Jeden z założycieli Piwnicy pod Baranami, artysta plastyk, scenarzysta filmowy, satyryk, poeta, organizator i rzemieślnik. Niespokojny duch. Artysta genialny i przeklęty. Dymny.


Dzisiaj nieco zapomniany – za życia artysta kultowy, skomplikowany charakter, prowokator i buntownik, który z życia uczynił nieustający performans artystyczny, w pamięci środowiska artystycznego zachował się jako wszechstronnie uzdolniony twórca naznaczony głęboką wyobraźnią, nieprzeciętną inteligencją, żonglujący słowem ze sprawnością cyrkowca.

Niektóre utwory powszechnie znane niekoniecznie się z Dymnym dzisiaj kojarzą. Nie każdy pamięta, że to Dymny był autorem tekstów takich jak „Czarne anioły” czy „Konie apokalipsy”, którymi artyści wyśpiewali nagrody w festiwalach, albo scenarzystą jednego z najciekawszych filmów, którego akcja rozgrywała się w scenerii wielkiej socjalistycznej budowy – „Chudy i inni” i dwóch filmów Henryka Kluby czy też kultowego w latach siedemdziesiątych serialu “Doktor Ewa”.

Jaki był Wiesław Dymny i jak zapamiętali go ludzie, dla których stał się inspiracją lub przekleństwem, którzy go kochali i którzy się go bali? W jakich warunkach tworzył i dlaczego realizując się na tylu płaszczyznach, nie osiągnął nigdy pełni swoich możliwości?
Na te pytania spróbowała znaleźć odpowiedź Monika Wąs, przeprowadzając setki rozmów, penetrując archiwa rozmaitych instytucji i zbiory prywatne, w tym także ocalone z pożaru i pieczołowicie przechowywane przez Annę Dymną zapiski, listy i pamiątki.

Monika Wąs dokonała tytanicznej pracy, zbierając liczne wspomnienia, wypowiedzi i dokumenty. – Badanie historii Dymnego przypomina nieco prowadzenie śledztwa – mnożą się mylne tropy, niesprawdzone informacje przysłaniają ukryte fakty, zeznania są sprzeczne – pisze autorka. Jak zaznacza, nawet z faktów podawanych przez Dymnego “tylko co któryś jest prawdziwy”. Charakter artysty i jego specyficzny styl życia oraz kontrowersje z nim związane na pewno nie ułatwiały pracy nad książką.

– Na tym też polegała trudność, że to, co zostało, zamieniło się w mit. Legendę awanturnika, nadużywającego alkoholu; ciężko czasami się przez to przebić. Ale miałam ten komfort, że osoby, które były mu bliskie, pokazały mi drugą jego stronę, bardziej „słoneczną”. – mówi Monika Wąs.

Z zamieszczonych w książce wspomnień bliskich i przyjaciół Dymnego wyłania się obraz wszechstronnie uzdolnionego twórcy, który nie dążył do kariery i zarabiania dużych pieniędzy, nie uznającego kompromisów, bezpośredniego, z gruntu uczciwego, impulsywnie i zdecydowanie reagującego na przejawy nieuczciwości czy niesprawiedliwości. “Albo walił w mordę albo mówił wprost, że mu się nie podoba.”

Dymny to ewenement, tacy ludzie zdarzają się raz na kilkaset lat albo w ogóle.
– Andrzej Jerzy Nowak

Opowieść Moniki Wąs jest jak wejście za kulisy i rozmowa z najważniejszymi aktorami biorącymi udział w spektaklu życia Wiesława Dymnego. Z tych rozmów i wspomnień, a także z zamieszczonych w książce sporej ilości materiałów archiwalnych – rękopisów, rysunków, fotografii, fragmentów opowiadań i wierszy, dokumentów – wyłania się obraz człowieka i artysty, męża, przyjaciela. Obraz osadzony w polskiej historii lat powojennych, a przy tym przedstawiający fascynującą panoramę rozwijąjącego się życia artystycznego – w Polsce ale przede wszystkim w Krakowie – tętniącego pod warstwą szarej zgrzebnej socjalistycznej codzienności. Robert Wiśniewski

Monika Wąs, Dymny. Życie z diabłami i aniołami, Wydawnictwo Znak, Premiera: 24 lutego 2016

kup książkę

Dymny. Życie z diabłami i aniołami

Monika Wąs
Dymny. Życie z diabłami i aniołami
Wydawnictwo Znak
Premiera: 24 lutego 2016

To by mogła być scena z filmu, jednego z tych, do których pisał scenariusze. Lata sześćdziesiąte, Kraków, ulica Świętego Jana biegnąca prostopadle od Rynku Głównego. Zima, trzaskający mróz. U wylotu Jana stała wówczas budka milicyjna. Cały Rynek obstawiony był funkcjonariuszami przysłanymi do stłumienia protestów studenckich. Stali w kożuchach i milicyjnych hełmach. Wiesław Dymny mieszkał wtedy w kawalerce wykrojonej z mieszczańskiego mieszkania w kamienicy przy ulicy Świętego Jana 3. Właśnie wyszedł na ulicę, też w kożuszku. Zobaczył stojących milicjantów, cofnął się do swojego pokoju i chwycił poniemiecki hełm, który jako dziecko znalazł podczas wojennej tułaczki. Teraz wyskoczył w nim na ulicę i spokojnie stanął w rzędzie „obrońców prawa”. Na pierwszy rzut oka nie wyróżniał się z tłumu – kożuszek i hełm, tyle że poniemiecki. Stojący obok funkcjonariusz, który go rozpoznał (w tych czasach artysta był sławną postacią w Krakowie), ze zgrozą spojrzał na niego, na kożuszek, na poniemiecki hełm, po czym przez zaciśnięte zęby rzucił, przestępując z nogi na nogę: „Panie Dymny, spierdalaj pan stąd, bo pana zabiją!”.
„Nie wiem, czy ta historia jest prawdziwa – śmieje się przyjaciel Dymnego Feridun Erol, polski reżyser tureckiego pochodzenia – ale Wiesiek mi ją opowiadał. Czasem lubił konfabulować, nie po to, żeby kogoś oszukać, budowanie narracji było po prostu jego żywiołem”.
Historia jest prawdziwa albo raczej prawdziwa jest opowieść o niej, bo powraca w dokumentach Instytutu Pamięci Narodowej. W sprawie obiektowej pod kryptonimem „Parawan”, dotyczącej działalności Piwnicy pod Baranami, znajduje się doniesienie tajnego współpracownika o pseudonimie „Relax” z dnia 18 września 1969 roku. Relax pisze: „Sprowokowałem w ubiegłym tygodniu w gronie studenckim w obecności Dymnego jego wypowiedź na temat marcowych wypadków w Polsce i obecnych w Czechosłowacji. Oto jego wypowiedź na temat, jak skompromitował MO w obecności ludzi pracy:
»Wejścia do Rynku strzegli mundurowi milicjanci i milicja robotnicza. Widząc przemoc ze strony MO i tajniaków, poszedłem do domu i przebrałem się. Ubrałem na siebie kożuch, podobny do milicyjnego, włożyłem hełm niemiecki z okresu drugiej wojny światowej, a do ręki wziąłem pałkę drewnianą, służącą do kucia w kamieniu. Wmieszałem się w grupę milicji obywatelskiej i robotniczej. Próbowałem nawet pomagać MO przeciw studentom w ten sposób jednak, aby być dostrzeganym przez tłum [i] wtedy któryś z kolegów wyciągnął mnie za rękę z kordonu MO i zaprowadził do domu«”2.
Budowanie narracji i kreacja stanowiły integralną część jego życia i twórczości. Jest takie włoskie powiedzenie „se non e vero e ben trovato” (jeżeli to nie jest prawdziwe, to jednak dobrze wymyślone). To samo można by powiedzieć o Wiesławie Dymnym, artyście niezwykle uzdolnionym. Przyjaciele doceniali jego talenty, a ci, którzy go znali tylko z ulic i lokali Krakowa bądź ze słyszenia, przezywali pijakiem i agresywnym awanturnikiem. Spróbował chyba wszystkiego. Malował, rzeźbił, tworzył meble, szył ubrania dla swoich kobiet, pisał opowiadania, scenariusze, wiersze, piosenki, był gwiazdą krakowskiej Piwnicy pod Baranami, grał w filmach, robił dekoracje, gotował i fotografował, porzucając swobodnie jedno zajęcie dla drugiego. Nie przywiązywał się do tego, co tworzył. Z łatwością trwonił swoje talenty, drażnił, przekraczał wszelkie granice i zawsze płacił za to wysoką cenę, aż do tej najwyższej w 1978 roku. Z prowokacji uczynił metodę twórczą i sposób na życie. A w przewrotnej kabaretowej inwokacji do Stwórcy wyraził swoje skromne życzenie:

Boże, ja najmniejszy ze stworzeń
Zwykły karaluch
Ja chciałbym Cię złapać za paluch

(…)

„Niski, krępy, krótko ostrzyżony. Nikt nie wie, skąd przybył i dokąd zmierza. Podobno w czasie wiosennej odwilży spłynął z gór ze śniegiem i wpadł na Akademię Sztuk Pięknych, skąd zstąpił do krakowskiej Piwnicy pod Baranami, gdzie czytał swoje śmieszne, ale za absurdalne teksty. Posiada kilka zawodów i kilkanaście umiejętności. Pisze wszystko głównie w nocy…”.
Tak zapowiadał swojego przyjaciela – Wiesława Dymnego – Marek Pacuła, piwniczanin, w audycji Radia Kraków. O dzieciństwie Dymnego i erze sprzed Piwnicy nawet bliscy znajomi nie wiedzą wiele więcej. Zanim w 1953 roku przyszły artysta pojawił się w Krakowie, który dał mu szansę na rozwój wszechstronnych talentów, ale też pociągnął w autodestrukcję, był już człowiekiem ukształtowanym przez wcześniejsze doświadczenia i środowiska, z którymi się zetknął.
Dymny urodził się na wschodzie, na ziemiach należących jeszcze wtedy do Polski. Dlatego też zawsze zżymał się, że w dowodzie osobistym jako kraj urodzenia miał wpisany Związek Radziecki. Zachował tę mentalność polskich Kresów Wschodnich, którą najogólniej określa pełen szacunku stosunek do natury, do drugiego człowieka, przywiązanie do pewnych wartości. Do tego w późniejszych latach doszła specyficzna „góralskość” podbeskidzkiej wioski Jaworze Nałęże, w której mieszkał do czasu pójścia na studia.
„Nasze rodziny – i Wiesia, i moja – pochodziły ze wschodu. Kiedy go poznałam, okazało się, że wyznajemy takie same wartości, mamy podobny smak, gust, tym samym się zachwycamy i podobne rzeczy nas interesują, mamy prawie identyczny stosunek do życia – mówi Anna Dymna. – Na przykład przyroda była mu tak samo bliska jak mnie. Znał się na grzybach, kwiatach, ptakach, drzewach i umiał się tym zachwycać. Gdy szliśmy razem do lasu, zawsze wychodziliśmy najedzeni… wiedzieliśmy, co jest gorzkie, co słodkie, co gasi pragnienie… byliśmy jak dwa leśne zwierzaki. Do tej pory, gdy jestem w lesie, żuję sobie słodkie igły modrzewia czy kwaśne listki zajęczej koniczynki. Wiesiu uwielbiał zmieniać, upiększać, tworzyć wokół rzeczywistość… wszystko własnymi rękami. Nigdy nie siedział bezczynnie. Wciąż coś malował, rysował, pisał, dłubał. I zawsze z radością i pasją. Robił meble, zegary, torebki, biżuterię z drewna, konstruował reflektory, szył ubrania, malował ściany. Był samowystarczalny także dlatego, że był wojennym dzieckiem i jego rodzina kiedyś cierpiała nędzę, więc nauczył się, że wszystko trzeba zrobić samemu.
Mieliśmy taki sam stosunek do starszych ludzi i szacunek dla rodziców. Gdy wyszłam za mąż za Wiesia, to mi się czasem wydawało, że to jest mój brat. Nawet fizycznie byliśmy do siebie podobni. Tylko on miał męskie, grubsze rysy, a ja podobne, tylko kobiece, drobniejsze… ale mieliśmy takie same skośne oczy, szerokie szczęki. Mieliśmy takie same rodzinne zwyczaje. Znaliśmy te same potrawy, w podobny sposób obchodziliśmy święta, bliskie nam tradycje wywodziły się ze wschodu. Spod skrzydeł rodzinnych, z bezpiecznego domu, weszłam do domu szalonego, zostałam żoną artysty, który miał taki sam wzorzec wartości. I dlatego nie musiałam nic przeciwko sobie robić, ponieważ Wiesiu był tak samo wychowywany jak ja”.
„Wschód z góralszczyzną połączył się w nim, w osobliwym słowiańskim pogaństwie – dodaje przyjaciel Dymnego, reżyser Kazimierz Kutz . – Przez pogaństwo rozumiem niesłychanie bliski stosunek do natury i całkowite uzależnienie od niej”.
(…)

Piotr, Barbara i Piwnica

W pierwszej połowie lat pięćdziesiątych młodzi artyści tworzyli silnie skonsolidowaną grupę. Studenci znali się ze studium wojskowego, wspólnie przesiadywali w kawiarniach, bywali na balach i nieustannie marzyli o stworzeniu własnego miejsca, klubu, który stałby się wylęgarnią artystycznych idei. Pomysł narodził się w gronie plastyków.
W książce o Piwnicy pod Baranami jedna z jej założycielek, Magdalena Pruszyńska, była studentka ASP, wspomina: „Pamiętam dokładnie ten poranek. Bronek (Chromy) siedział w kącie, patrzył w swoją rzeźbę i rozmyślał. Nagle powiedział: »Słuchaj! Ty umiesz organizować, a ja mam pomysł. Kończymy studia, przydałoby się takie wspólne forum, gdzie mogliby się spotykać absolwenci różnych szkół plastycznych. Zorganizuj to!«”37. Pruszyńska zapaliła się do pomysłu i rozpoczęła poszukiwania wśród zdolnych studentów szkół artystycznych. Namówiła między innymi Krzysztofa Pendereckiego z Wyższej Szkoły Muzycznej, Rajmunda Jarosza z Wyższej Szkoły Teatralnej oraz historyka sztuki Piotra Skrzyneckiego. Miejsce już było znalezione. Tu pomógł profesor Włodzimierz Hodys, wykładowca historii sztuki na ASP. Bronisław Chromy, który był jego studentem, wspomina: „Mniej więcej w tym czasie powstał w mojej głowie pomysł utworzenia w Krakowie Tygla Artystycznego. Wyłuszczyłem ten pomysł niezastąpionemu w moim życiu profesorowi Hodysowi. – To byłaby riposta na działanie ministra Sokorskiego – powiedział. – Masz rację, taki artystyczny tygiel w Krakowie jest absolutnie potrzebny! (…) – No tak, klub klubem, tygiel tyglem, ale skąd wziąć na to lokal? – zafrasowałem się. – To powinien być lokal dostępny przez dwadzieścia cztery godziny i samodzielny. A gdzie go szukać? – Poczekaj, coś mi zaświtało – odrzekł. – Na Zachodzie modne są teraz kluby, które mieszczą się w starych piwnicach, gdzie przechowywano wina. W takich lokalach jest coś bardzo ważnego, nastrój. To dla młodych artystów jest konieczne. Jak wiesz, mam wykłady w domu kultury. Pogadam z dyrektorem Grzybem, wiem, że pod budynkiem pałacu Pod Baranami jest duża piwnica. Kiedyś mnie tam zaprowadzono, abym zobaczył, co to za meble tam są. I wyobraź sobie, że jest tam gotycka piwnica. Może by się dyrektor Grzyb zgodził. Ale wiesz co… Wybierzmy się do niego razem. Jutro mam tam wykład, przyjdę wcześniej.
Spotkanie doszło do skutku, a dyrektor Grzyb, gdy roztoczyliśmy przed nim wizję przyszłej piwnicy, wyraził zgodę.
Piwnica była zawalona starymi gratami, cegłami i podmurowaniami wykonanymi przez Niemców, bo znajdował się tam sprzęt lotniczy. Umówiłem się z architektem Jurkiem Pilitowskim i wspólnie ją sobie pooglądaliśmy.
– Całkiem fajna, no i najważniejsze, to sam pępek Krakowa, Rynek Główny – orzekł.
Poszliśmy z naszymi propozycjami do dyrektora Grzyba. Jaki był, to był, ale trzeba przyznać, że zależało mu na placówce kulturalnej, którą kierował. Organizowano w niej różne kursy – śpiewu, malarstwa, teatru i poezji; interesujące wykłady, wśród których największą popularnością cieszyły się wykłady profesora Hodysa…
Ale najsampierw należało uzyskać zgodę władz, czyli konserwatora zabytków. W Wydziale Kultury stanowisko decydenta piastował dyrektor Jerzy Kossowski, którego udało mi się przekonać. Poparł nas i mogliśmy działać.
W pracowni rzeźby przy ulicy Helclów podzieliłem się pomyślną wiadomością z dyplomowanymi już rzeźbiarzami: Jerzym Beresiem, Marią Pinińską, Tadeuszem Szpunarem i innymi, ale jedynie Magda Pruszyńska połknęła haczyk. Poprosiłem ją, by »polatała« po uczelniach artystycznych i porozmawiała z ludźmi na temat zorganizowania klubu – Tygla Artystycznego. Wzięła się ostro do pracy i w ciągu kilku dni udało nam się doprowadzić do pierwszego spotkania organizacyjnego. Na spotkanie przybyli: Magda Pruszyńska – rzeźbiarka, Danka Dudek – studentka ASP, Jerzy Pilitowski – architekt, Maria Nowotarska-Pilitowska – aktorka, Jerzy Kossowski – konserwator miejski, Krzysztof Penderecki – kompozytor, Józef Sulma – konserwator zabytków, Bronisław Chromy – rzeźbiarz, Dorota Terakowska – uczennica, Lucjan Kaszycki – kompozytor.
Wszyscy chwalili wystrój piwnicy, a szczególnie kominek, który został natychmiast sprawdzony przez Sulmę. – Ciąg jest, to znaczy będzie można go używać, co w chłodzie piwnicznym nie jest bez znaczenia – uznał.
Wytaszczyliśmy na dziedziniec tony gruzu i starych rupieci. Furmanka konna wywoziła »urobek« za miasto. Furmanowi trzeba było płacić, ale utargowaliśmy korzystną cenę. Zapłaciłem jako ten, który zarabiał jakieś pieniądze w Odlewni Metali. Po przeszorowaniu ceglanych ścian i posadzek piwnica nabrała odpowiedniego wyglądu. Klub miał być zamknięty i każdy z członków założycieli mógł »wprowadzić« jednego kandydata. Wprowadziłem Wieśka Dymnego (…).
Na oficjalne otwarcie przybyły tłumy zaproszonych gości. Podawano grzane wino w bufecie, oczywiście bezpłatnie, co znów obciążało moją kieszeń. Poszła fama »w świat« i chętnych do wystąpień artystycznych w Piwnicy pojawiło się dziesiątki, między innymi Piotr Skrzynecki.

 
Wesprzyj nas