Powieść sensacyjno-obyczajowa, trzymająca w napięciu i głęboko poruszająca. Kto i dlaczego podpalił prywatną szkołę w dobrej dzielnicy Londynu?


W londyńskiej szkole w trakcie zawodów wybucha pożar. Grace, matka Jenny, wbiega do środka płonącego piekła, gdy nagle coś ciężkiego uderza ją w głowę i kobieta zapada w stan śpiączki.

Uwalnia się ze swojego ciała i spotyka “ducha” swojej córki. Obie nie wiedzą, kim lub czym są: żyją, ale mogą poruszać się poza ciałem. Razem przechodzą przez koszmar i z góry obserwują toczące się wydarzenia.

Wychodzi na jaw, że szkoła nie spłonęła przypadkowo. Kto podłożył ogień?

Tymczasem w szpitalu okazuje się, że przed Jenny zostało kilka tygodni życia, jeśli nie znajdzie się dla niej dawca serca. Grace chciałaby oddać córce swoje serce. Musi tylko szybko poinformować o tej decyzji swojego męża…

***

Powieść Rosamundy Lupton to historia zbrodni, opowiedziana z niezwykłej perspektywy i pełen emocji traktat o najważniejszych uczuciach, istocie szczęścia i sensie rodziny.

Rosamund Lupton
Potem
Przekład: Agnieszka Wyszogrodzka-Gaik
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 17 lutego 2016
kup książkę


PROLOG

Nie mogłam się ruszyć. Nie mogłam nawet kiwnąć małym palcem czy mrugnąć powieką. Nie mogłam otworzyć ust, by krzyczeć.
Starałam się z całych sił poruszyć tę kłodę, którą stało się moje ciało, ale tkwiłam uwięziona pod wielkim stalowym wrakiem statku spoczywającym na dnie oceanu i nie mogłam wykonać najmniejszego ruchu.
Powieki miałam jak zespawane. Bębenki w uszach popękane. Struny głosowe zerwane.
Było tak ciemno i ciężko. Utknęłam na głębokości półtora kilometra.
„Muszę się postarać”, powiedziałam sobie, myśląc o Tobie, i wtedy uwolniłam się z wraku mojego ciała i popłynęłam przez mroczny ocean.
Parłam ku powierzchni i światłu dziennemu, wykorzystując całą siłę ramion.
To jednak nie było półtora kilometra.
Nagle znalazłam się w jaskrawo oświetlonej białej sali, w której unosił się ostry zapach środków odkażających. Usłyszałam głosy wymawiające moje imię.
Ujrzałam moje ciało leżące na szpitalnym łóżku. Patrzyłam, jak lekarz otwierał mi powieki i świecił latarką w oczy. Drugi opuszczał oparcie łóżka, a kolejny podawał mi kroplówkę.
Nie uwierzysz w to. Pokonujesz rzeki i zdobywasz góry, znasz prawa natury i fizyki. „Bzdury!”, mówisz, gdy ktokolwiek opowiada w telewizji coś o zdarzeniach paranormalnych. Dla swojej żony będziesz chyba łaskawszy i nie ocenisz moich słów aż tak surowo, chociaż i tak będziesz uważał, że to niemożliwe. A jednak istnieją przeżycia poza ciałem. Czytamy o tym w gazetach, słyszymy, jak ktoś opowiada o tym w radiu.
Jeśli to działo się naprawdę, to co powinnam robić? Przepchnąć się między lekarzami i odepchnąć pielęgniarkę, która goliła mi głowę? „Przepraszam! Proszę się przesunąć! To chyba moje ciało. Halo! Jestem tutaj!”.
Miałam komiczne myśli, bo się bałam.
Ogarniały mnie mdłości, dostałam gęsiej skórki, trzęsłam się i drżałam.
I wtedy sobie przypomniałam.
Piekielne gorąco, szalejące płomienie i duszący dym.
W szkole był pożar.

ROZDZIAŁ 1

Tego popołudnia miałeś ważne spotkanie w BBC, więc nie mogłeś czuć silnego, ciepłego wiatru, o którym zebrani na szkolnym boisku rodzice mówili: „Bóg go zesłał dla sportowców”. Pomyślałam sobie, że nawet jeśli Bóg istnieje, to jest pewnie zajęty głodującymi mieszkańcami Afryki lub sierotami w Europie Wschodniej, a nie zapewnianiem darmowej klimatyzacji uczestnikom wyścigu w workach w Sidley House.
Słońce oświetlało białe linie wymalowane na trawie, gwizdki na szyjach nauczycieli błyszczały w promieniach słońca, włosy dzieci lśniły. Wzruszająco wielkie stopy na końcach cienkich dziecięcych nóżek odbijały się od trawy i niosły małych sportowców podczas biegów: na sto metrów, z przeszkodami oraz wyścigu w workach. Latem prawie nie widać szkoły, która znika za wysokimi kasztanowcami, ale wiedziałam, że dzieciaki z zerówki nadal siedziały w budynku. Pomyślałam, że to wielka szkoda – najmniejsi nie mogą się cieszyć letnim popołudniem na dworze.
Adam nosił z dumą plakietkę z napisem „Mam 8 lat!” zrobioną z karty urodzinowej, którą dostał od nas rano — dzisiaj rano. Przybiegł do mnie pędem z rozpromienioną twarzą, ponieważ zamierzał przynieść ze szkoły swój tort, „i to w tej chwili!”. Rowena i tak musiała pójść po medale, więc dotrzymała mu towarzystwa. Ta sama Rowena, która tak dawno temu uczyła się w Sidley House razem z Jenny.
Gdy się oddalili, rozejrzałam się w poszukiwaniu Jenny. Pomyślałam sobie, że po jej porażce na egzaminie końcowym* powinna natychmiast zabrać się do powtórki materiału, by ponownie do niego podejść, ale ona chciała nadal pracować w Sidley House, żeby opłacić planowaną podróż do Kanady. Dziwne, że budziło to we mnie tak silny sprzeciw.
Uważałam, że dla siedemnastolatki praca asystentki nauczyciela jest już wystarczającym wyzwaniem, ale tego popołudnia Jenny pełniła również obowiązki szkolnej pielęgniarki. Z tego powodu miałyśmy poprzedniego wieczoru małe spięcie.

* Egzamin A-level, zdawany w Wielkiej Brytanii na koniec nauki w szkole średniej, decydujący o przyjęciu na studia. Odpowiednik polskiego egzaminu maturalnego.

— Jesteś chyba za młoda, by brać na siebie taką odpowiedzialność.
— Mamo, to tylko szkolne zawody, a nie wyścig motocyklowy.
Jej zmiana dobiegała już końca — nie było żadnych wypadków — i niebawem Jenny miała do nas dołączyć. Byłam pewna, że nie może się doczekać, by wreszcie wyjść z malutkiego gabinetu na ostatnim piętrze budynku.
Przy śniadaniu zauważyłam, że założyła o wiele za krótką spódniczkę i oznajmiłam, że nie wygląda profesjonalnie. Ale czy ona kiedykolwiek brała pod uwagę moje rady dotyczące stroju?
— Powinnaś się cieszyć, że nie założyłam niskich biodrówek.
— Takich, które odsłaniają przedziałek między pośladkami?
— Aha.
— Zawsze mam ochotę podejść do kogoś, kto nosi takie spodnie, i mu je podciągnąć.
Wybuchnęła śmiechem.
A jej długie nogi prezentowały się wspaniale w tej o wiele za krótkiej spódniczce i mimo woli czułam dumę. Chociaż te długie nogi ma po Tobie.
Na boisku pojawiła się Maisie o błyszczących błękitnych oczach i uśmiechu od ucha do ucha. Niektórzy uważają ją za fałszywą, udającą radosną snobkę chodzącą w śmiesznych koszulkach, których długie rękawy mają inny kolor od reszty. Większość z nas ją jednak uwielbia.
— Gracie — powiedziała i uściskała mnie. — Przyjechałam, żeby podwieźć Rowenę do domu. Jakiś czas temu przysłała mi wiadomość. Napisała, że metro nie działa. Mama-szofer kłania się do usług!
— Odbiera medale — poinformowałam ją. — Adam poszedł z nią po swój tort. Powinni wrócić lada chwila.
Uśmiechnęła się.
— Jaki tort mamy w tym roku?
— Czekoladowy. Addie wyżłobił w nim łyżeczką okopy, zdjęliśmy wszystkie kuleczki maltesers i zastąpiliśmy je żołnierzykami. To jest tort poświęcony pierwszej wojnie światowej. Dość brutalne, ale pasuje do dziecka na poziomie początku podstawówki.
Zaśmiała się.
— Fantastyczne.
— Niezupełnie, ale on tak uważa.

*

— Mamo, czy ona jest twoją najlepszą przyjaciółką? — zapytał mnie niedawno Adam.
— Chyba tak.

*

Maisie podała mi jakiś drobiazg dla Adama. Był prześlicznie zapakowany i wiedziałam, że w środku jest doskonale dobrany prezent. Maisie wybiera świetne prezenty. To jedna z wielu rzeczy, za które ją uwielbiam. Kolejną jest to, że brała udział w wyścigu matek co roku, gdy Rowena uczyła się w Sidley House, i zawsze dobiegała do mety jako ostatnia, długo po innych, ale nie przejmowała się tym ani trochę. Nigdy nie nosiła odzieży z lycrą i, w przeciwieństwie do każdej innej matki w Sidley House, nigdy nie była na siłowni.
Wiem. Marnuję czas na opowieść o tym spotkaniu z Maisie na boisku. Przepraszam. Ale jest ciężko. To, przez co przechodzę, jest tak cholernie trudne.
Maisie poszła do szkoły, żeby poszukać Fiony.
Spojrzałam na zegarek. Zbliżała się piętnasta.
Nadal ani śladu Jenny ani Adama.
Nauczyciel WF-u zagwizdał, żeby rozpocząć ostatni wyścig — sztafetę — po czym ryknął przez megafon, żeby drużyny zajmowały miejsca. Zmartwiłam się, że Addie będzie miał problemy, skoro nie było go na jego pozycji.
Spojrzałam w stronę szkoły, pewna, że lada moment ich ujrzę.
Z budynku szkoły wydobywał się dym. Czarny gęsty dym, jak z ogniska. Pamiętam, że byłam spokojna. Nie wpadłam w panikę. Ale wiedziałam, że zbliża się do mnie jakaś niszczycielska siła.
Musiałam się schować. I to szybko. Nie. Nic mi nie grozi. To przerażenie nie dotyczy mnie. To moje dzieci są w niebezpieczeństwie.
Ciężar tej świadomości przygniótł mi klatkę piersiową.
Wybuchł pożar i one tam były.
One tam były.
Po chwili biegłam z prędkością krzyku. Gnałam tak szybko, że nie miałam czasu oddychać.
Mojego krzyku nie zatrzyma nikt, dopóki nie porwę w ramiona ich obojga.
Pędząc przez ulicę, słyszałam wyjące syreny. Wozy strażackie utknęły, nie mogąc przejechać nawet metra, gdyż na moście stały porzucone samochody, blokujące im przejazd. Kobiety, które wysiadały z aut, zostawiały je na środku ulicy i biegły przez most w stronę szkoły — przecież wszystkie matki oglądały zawody. Co robiły tu te kobiety, które pospiesznie zdejmowały buty na wysokich koturnach i potykały się, gnając na złamanie karku w naprędce założonych japonkach i, jak ja, krzyczały podczas biegu? Rozpoznałam jedną z nich — była to matka dziecka z zerówki. Wszystkie były matkami czterolatków, które o zwykłej porze przyjechały odebrać ze szkoły swoje pociechy. Jedna z nich zostawiła małe dziecko w porzuconym SUV-ie — maluch uderzał rączkami w okno i przyglądał się szaleńczemu biegowi matki.
Dotarłam na miejsce jako pierwsza, przed innymi kobietami, które musiały przebiec przez ulicę, żeby dotrzeć na podjazd przed szkołą.
Czterolatki stały w grzecznym rządku obok swojej nauczycielki. Maisie obejmowała ją ramieniem; dostrzegłam, jak bardzo wstrząśnięta była ta kobieta. Za nimi ujrzałam czarny dym, buchający z budynku szkoły niczym z fabrycznego komina i brukający nieskazitelny błękit letniego nieba.
Adam też tam był — na zewnątrz! — i łkał wtulony w Rowenę, która trzymała go mocno. W przypływie ulgi miłość, która wypłynęła ze mnie, objęła nie tylko chłopca, ale też pocieszającą go dziewczynę.
Pozwoliłam sobie przez sekundę, może dwie, poczuć ulgę na widok Adama, po czym zaczęłam rozglądać się za Jenny. Równo obcięte blond włosy, szczupła sylwetka. Nie było nikogo do niej podobnego. A na moście wyły syreny.
Czterolatki zaczęły płakać na widok swoich matek pędzących ku nim co sił z twarzami zalanymi łzami, z wyciągniętymi ramionami, niecierpliwie czekających na chwilę, gdy obejmą swoje dzieci.
Odwróciłam się w kierunku płonącego budynku. Czarny dym buchał z okien klas na pierwszym i drugim piętrze.
Jenny.

ROZDZIAŁ 2

Wbiegłam po schodach prowadzących do głównego wejścia, otworzyłam drzwi do małego przedsionka; przez chwilę wszystko wyglądało normalnie. Na ścianie wisiało oprawione w ramki zdjęcie przedstawiające pierwszych uczniów Sidley House z dziecięcymi uśmiechami na buziach. (Rowena była wówczas wyjątkowo śliczna, zaś nasza Jenny przypominała brzydkie kaczątko). Było tam również menu z obrazkami — dziś na obiad był placek z rybą i groszek. To dało mi poczucie bezpieczeństwa. Poczułam się tak, jak wchodząc do szkoły każdego innego dnia.
Próbowałam otworzyć drzwi do głównego holu. Po raz pierwszy dotarło do mnie, jakie były ciężkie. Drzwi odgradzające mnie od ognia. Ręce drżały mi tak bardzo, że nie mogłam utrzymać klamki. Była gorąca. Miałam podwinięte rękawy bluzki. Odwinęłam je i naciągnęłam na dłoń. Wtedy otworzyłam drzwi.
Wykrzykiwałam jej imię. Raz za razem. Za każdym razem dym wpadał mi do ust, gardła i płuc, dusił. Wydawało mi się, że nie będę już w stanie krzyczeć.
Słyszałam odgłosy pożogi, syk i plucie ognia. Ogromny ognisty wąż wił się w budynku.
Coś zawaliło się nade mną. Usłyszałam huk i poczułam wstrząs.
Rozległ się wściekły ryk ognia podsycanego dopływem nowej porcji tlenu.
Szalał nade mną.
Jenny była nade mną.
Ledwo widziałam schody.
Piekielny skwar bił mnie z całej siły w ciało i twarz.
Nic nie widziałam — było tam ciemniej niż w piekle.
Musiałam dotrzeć na drugie piętro.
Do Jenny.
Dym dostawał się do moich płuc. Czułam, że wypełnia je niczym drut kolczasty.
Opadłam na czworaka, bo przypomniałam sobie z (jakże odległych już) ćwiczeń z postępowania podczas pożaru, że tlen gromadzi się przy ziemi. I jakimś cudem odkryłam, że mogę oddychać.
Czołgałam się przed siebie niczym ślepiec bez laski, próbując odnaleźć za pomocą palców kolejne schody. Pomyślałam, że powinnam znajdować się w czytelni, w której leżał wielki kolorowy dywan. Poczułam go pod palcami: nylon topił się i kurczył pod wpływem temperatury i parzył mi dłonie. Bałam się o czubki moich palców — niebawem będą tak mocno poparzone, że stracę w nich czucie. Miałam wrażenie, że jestem bohaterem ze zbioru greckich mitów należącego do Adama, trzymającym nić Ariadny, która wyprowadzi go z labiryntu. Tyle że moją nicią był topiący się dywan.
Dotarłam do przeciwległej krawędzi dywanu i poczułam, że zmieniła się faktura podłogi, a zaraz potem natrafiłam na pierwszy schodek.
Zaczęłam wdrapywać się na pierwsze piętro, nadal na czworaka, z głową jak najniżej, by mieć dostęp do tlenu.
I przez cały czas nie chciałam uwierzyć, że to się naprawdę działo. To miejsce kojarzyło się z dziećmi o pyzatych buziach i policzkach pokrytych meszkiem, z zabawami na schodach, ze sznurkami rozpiętymi w poprzek klasy z doczepionymi do nich rysunkami. Z zeszytami i podręcznikami, z wielkimi poduchami i pokrojonymi w plastry owocami zjadanymi w czasie przerwy.
Tu było bezpiecznie.
Kolejny stopień.
Czułam i słyszałam wokół mnie, jak dzieciństwo Jenny i Adama rozpada się na kawałki.
Kolejny stopień.
Zrobiło mi się słabo. Chyba zatrułam się jakimś składnikiem dymu.
Kolejny stopień.
To była walka. Ja przeciwko żywemu ogniowi, który chciał zabić moje dziecko.
Kolejny stopień.
Wiedziałam, że nie zdołam dotrzeć na drugie piętro; że zginę, zanim uda mi się dostać do mojej córki.
Dotknęłam jej, gdy dopełzłam do ostatniego stopnia. Udało się jej pokonać jedną kondygnację.
To była moja mała dziewczynka i wszystko miało być dobrze. Już będzie dobrze.
— Jenny?
Nie odpowiedziała ani się nie poruszyła. Ryk ognia zbliżał się i prawie nie mogłam już oddychać.
Próbowałam ją podnieść, jakby nadal była malutka, ale okazała się dla mnie zbyt ciężka.
Ciągnęłam Jenny w dół schodów, starając się własnym ciałem osłonić ją przed gorącem i dymem. Nie zastanawiałam się, jak bardzo była ranna. Jeszcze nie. Nie chciałam o tym myśleć, dopóki nie dotrzemy na dół. Dopóki nie będzie bezpieczna.
Milcząc, wołałam do Ciebie, jakbym telepatycznie mogła wezwać Cię na pomoc.
I gdy tak ciągnęłam Jenny, stopień za stopniem, usiłując oddalić się od palącego żaru, rozszalałych płomieni i dymu, myślałam o miłości. Uczepiłam się tej myśli. Była jasna, chłodna i spokojna.
Może jednak istniało jakieś telepatyczne połączenie między nami, ponieważ w owej chwili byłeś pewnie na spotkaniu z dziennikarzami BBC i rozmawialiście na temat kolejnej części Twojej serii zatytułowanej Wrogie żywioły. Poprzednio zajmowałeś się gorącymi, parnymi dżunglami oraz spalonymi przez słońce pustyniami. Tym razem chciałeś dla odmiany pokazać zamarznięte pustkowia Antarktyki. Być może to Ty pomogłeś mi wyobrazić sobie cichą białą przestrzeń miłości, gdy ściągałam Jenny ze schodów.
Zanim jednak udało mi się dotrzeć na dół, poczułam uderzenie. Upadłam na twarz i wszystko spowił mrok.
Gdy traciłam przytomność, mówiłam do Ciebie. Powiedziałam: „Nienarodzone dziecko nie potrzebuje w ogóle oddychać. Wiedziałeś o tym?”. Pomyślałam sobie, że pewnie nie wiedziałeś. Kiedy chodziłam w ciąży z Jenny, zdobywałam wszelkie dostępne informacje; Ty tak niecierpliwie czekałeś na jej przyjście na świat, że nie potrafiłeś poświęcić uwagi kwestiom wstępnym. Nie wiesz więc, że dziecko w łonie matki, pływające w płynie owodniowym, nie może zrobić wdechu, bo by się utopiło. Nie ma skrzeli, które pozwoliłyby mu do chwili narodzin oddychać jak ryba. Dziecko czerpie tlen poprzez pępowinę łączącą je z matką. Czułam się jak zbiornik tlenu podłączony do malutkiego dzielnego nurka.
W chwili, w której Jenny przyszła na świat, źródło tlenu zostało odcięte i wkroczyła w nowy żywioł — powietrze. Nastąpiła chwila ciszy, sekunda, podczas której dziecko zdawało się balansować na krawędzi życia. W dawnych czasach noworodek dostawał klapsa w pupę, żeby krzyknął i wypełnił płuca powietrzem. Obecnie personel medyczny uważnie obserwuje maleńką klatkę piersiową, wypatrując jej wznoszenia się i opadania, i nasłuchuje szmeru — wdechu oraz wydechu — świadczącego o tym, że dziecko rozpoczęło życie w nowym środowisku.
Wtedy ja zapłakałam, a Ty krzyknąłeś radośnie — krzyknąłeś! — i zabrano z sali inkubator, który okazał się niepotrzebny. Noworodek był zdrowy. Dołączył do miliardów innych istnień na naszej planecie, które oddychają bez zastanawiania się nad tą czynnością.
Następnego dnia Twoja siostra przysłała mi bukiet róż z gipsówką, o której ślicznych, drobnych białych kwiatach mówi się, że są „dziecięcym oddechem”. Oddech noworodka jest delikatniejszy od podmuchu potrzebnego, by zerwać pojedynczy „parasol” z dmuchawca.
Powiedziałeś mi kiedyś, że zmysłem, który przestaje funkcjonować jako ostatni, gdy człowiek traci przytomność, jest słuch.
Zdawało mi się, że w otaczającym mnie mroku usłyszałam delikatny oddech Jenny.

 
Wesprzyj nas