. Jednym sztychem zgładził najgroźniejszego wroga – libańskich sunnitów, których pozbawił przywódcy i puścił w rozsypkę. Wyeliminowawszy Haririego, pomógł Hezbollahowi zacieśnić nieubłaganą kontrolę nad Libanem, w zamian dając udręczonym obywatelom swoistą namiastkę pokoju. Gdyby po drodze nie doszło do „arabskiej wiosny”, Hezbollah po dziś dzień cieszyłby się niekwestionowanym autorytetem. (Akurat z tym się nie zgodzę, swoje argumenty przedstawię jednak później).
Hariri zresztą nie był jedyną ofiarą tego zamachowca. Śledziłem z bliska jego karierę – w Libanie, od początku lat osiemdziesiątych. Patrzyłem, jak wyłania się ze zgliszczy wojny domowej niczym Wenus z morskiej piany, coraz lepiej zorientowany w zmiennych, wyrafinowanych relacjach między przemocą a władzą. Instynktownie przeczuwał, że zarówno mord symboliczny, jak i bezmyślna rzeź zaprowadzą go w ślepy zaułek. Że każda kropla rozlanej krwi musi realnie wzmacniać zamachowca. Że skrytobójstwo jest działaniem zachowawczym, służącym utrwaleniu siły i odroczeniu możliwych starć zbrojnych. Że w gruncie rzeczy pomaga uniknąć wojny domowej i konfliktu zewnętrznego.
Zabójca Haririego, niczym młody Budda, wprawiał się w swoim fachu od najmłodszych lat – jego bomby zawsze wybuchały, nigdy nie zabił niewłaściwej osoby i nie dał się złapać (aż do zamachu na Haririego). Gdyby porównać go z innymi współczesnymi skrytobójcami, którzy zbrukali świat krwią niewinnych ofiar, okazałby się Leonardem da Vinci w sztuce morderstwa politycznego. Jego kunszt doceniali nawet najbardziej zajadli wrogowie. W każdym razie, gdyby zabójca Haririego wciąż pozostawał wśród żywych, kazałby nam wpierw opanować podstawy albo w ogóle nie brać się do rzeczy.
Zdaję sobie sprawę, że próba rozpatrzenia problemu oczami martwego, pozbawionego skrupułów mordercy niekoniecznie okaże się miłą lekturą na letnie wieczory w hamaku. (Poza tym nie każdy czytelnik uzna za zachętę to, że autor planował kiedyś zgładzić bohatera swojej książki). Ale raz jeszcze powtórzę, to nie ja, to ataki dronów zmieniły mord polityczny w usankcjonowany instrument rządzenia państwem. W tej bulgoczącej pierwotnej zupie trzeba się uczyć, na czym popadnie – co przyzna każdy, kto miał z nią do czynienia. Nikt nie był w tym lepszy niż człowiek, którego poznaliśmy pod przydomkiem Hadżdż Radwan – czyli „miły, sympatyczny” – równie przewrotnym, jak trafnym.
Spędziłem najlepsze lata życia, próbując dopaść tego drania, i choć nigdy nie stanąłem z nim twarzą w twarz, byliśmy parą najbliższych nieprzyjaciół. Oto jego reguły -przynajmniej ja je tak rozumiem. Oto jego życie, w którym stosował się do tych reguł. A także moje, bo przez tyle lat żyłem w wynalezionym przez niego świecie.

 
Wesprzyj nas