W mroźną noc sylwestrową w Helu zostaje popełnione morderstwo. Kto mógłby chcieć zabić lubianego przez wszystkich szefa miejscowego chóru?


Taki wstydDochodzenie nie przynosi efektów i sprawa pozostaje nierozwiązana.

Pół roku później do nadmorskiego miasta przyjeżdżają Marta i Olgierd. Kiedyś byli małżeństwem, teraz spędzają razem urlop jako przyjaciele, choć każde z nich skrycie oczekuje czegoś więcej.

Prywatne śledztwo w sprawie niewyjaśnionego morderstwa znowu jednak wystawi ich relację na próbę. Niektórych tajemnic lepiej nie odkrywać…

Joanna Jagiełło (ur. 1974) ukończyła wydział anglistyki na UW. Współpracowała z czasopismami „Perspektywy” oraz „Cogito” jako dziennikarka i autorka materiałów do nauki języka angielskiego. Uczyła na wydziale anglistyki oraz w liceach i gimnazjach. Przez wiele lat pracowała jako redaktorka podręczników do języka angielskiego. Jest autorką autobiograficznej powieści dla dorosłych „Hotel dla twoich „ (2014) oraz dwóch powieści dla młodzieży: „Kawa z kardamonem” (2011) i „Czekolada z chili” (2013). Obie zostały wydane również na Ukrainie. Napisała także książki dla młodszych dzieci: „Oko w oko z diplodokiem” (2013) oraz „Pamiętnik Czachy” (2014), a także dwa tomiki poetyckie: „Moje pierwsze donikąd” (1997) i „Ślady” (2013).

Joanna Jagiełło
Taki wstyd
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Premiera: 20 stycznia 2016
kup książkę


Rozdział pierwszy

Okolice Bydgoszczy,
12 lipca 1910

Eliza patrzyła przez okno i myślała o Mariannie. Gdy jest się matką skazaną na rozłąkę z własnym dzieckiem, codzienne czynności nabierają nowych znaczeń. Podwójnej miary. Jadła śniadanie, pieczony tutaj, na miejscu chleb, miękkie masło i twaróg. Co znalazło się na talerzu Marianny? Czesała się rano, patrząc w lustro w skromnej metalowej ramie, które odbijało jej wyniszczoną chorobą twarz. Czy czesali Mariannę? Jej gęste włosy, które tak bardzo się plątały? Czy też ostrzygli ją krócej, żeby zaoszczędzić sobie kłopotu? Eliza się ubierała. Suknia była już bardzo zniszczona. Ale też po co nowa, skoro i tak nigdzie nie wychodzi? Ojciec pytał, czy potrzebuje nowych ubrań. Powiedziała, że nie. A Marianna? Czy zamówią jej wkrótce nową sukienkę, choć jedną? Z ubiegłorocznych ubrań mała pewnie wyrosła, już zeszłego lata sukienki były odrobinę za ciasne w ramionach… I co jej właściwie powiedzieli? Ona zdobyła się tylko na wyjaśnienie, że mama jedzie do sanatorium. To, że już nigdy stąd nie wróci, nie przeszło jej przez gardło. Teraz, gdy jej stan się pogarszał, a rodzina zapewne została o tym powiadomiona – czy poinformowano również dziecko?
Nie mogła w liście zadać żadnego z tych pytań. Nie wypadało. Wystarczy, że zajmowali się jej córką. Jej bękartem! Wystarczy, że z jej powodu musieli się wstydzić. I to dwa razy. Najpierw wtedy, gdy ją urodziła, potem – gdy zachorowała. Dbali o nią, tego mogła być pewna i o to w żadnym liście nie śmiałaby nawet zapytać. Choć tak bardzo chciałaby wiedzieć, znać szczegóły! Zdawało jej się, że to właśnie one są najważniejsze. Jaki Marianna ma kolor wstążek do włosów? Jakie jej kupią buciki? Wszystko, co wokół nas, to tylko drobiazgi. Ale kiedy nas nie ma, to drobiazgi właśnie tworzą nieobecną tkankę rzeczywistości.
Słońce prażyło mocno, czuła to nawet przez okno. Może potem uda się wyjść na chwilę na dwór, jeśli siostry pozwolą. Tam, dalej było jakieś miasto, ale dla Elizy i jej współtowarzyszek pozostawało niedostępne. Za daleko na piechotę: lekarz pozwalał tylko na spacery po pobliskim parku. Eliza wyobrażała sobie czasem sklepiki, w których można kupić wszystko. Błyszczący bordowy materiał na piękną suknię, zdobione kamieniami grzebienie do włosów, karmelki na wagę o różnych smakach. Już nawet nie chodziło o to, że one tu żyły skromnie, ale Eliza chciałaby chociaż móc pochodzić po mieście, nacieszyć oczy kolorami, nos zapachami, uszy – dźwiękami. A tak miała tylko to. Park, w którym znała już każdy kąt.
Czarne cienie rzucane przez stojące za oknem drzewo przypominały Elizie groźne pająki. Dokładnie takie same pojawiały się co noc w jej snach. Miała wrażenie, że jeden z takich pająków za chwilę wdrapie się po ścianie budynku i zastuka w okno. Nie będzie umiała zaprotestować i mu otworzy. Pająk przyciśnie ją do siebie wielką, czarną i włochatą nogą. Na myśl o jego ciele przeszył ją dreszcz. Dlaczego śnią jej się pająki? Dlaczego wciąż śni jej się to samo? Czy w marzeniach sennych nie mogłyby pojawiać się błyszczące, bursztynowe oczy Marianny, jej długie, lśniące włosy? Czy to wszystko oznacza, że powoli wariuje? Najgorsze było to, że te czarne włosy na ciele pająka przypominały jej Tomasza. Bo Tomasz… Miał ciemny zarost i włosami pokryty był dosłownie wszędzie, jak jakieś zwierzątko. Kiedyś jej się to podobało, lubiła głaskać go po brzuchu, zupełnie jakby pod dłońmi miała psa, a nie mężczyznę. Lubiła wtulać głowę w to wgłębienie między piersiami, gdzie we włosach, jak w kępach polnej trawy, ukryty był jego zapach. Teraz to wspomnienie, tak miłe na początku, zmieniło się wraz ze snem o potworowatym pająku. Tomasz. Eliza nie do końca była pewna, czy powinna wspominać go dobrze, czy źle. Inni, tamci, nie mieliby takich wątpliwości. Po tym, co jej zrobił. Ale przecież ją te złe wspomnienia zabijały. Nie chciała myśleć, że w życiu nie spotkało jej nic dobrego. Chciała przechować chwile miłosne, wspaniałe i czułe, te, które pamiętała. Nawet jeśli teraz – z perspektywy – wydawały się nieprawdziwe. Tomasz. Tylko ona znała jego imię i tutaj, w całkowitej samotności, wymówione na głos nagle przejęło ją lękiem. Ten lęk wszedł w ściany pokoiku małego niczym cela, wniknął w nie jak zapach gotowanej kapusty. Lęk przed tym, co było, i przed tym, co będzie. Lęk jej i tylu innych kobiet, które mieszkały tu przed nią i które… Powinna umieć to powiedzieć, ale nie potrafiła. Była przeklęta i to miejsce było przeklęte. Tak samo dla niej, jak i jej poprzedniczek. Jej sióstr, do których mówiła czasem w ciemności.

Hel,
12 lipca 2014

Nigdy nie wiadomo, czyją miarą mierzyć miejsca. Czy ludzi, którzy w nich żyją od zawsze, od pokoleń, i już tyle razy patrzyli na te same drzewa, te same fasady domów, że stają się dla nich kompletnie niewidoczne, czy miarą przyjezdnych, którym się wydaje, że potrafią te miejsca poznać, zamieszkując je tylko przez chwilę. Już po paru dniach mają swoje, wydeptane sportowymi butami, ścieżki, już obfotografowali wszystkie zabytki, już zdaje im się, że miasto należy do nich tak jak oglądany w galerii obraz, przy którym na chwilę przysiądą. Miasto to kadry zatrzymane w ich aparatach, zmienne, niestałe.
Tych dwoje lubiło podróże. Dlaczego? Nikt ich o to nie pytał, sami sobie też takiego pytania nigdy nie zadali, odpowiedź wydawała się oczywista. Większość ludzi lubi przecież poznawać nowe miejsca i ponownie odwiedzać stare. Nie było w tym nic dziwnego, a oni nie czuli się odmieńcami. Podróż dla współczesnego człowieka stała się przecież czymś w rodzaju pożądanego gadżetu, niezbędnego jak telefon komórkowy. Więźniowie korporacji w głębi duszy czuli się nomadami, a ponieważ o prawdziwe przemieszczanie się czy zmianę trudno, wakacje − dwutygodniowe wrażenie ruchu − były im niezbędne jak woda i chleb. Albo takie się wydawały. Nie pozwalali sobie zbyt często na podróże wyobraźni, myśli o prawdziwej zmianie trybu życia, chociaż czasem pojawiało się przelotne zrozumienie, że życie mija wciąż przy tym samym biurku i przykurzonym komputerze. Wakacje to był erzac, używka. Ale tak ważna, że trudno byłoby z niej zrezygnować.
Byli tego samego wzrostu i nawet fryzury mieli podobne: oboje włosy strzygli maszynką na długość zapałki i stroszyli za pomocą żelu. Jej jednak ta męska fryzura nie odbierała kobiecości: ciemny jeżyk okalał delikatną, owalną twarz i uwydatniał szaroniebieskie oczy, dodatkowo podkreślone srebrzystym cieniem. Długie kolczyki ręcznie malowane w pawie oko w odcieniach fioletu doskonale pasowały do chabrowej koszulki, a dżinsy rurki podkreślały smukłość nóg. Marta należała do kobiet, które nie wychodzą rano z domu bez makijażu i biżuterii, nawet w podróży. Gdyby zamieniła trekingowe buty na szpilki i zdjęła plecak, mogłaby śmiało iść na przyjęcie lub wernisaż. Studiowała teraz mapę, rozglądając się dookoła. Olgierd ziewał. Nienawidził poranków, a postanowili pojechać tym najwcześniejszym pociągiem, żeby nie podróżować w największy upał. Zmięty T-shirt zaczepił się o plecak i podwinął, pokazując kawałek nieopalonego brzucha. Olgierd mrużył oczy od słońca i z niewyspania.
– A mówią, że nad polskim morzem zawsze pada. Nie rozumiem więc, dlaczego jest taki upał. Liczyłem na to, że będzie chłodniej – powiedział, ziewając. – Że trochę odpoczniemy od tej duchoty.
Fala upałów zalała Warszawę już dwa tygodnie temu i nie chciała odpuścić. Żar lał się z nieba i ludzie przemykali jak najszybciej z jednego klimatyzowanego wnętrza do drugiego. Oboje liczyli na przyjemny morski klimat, a tymczasem ociekali potem, chociaż było dopiero południe.
– Nie smęć. Przynajmniej nam namiot nie przemoknie. – Marta się uśmiechnęła. Ona nigdy nie czuła się niewyspana. Miała tyle energii, że niezależnie od tego, co robiła, zawsze była żwawa i energiczna, podobna do małego wróbelka, który wciąż podskakuje.
– Myślałem, że żartujesz z tym namiotem. Nie możemy spać w jakimś hotelu?
– Zbzikowałeś. Hotel, albo jakiś lepszy apartament, to kupa kasy, kwatery są koszmarne, a poza tym i tak na pewno nigdzie już nie ma miejsc. W taki skwar najlepiej spać w namiocie. Możemy nawet pod gołym niebem albo na plaży. Niebo gwiaździste za friko. A ciebie przecież nie stać na fanaberie…
– Stać mnie na to, na co mam ochotę – odparł. – I nie narzekam, w przeciwieństwie do ciebie. Jeśli zechcę spać w hotelu, to będę – powiedział hardo.
Jak mały chłopiec, któremu nie chcą kupić zabawki. Albo jak całkiem dorosły facet drażliwy na punkcie pieniędzy. Zawsze żartował, że pracownicy średniego szczebla, tacy jak on, awansować mogą tylko w drugą stronę, ale przynajmniej pensja zasilała konto każdego miesiąca, bez niespodzianek. Ona musiała się nabiegać, a czasem naprosić o dodatkowe artykuły i zlecenia, żeby jakoś wyjść na swoje. Oszczędzała: starała się nie jeść na mieście, ubrania kupowała w ciucholandach, co zresztą po jakimś czasie stało się jej kolejnym hobby, a do ulubionego kina chodziła zawsze w poniedziałki, bo wtedy były tańsze bilety. Olgierd natomiast czasem szastał groszem bez potrzeby, a potem narzekał, że nie ma na dentystę. Ale może jednak dostał jakąś podwyżkę? Trudno, żeby pytała go teraz, czy zarabia lepiej niż wtedy, gdy byli razem, ale jeśli chce jej zaimponować, to proszę bardzo.
– No problem. Jak nam dupy przemarzną albo zwieje nas razem z tym namiotem na Gotlandię, to pozwolę ci nawet zapłacić za hotel.
Uśmiechnął się. Postanowił nie narzekać i nie marzyć o przytulnym pensjonacie w centrum Helu. To prawda, miał przejściowe kłopoty finansowe, po śmierci ojca musiał spłacić część jego długów, dlatego też grzali się teraz nie pod słońcem greckim czy hiszpańskim, tylko polskim – ale mimo wszystko odłożył trochę pieniędzy na wyjazd i w razie czego da radę z tym hotelem czy pensjonatem… Choć jeszcze nie teraz. Wiedział, że ona ma silny charakter. Jeśli chciał, żeby z nim jeździła, wszystko musiało być na jej warunkach. A on chciał. Ruszyli więc w stronę kempingu, w stronę cypla.

*

Kiedy po raz ostatni rozbijał namiot? Chyba jeszcze w liceum. Gdy z dumą wyciągnęła z plecaka nie stary, przyjazny typ, czyli niewielką dwójkę, do której był przyzwyczajony i którą pewnie udałoby mu się rozłożyć bez problemu, lecz nowoczesne igloo, mające przeistoczyć się w sypialnię za jednym pociągnięciem sznurka, nie wiedział, od czego zacząć. Patrzył w instrukcję, marszcząc brwi i próbując ją zrozumieć. Marta rozścieliła podłogę, złapała na górze krzyżak namiotu.
– Poczekaj chwilę, chyba najpierw trzeba tu przymocować. Instrukcja…
– Nie czytam takich pierdół, zapomniałeś? – Zaśmiała się i zręcznie przymocowała namiot do podłoża. – Teraz możesz przeczytać. Czy się zgadza.
Lubił jej poczucie humoru, nawet gdy śmiała się z niego. I nie tylko to. Patrząc, jak wyciąga teraz z plecaka dwa kubki termiczne i neskę, powiedział niemal bezgłośnie, samymi ruchami warg w powietrze:
– Uwielbiam w tobie wszystko.
– Coś mówiłeś?
– Że kawa będzie super. Fajnie, że o tym pomyślałaś.

*

Zaopatrzeni w dwa wypełnione po brzegi kubki ruszyli leśną ścieżką w stronę morza. Olgierd wciągnął nosem czyste morskie powietrze. Kiedy jako młody chłopak przyjeżdżał tutaj z kumplami, chyba tego aż tak bardzo nie doceniał. Owszem, podobała mu się plaża, ale myślał przede wszystkim o innych przyjemnościach. Wieczorach przy ognisku, piwie i kiełbaskach, długich wycieczkach na rowerze. Przejrzystość powietrza i cisza – to doceniał teraz. Mimo że centrum Helu tętniło życiem, a pole namiotowe wypełnione było turystami, wystarczyło odejść głębiej w las, zejść ze ścieżki, żeby odnieść wrażenie, że nie ma tu nikogo. Wypił duży łyk kawy i popatrzył na drzewa. Zachciało mu się krzyczeć z radości. Pomyślał o Warszawie. Nawet w najpiękniejszy letni dzień to miasto pokrywała cienka warstwa brudu. Tutaj mógłby jeść z ziemi. Trawa i drzewa wydawały się bardziej zielone niż gdzie indziej, nietknięte przez kurz i spaliny. Z chłopakami zjeździł całą Polskę, ale i tak najbardziej lubił morze. Szkoda, że nie ma już z nimi kontaktu. Pozakładali rodziny, utonęli w korporacjach i tak zwanym normalnym życiu. A przecież tyle tu razem przeżyli… Trochę z sentymentu upierał się, żeby przyjechać właśnie tutaj. Tak jakby można było odnaleźć dawną młodzieńczą beztroskę, wiarę w to, że wszystko się w życiu uda. Drugi powód: no cóż, zawsze chciał pokazać Marcie swoje ulubione miejsca. Przez ten czas, gdy byli razem, nigdy, nie wiedzieć czemu, nie trafili do Helu. Jakby trzymał to miasteczko w tajemnicy, bo bardziej kojarzyło mu się z pijackimi imprezami i kumplami niż z miejscem, do którego jedzie się z dziewczyną. A może przez jakiś czas wydawało mu się, że zaimponuje jej zagranicznymi wyjazdami. Ale przecież dla niego to właśnie była kraina wiecznej szczęśliwości. Zastanawiał się, czy ona też poczuje się tutaj jak w raju.

*

Czy ona, Marta, czuła się jak w raju? Wiedziała, że teraz potrzebuje tylko jednego. Tylko jednego, ale desperacko i bez możliwości zastąpienia tego czymś innym. Spacer lasem był bardzo miły, ale ona chciała już zobaczyć morze. Dokładnie tak samo podekscytowana jak wtedy, gdy była dzieckiem, podskakiwała teraz i przebierała nogami. Dziadek mówił, że zaraz, że przecież zdąży, ale ona nie słuchała: gdy tylko znała już kierunek, gdy tylko wkroczyli na ścieżkę prowadzącą na plażę, nic się nie liczyło: ani dziadek, który lamentował gdzieś z tyłu, że dziecko na pewno się zgubi, a potem, że sam przez to biodro nie może pobiec za nią, ani to, że mogła zgubić grzechoczące w plastikowym wiaderku foremki, ani to, że przecież była za mała, żeby gdzieś tak samej iść, bo ktoś mógł ją porwać albo zrobić jej coś złego, jak zawsze mówili rodzice. To wszystko nie miało wtedy znaczenia, bo po prostu biegła. I teraz, nie zważając na protesty Olgierda, że chyba zwariowała, że on biec nie zamierza, bo jest zmęczony i w ogóle to nie znosi sportów wymagających wysiłku, a już biegania szczególnie, i naprawdę nie po to przyjechał na wakacje, żeby się tak męczyć − biegła, zostawiając strzępki jego komentarzy gdzieś z tyłu, jak opadające jesienią liście.
Ten moment, podbiegnięcie pod wydmę i stanięcie tam, skąd już je było widać. Morze. Och, właśnie to. I nic więcej nie potrzeba.

 
Wesprzyj nas