Sameem Ali, porzucona przez rodziców, wychowała się w domu dziecka. Kiedy trafiła z powrotem pod rodzinny dach, bito ją i traktowano jak niewolnicę.


W domowej niewoliSameem bardzo się cieszyła z pierwszej wizyty w Pakistanie, ale szybko zdała sobie sprawę, że nie przyjechała tam na wakacje. W wieku zaledwie trzynastu lat musiała poślubić całkowicie obcego mężczyznę. Dwa miesiące później była już w ciąży.

Jako bardzo młoda matka Sameem znosiła dalsze cierpienia i upokorzenia ze stron rodziny. Kiedy znalazła prawdziwą miłość, uciekła z domu, by zapewnić bezpieczeństwo dziecku.

Miała jednak zapłacić wysoką cenę za pogwałcenie honoru rodziny.

Sameem Ali mieszka z mężem i dwoma synami w Manchesterze. Jest aktywną działaczką lokalnej sceny politycznej i radną w Moss Side, dzielnicy Manchester. Otwarcie sprzeciwia się praktyce zawierania małżeństw aranżowanych i zmuszania do małżeństwa.

Ali Sameem
W domowej niewoli
Przekład: Katarzyna Rosłan
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 17 lutego 2016
kup książkę

W domowej niewoli


Wstęp

Z przeszłości nie za wiele mogę sobie przypomnieć. Płaczę po dziś dzień, wracając myślami do tego, czego w życiu doświadczyłam, co usłyszałam. Wspomnienia nie są dla mnie przyjemnością, nie stanowią bezpiecznej przystani ani miejsca ucieczki w trudnych chwilach. Są przekleństwem.
Matka była dla mnie wszystkim, a ja przez całe dzieciństwo koncentrowałam się tylko na tym, by nie dawać jej powodów do myślenia, iż nie jestem najbardziej posłusznym, najgrzeczniejszym, najbardziej pracowitym dzieckiem pod słońcem. Dzieckiem wartym tego, by nazwać je swoim, kochać je i pielęgnować. Córką zasługującą na matczyną miłość.
Parę lat temu opowiedziałam komuś o mojej przeszłości. Osoba ta nie kryła zdumienia. Mówiła:
– Niemożliwe, musiałaś zostać adoptowana. Tego się nie da inaczej wytłumaczyć. Żadna matka nie mogłaby tak traktować własnego dziecka. Może byśmy sprawdziły twoje papiery w opiece społecznej? Może w ten sposób dowiedziałybyśmy się, kto jest twoją prawdziwą matką, i poznały twoją historię?
Wydawało się to proste i naturalne. No jasne – właśnie tak musiało być, ale dlaczego wcześniej taki scenariusz nie przyszedł mi do głowy? To by sporo wyjaśniało, odpowiedziałoby na wszystkie moje pytania. Podeszłam do sprawy z wielkim zapałem i dwa tygodnie później obie trafiłyśmy do biura opieki społecznej. Tam, zalana łzami, przejrzałam dokumenty i okazało się, że wcale nie zostałam adoptowana, lecz odebrana rodzinie, która nie była w stanie sprostać opiece nade mną, i że wiele lat później, kiedy rodzina na powrót tego zapragnęła, wróciłam do niej. Bardzo chciałam dowiedzieć się o swoim dzieciństwie czegoś dobrego. Myślałam, że dzięki temu w pewnym sensie odzyskam utracone lata. Tak się jednak nie stało. Przeciwnie – poczułam się brutalnie zaatakowana przez własną przeszłość. Ta, z której krwi i ciała pochodziłam, szarpała mnie i biła, porywała, zmusiła do małżeństwa, przerażała, ignorowała, poniżała. A co najgorsze – odmówiła mi miłości. Mogłam przetrwać wszystko, lecz nie to. Byłam małą dziewczynką i pragnęłam tylko jednego – właśnie tego, czego nikt nie potrafił mi dać. Przecież zasługiwałam na miłość.

I

Kiedy miałam pół roku, zostałam odebrana ojcu i umieszczona w domu dziecka. Krótko po moim urodzeniu matka rozchorowała się i wraz z moimi braćmi i siostrami wyjechała do Pakistanu, ale dlaczego ja musiałam zostać i dlaczego ojciec nie wyjechał razem z nią, tego nigdy się nie dowiedziałam. Odebrano mnie ojcu, bo sąsiedzi donieśli, że płaczę dniami i nocami. Mój ojciec, o czym wiem z dokumentów, cierpiał na chorobę psychiczną, uznano więc, że nie jest w stanie samodzielnie zajmować się maleńkim dzieckiem. Kiedy matka z resztą rodzeństwa wróciła, ja pozostałam w domu dziecka.
Pobyt w tej placówce okazał się najlepszą częścią mojego dzieciństwa. Czułam się tam szczęśliwa. Nie wiedziałam, że dopiero w dorosłym życiu znów zaznam tego uczucia.
Frustruję się, wspominając dom dziecka. W pamięci został zarys codziennej rutyny, ale prawie nie przypominam sobie ludzi ani przedszkola, do którego chodziłam. Spędzone tam dni i noce zlały się w jedno. Pamiętam pory roku – to, że zimą było chłodno i padał śnieg, a latem – gorąco i długo widno, ale nic więcej. Czasem wspomnienia wracają same, bez uprzedzenia – pewnego dnia, kiedy czytałam przed snem, nagle uprzytomniłam sobie, że ktoś kiedyś czytał mi tę samą historię. W moich uszach dźwięczał głos tej osoby, wypowiadający poszczególne słowa tuż obok mnie. Ponieważ nigdy nie zdarzyło się, aby ktoś na głos czytał w domu rodzinnym, musiała to być doda Peggy – moja wychowawczyni z sierocińca.
Najwyraźniejszym wspomnieniem z domu dziecka jest to z Bożego Narodzenia, kiedy dostałam lalkę Sindy. Miałam wtedy sześć lat. Razem z pozostałą piątką czy szóstką dzieci siedziałam przed górą prezentów w dużym salonie. Napięcie rosło z każdą chwilą oczekiwania. Pierwszym prezentem było pudełko zawinięte w połyskujący czerwony papier. Sindy. Rozpakowywaniu towarzyszył dreszcz podniecenia. Uwielbiałam tę Sindy, ale kiedy wyprowadzałam się z domu dziecka, by wrócić do własnej rodziny, musiałam ją zostawić. Pewnie zapamiętałam tamte święta dlatego, że później bardzo tęskniłam za tą lalką.
W domu dziecka nigdy nie odczuwałam braku miłości. Ciocia Peggy – niska, pulchna, o krągłej twarzy i życzliwym spojrzeniu, pachnąca mydłem, kwiatami i ciepłym chlebem, otaczała mnie serdeczną miłością. Miała krótkie włosy, które zimą wpychała pod szal tak, że wystawała tylko grzywka poruszająca się na wietrze dmącym od Cannock Chase*.

* Cannock Chase – obszary leśne, rezerwat przyrody, wrzosowiska w okolicach Stafford w Anglii (przyp. tłumaczki).

Zachowałam też żywe wspomnienia ze spacerów, a raczej zabaw w Cannock Chase. W domu dziecka mieszkał z nami wielki, czarny labrador o imieniu Jet, którego zabieraliśmy na spacery do Chase. Biegał, aportował patyki, ścigał ptaki lub nawet samo powietrze. Wracał tak szybko, że aż piszczałyśmy z zachwytu i podniecenia. Uwielbiałam chować twarz w ciepłym, gęstym futrze na jego szyi i poklepywać go po lśniącym łbie.
Jeśli chodzi o wnętrze domu dziecka, to pamiętam jadalnię, kuchnię, duży salon, w którym oglądaliśmy telewizję, i swoją sypialnię. W kuchni pomagałam piec ciastka, a potem siadałam na blade z łyżką w ręku i wyskrobywałam resztki ciasta z miski. Musiałam uważać, żeby się nie pobrudzić, więc zawsze wkładałam fartuszek. Nasze fartuszki wisiały na kołkach przy drzwiach. Mój był niebieski.
W sypialni stały trzy łóżka. Na ścianach wisiały plakaty z podobiznami Davida Cassidy i zespołu Bay City Rollers. Moim ulubieńcem był wokalista, Les McKeown. Przy łóżku miałam sza&ę nocną, na której trzymałam wszystkie swoje skarby: Sindy, małego porcelanowego delfina, którego kupiłam sobie w Rhyl (na pamiątkę pobytu nad morzem), książkę pożyczoną ze świetlicy i sosnowe szyszki z pobliskiego lasku. Leżąc w łóżku, tuż przed zaśnięciem patrzyłam na wszystkie te przedmioty – pod warunkiem że zasłony były ciut rozsunięte.
Na jednym z dwóch pozostałych łóżek spała Amanda. Młodsza ode mnie o pół roku, mieszkała w domu dziecka, odkąd sięgam pamięcią. Byłyśmy nierozłączne. Wszystko robiłyśmy razem jak prawdziwe przyjaciółki. Chodziłyśmy do tej samej klasy. Kiedy wspólnie bawiłyśmy się w świetlicy na końcu korytarza, a dwaj chłopcy z sąsiedniego pokoju próbowali zabierać nam zabawki, wzajemnie stawałyśmy w swojej obronie. Chłopcy zostali przyłapani na gorącym uczynku. Potem kłócili się z wychowawcami i pyskowali, a za karę nie mogli oglądać telewizji w sobotę rano.
Uwielbiałyśmy wielki ogród na tyłach domu dziecka. Bawiłyśmy się tam, kiedy tylko się dało, nawet zimą. Zwykle ktoś musiał nam pomóc włożyć, a potem zdjąć, ciepłe kalosze, które nakazano nam nosić. W ogrodzie były huśtawki i zjeżdżalnie, trawa do turlania się i gęste krzaki, w których się chowałyśmy, a także tajemnicze kąciki, gdzie popołudniami bawiłyśmy się lalkami. W lecie w ogóle nie chciałyśmy wracać.
Przez cały tydzień chodziłam do szkoły w spódniczce do kolan i rozpinanym sweterku z czerwonymi guzikami. Na początku, kiedy byłam jeszcze bardzo mała, ciocia Peggy musiała zapinać mi te guziki. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak niewielka była ta szkoła. Plac zabaw również, ale wtedy stanowił cały mój świat.
Co rano o wpół do ósmej budziła nas doda Peggy. Przed zejściem na dół na śniadanie myłyśmy się i ubierałyśmy -już samodzielnie. Na stole czekały na nas miseczki na płatki, talerzyki na tosty, a obok każdego nakrycia stała szklaneczka na sok. Amanda nie znała się jeszcze na zegarze, ale ja nauczyłam się tej sztuki szybko i byłam bardzo dumna, że potrafiłam jej powiedzieć, za ile przyjdzie doda Peggy, gdy same się za wcześnie obudziłyśmy.
W szkole dokuczano mi z powodu jąkania. Musiałam uczyć się mówić powoli, aby, zanim się odezwę, mózg mógł spokojnie dokończyć dobieranie słów, które zamierzałam wypowiedzieć. Ciocia Peggy rozśmieszała mnie, mówiąc, że mózg przede mną udeka, a ja chichotałam, wyobrażając sobie, jak ścigam go na ulicy. Z czasem – i oczywiście dzięki wielokrotnie powtarzanym ćwiczeniom – nauczyłam się we właściwym momencie zaczerpywać oddech lub wyśpiewywać trudne do wypowiedzenia dźwięki. Zdołałam opanować jąkanie, które po pewnym czasie zupełnie przestało mi doskwierać.
Potem pojawił się kolejny problem, to znaczy moje stopy. Urodziłam się z wadą, którą należało skorygować, i miałam kilka operacji stóp, ostatnią w wieku kilkunastu lat. Pamiętam to wszystko jak przez mgłę, ale dokumenty mówią wyraźnie: „Wciąż chodzi z lekko rozstawionymi stopami… w razie potrzeby konieczne będzie zastosowanie plastikowych szyn. Nogi koślawe w kostkach”.
Ponieważ byłam nieco starsza niż Amanda, mogłam troszkę później chodzić spać. Choć podczas oglądania opery mydlanej Crossroads prawie zasypiałam na kanapie, protestowałam, gdy ktoś próbował zagonić mnie do łóżka. Nauczyłam się cichutko zamykać drzwi do sypialni, nie budząc przy tym Amandy, i to ciocia Peggy pokazała mi, jak naciskać klamkę, żeby nie skrzypnęła.
W soboty i niedziele mogłyśmy pospać dłużej, choć i tak zawsze byłyśmy gotowe do zejścia na śniadanie, zanim personel zdążył wszystko uszykować. Aż do obiadu nie musiałyśmy się przebierać, mogłyśmy oglądać telewizję lub bawić się z Jetem.
Za to po południu wkładałyśmy buty i kurtki i któryś z wychowawców prowadził nas do sklepu ze słodyczami tuż za rogiem. Tam wydawałyśmy swoje kieszonkowe. A potem szłyśmy do Cannock Chase, gdzie zostawałyśmy do końca dnia, o ile oczywiście nie było zbyt mokro.
Chase to najszczęśliwsze miejsce mojego dzieciństwa. Kilometrami ciągnęły się tam lasy, zarośla i wrzosowiska. Amandzie i mnie wydawało się magiczne i bezkresne. Przecinały je małe, błotniste strumyki, nad którymi można było się położyć i gapić w przepływające nad głową chmury. Miało swoje kolory i zapachy, niepowtarzalne, potem nigdy i nigdzie takich nie spotkałam. Innymi słowy – idealny teren do zabaw w berka i chowanego, a także wymyślonych przez nas same, na przykład w „czy widzisz goblina”, która polegała głównie na siedzeniu w krzakach i pokrzykiwaniu ile sił.
Jet też uwielbiał Chase. Biegał razem z nami, a kiedy się zmęczyłyśmy, siadał obok i dyszał równie głośno jak my. Rzucałyśmy mu patyki, a on zrywał się i je przynosił. Zawsze za każdym razem niezmiennie tak samo.
Po powrocie bardzo chciało nam się jeść i nie mogłyśmy doczekać się podwieczorku. Najpierw musiałyśmy umyć ręce. Sobotnie podwieczorki zazwyczaj były wspaniałe – na przykład burgery i frytki, a na deser lody. Czasem zdarzały się kanapki z bananem, których nie cierpiałam, ale zamiast o nie mogłam poprosić o kanapki z ogórkiem. Innym razem dostawaliśmy kanapki z bekonem. Zawsze uwielbiałam desery i ciasta.
W niedziele my, wychowankowie domu dziecka, ubieraliśmy się ładnie i szliśmy do kościoła. Potem zostawaliśmy w szkole niedzielnej, którą bardzo lubiłam. Melodie śpiewanych tam piosenek zapamiętałam na zawsze. Do dziś często je podśpiewuję, wracając do domu – na przykład Morning Has Broken lub All Things Bright and Beautiful
Pamiętam jeden szczególny dzień, kiedy pozwolono nam bić w dzwony. Na tyłach kościoła znajdowała się dzwonnica. Po stromych schodach ostrożnie wdrapałyśmy się aż do długich, spuszczonych z góry sznurów przyczepionych do dzwonów, które wisiały bardzo wysoko. Dorośli pokazali, jak ciągnąć za sznur i że należy złapać za specjalną część owiniętą miękkim materiałem, by nie poranić sobie rąk. Przywiązali do sznurów mniejsze sznurki i wyjaśnili, że najpierw trzeba za nie pociągnąć, a potem, kiedy dzwon unosi się do góry, rozluźnić dłoń i pozwolić im się przesunąć, bo inaczej pokaleczyłyby nam palce. Nie musiałyśmy zbytnio się wysilać, ciągnąc za sznurki – w zasadzie robili to dorośli, którzy równocześnie pociągali za główne sznury. My jednak miałyśmy poczucie, że same wprawiamy dzwony w ruch. Dźwięk był tak bardzo głośny, znacznie głośniejszy, niż kiedy stało się na zewnątrz, że zatkałyśmy z Amandą uszy i piszczałyśmy z radości.
Czułam się bezpieczna i otoczona opieką. W porze obiadu zawsze czekało jedzenie, w szkolnej ławce siedziałam z najlepszą koleżanką, a Jet przynosił patyk, który rzucałam mu w Chase. Co rano ciocia Peggy robiła pobudkę, a co wieczór sprawdzała, czy porządnie się umyłam, otulała kołdrą i dawała buziaka na dobranoc. Jeśli się przewróciłam, podnosiła mnie; jeśli zdarłam kolano, przemywała je i naklejała plaster. Była taka dobra, że żywiłam szczere przekonanie, że musi być moją matką, bo w książkach, które czytałyśmy, mamy zawsze są dobre dla swoich dzieci. Kiedy pewnego dnia jej to powiedziałam, roześmiała się i odparła:
– Nie, Sam, jestem twoją ciocią. Jestem ciocią wszystkich dzieci, które tu mieszkają.
Pewnego dnia bawiłam się z Amandą w berka – uciekałam przed nią najszybciej, jak potrafiłam. Przewróciłam się i otarłam skórę na kolanie. Bardzo bolało, więc zaczęłam płakać. Pokuśtykałam do cioci Peggy.
– Dzielne dziewczynki tak nie płaczą, cichutko, przestań. Podmuchaj na kolano i od razu przestanie boleć.
Nie chciałam przestać płakać, ale zrobiłam, jak kazała.
– Dzielna dziewczynka. Widzisz? Już nie boli.
Rozpromieniłam się. Lubiłam być dzielna.

 
Wesprzyj nas