Nowa książka autora “Dysforii. Przypadków mieszczan polskich”, laureata Nagrody Reportażystów Melchior 2015 – Inspiracja Roku – przyznanej “za wrażliwość społeczną, bezbłędny słuch na świat i za mistrzostwo formy”.


Bardzo martwy sezon. Reportaże naoczneOda do niedziania się wielkich rzeczy i do codzienności, a czasem jednak oda do tych rzeczy najistotniejszych. Bo najważniejsze i najbardziej tajemnicze jest stawanie się, a nie dojście do celu.

Opowieść o tym jak Polska chciała być częścią bogatego i kulturalnego Zachodu, a jest tam gdzie jest.

*

Wybór ponad dwudziestu najlepszych tekstów Marcina Kołodziejczyka z kultowej wśród reporterów i fotoreporterów rubryki “Na Własne Oczy” tygodnika „Polityka”. Ułożone chronologicznie pokazują Polskę w przełomie i warsztat reporterski w przełomie. Stają się dziennikarskim i osobistym dochodzeniem do sedna tego co ważne, a co nieważne.

Marcin Kołodziejczyk – od 18. roku życia pracuje jako reporter i dziennikarz. Za reportaże otrzymał m.in. nagrody reportażystów Melchiory (m.in. Melchior 2015 w kategorii Inspiracja Roku), wyróżnienie Pióro Nadziei Amnesty International, I nagrodę polskiej edycji konkursu “Za różnorodnością, przeciw dyskryminacji”. Był siedmiokrotnie nominowany do nagrody Grand Press w kategorii reportaż i publicystyka. Jest także dokumentalistą – zdobył Discovery Encouragement Award i dwukrotnie nagrodę festiwalu Planete Doc Review w kategorii prozy dokumentalnej. Od 2000 r. jest związany z tygodnikiem “Polityka”.

Marcin Kołodziejczyk
Bardzo martwy sezon. Reportaże naoczne
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 17 lutego 2016
kup książkę

Bardzo martwy sezon. Reportaże naoczne

SCENY KULTURALNE WE WSI MAZURSKIEJ

Kilku mężczyzn, każdy młody, silny i po winie, przemierzało łąki, a księżyc pięknie podświetlał ich na srebrno. Od podnóża łagodnego wzniesienia dobiegały dźwięki psychodelicznej suity granej na żywo. Nieznani ludzie ze zniszczonych fotografii rozrzuconych w trawie leżeli na wznak i gapili się w niebo. Szeleściły kilometry filmowej taśmy, przymocowanej do drewnianego rusztowania tak jak się wiesza zasłonkę w letniaku, żeby nie wchodziły muchy. Na wzgórzu płonęły telewizory. – Media, media, media – miejscowi powtarzali zasłyszaną frazę. To było już zakończenie awangardowego spektaklu Gry Medialne pokazywanego w ramach festiwalu mazurskiego „Plenery Wielkich Jezior” we wsi Kamieńskie, gdzie kiedyś upadł pegeer. Nic nie dało się uratować.

Scena 1: kultura elitarna
Konrad Zbrożek, zwany kłobukiem propagandowym mazurskiego festiwalu, zjawił się w postpegeerowskiej oborze przerobionej na gospodę, by posłuchać, co prawdziwi ludzie mówią o życiu. Ma potem materiał do opowiadań albo wierszy. Ale obora była pusta. Usiadł sam w wyziębionej sali i zamówił piwo. Szefowa lokalu, wycierając szklanki za kontuarem spytała, jaką lubi muzykę. Kłobuk Zbrożek uśmiechnął się diabolicznie, bo trawi tylko poważną. Ku jego zdumieniu kobieta zapowiedziała:
– Trzecia symfonia Henryka Góreckiego.
– Symfonia Góreckiego – entuzjazmował się później Konrad kilkaset metrów od gospody, na polanie, gdzie Zbigniew Waszkielewicz, aktor, reżyser, dyrektor-założyciel Teatru Iota i pomysłodawca festiwalu w jednej osobie, szykował się do przedstawienia swoich „Gier Medialnych”. O atrakcjach festiwalu od dawna zawiadamiały miejscowe społeczeństwo oraz urlopowiczów wielkie, oblepione plakatami reklamowymi wigwamy z drewna, rozstawione w okolicach miasta Orzysz. Spektakle plenerowe, koncerty, warsztaty, happeningi, wielka kultura, słynni ludzie – trąbiło z wigwamów.
Ale ci z polany, młodzi uczestnicy teatralnych warsztatów Zbigniewa Waszkielewicza, humory mieli zwarzone. Całą noc lał deszcz, brezent wojskowego namiotu parował teraz w chwilowym słońcu. Próbowali przed premierą w takiej rosie, że nawet skórzane buty nadawały się do wyżęcia. Teraz w złowieszczym milczeniu topili nad ogniskiem parafinę, nasączali nią szmaty i robili pochodnie do spektaklu. Na pobliskich wzgórzach stały dziwne drewniane konstrukcje podobne do maszyn oblężniczych. Kręcili się przy nich żołnierze sprawdzając mocowania belek. W dolince realizatorzy dźwięku przygotowywali scenę do koncertu Józefa Skrzeka. Chodzili po łące i klaskali w dłonie, sprawdzając akustykę.
Wciągnięty przez nerwową atmosferę przygotowań kłobuk Zbrożek zamilkł na temat kompozytora Góreckiego i zajął się produkcją strzałek, aby każdy kto chce, mógł trafić na imprezę.
Zza drzew nieśmiało popatrywało na te dziwy kilkoro mieszkańców krainy upadłych pegeerów.

Scena 2: kultura osobista
– Jak żołnierz nie jest jebany, to się robi toksyczny – szeregowiec Artur wykładał kolegom z jednostki orzyskiej kawalerii pancernej istotę musztry. Pracowali w sześciu za domem Waszkielewicza we wsi Radzie. Mundurowe bluzy rzucili na trawę. Ich mały magnetofon zatruwał sielską okolicę piosenką o wielkich cycach. Wokoło walały się wióry i gałęzie, a żołnierze zbijali drewniane instalacje. Żaden nie miał pojęcia, po co to robią.
– Każą, to robimy – komunikowali ciekawym. Byli żywym dowodem na to, że ich brygada faktycznie patronuje festiwalowi mazurskiemu.
Żołnierze mieli dyskretnie na oku pole za drogą, na którym grupa dziewczyn z warsztatów Waszkielewicza prężyła ciała, przybierając figury przewidziane scenariuszem awangardowego spektaklu. Coraz to któraś zwisała z wysokości dziwnej drewnianej konstrukcji w tak ryzykowny sposób, że jej oddanie dla sztuki musiało imponować.
– Zdąży się jeszcze pogonić kotów w jednostce – kontynuował Artur, przekrzykując pornograficzny tekst utworu z magnetofonu. Starał się nie zauważać rzeczywistości za drogą.
Aktorki zastygły właśnie w wiernopoddańczej pozie przed kapłanem granym przez Waszkielewicza. Same licealistki albo studentki. Spały w stodole, myły się w lodowatej wodzie ze źródła, przechadzały się po okolicy i dwa razy dziennie próbowały przed spektaklem i nawet za to wszystko płaciły. Mistrz, na co dzień pedagog z wyższej uczelni, wykładał im swoją dziedzinę – ekspresję pozawerbalną.
One były kulturą, żołnierze naturą. One uduchowione, oni kanciaści. Na początku nawet jedli osobno. Ale potem kilku z nich musiało zagrać w przedstawieniu, bo scenariusz przewidywał mężczyzn. Bronili się jak mogli, niszczyli artystyczny zamysł, bo kojarzył im się beznadziejnie z brakiem męskości. Jednak tydzień później rozumieli już, o co w tej sztuce chodzi – należy słuchać rozkazów reżysera i już. Przestali używać wyrazów i poderwali dwie studentki. Tę z polonistyki i tę z filozofii.
Któregoś dnia całe doborowe towarzystwo przeniosło się z Radzi do Kamieńskich, żeby zagrać w plenerze dla przypadkowego widza.

Scena 3: kultura masowa
W Kamieńskich zapadła noc, publiczność zebrana na polanie nad jeziorem czekała na spektakl. Przyszli turyści w dresach i miejscowi ubrani, jak kto stał. Niektórzy niecierpliwie sięgali do kieszeni, gdzie mieli schowane co trzeba ku pokrzepieniu serc. Było spokojnie. Aż nagle:
– O Jezu, chore ludzie! – starsza kobieta jedną ręką trzymała się za serce, a drugą przytulała do siebie trójkę drobiazgu.
Z lasu wyszła grupa aktorów ubranych w czarne foliowe worki na śmieci i stanęła przy pierwszym drewnianym rusztowaniu, na którym powiewała taśma filmowa. Zamaskowani machali wkoło zapalonymi pochodniami rozpędzając gawiedź na boki. Bardziej wyrobieni humorystycznie tutejsi wyciągali papierosy i dla zgrywy zbliżali twarze do pochodni. Rozpoczynał się spektakl. Aktorzy krokiem pątników podążali za ubranym na biało kapłanem-Waszkielewiczem od jednej do innej konstrukcji z drewna. Każda stacja oznaczała jakiś środek przekazu masowego, od filmu i telewizji, po radio, prasę i fonografię. Ubrani na czarno pielgrzymi wspinali się na rusztowania i przyjmowali pozy, a kapłan czytał nazwiska ludzi, którzy zaprzedali się mediom. Czarne folie na śmieci połyskiwały w świetle księżyca, było niesamowicie, więc kilkoro dzieci z widowni zaczęło na wszelki wypadek płakać.
– To jest nasz mediament! Media, media, media! – kończył kapłan każdą stację i tłum ruszał za aktorami wzdłuż łagodnego zbocza wzgórza w rytm monotonnej muzyki do kolejnego artystycznego przystanku. Po drodze zawsze któryś z widzów odrywał się od pochodu ze słowami dosadnej dezaprobaty, wspominając o dupie jako miejscu dla podobnej sztuki. Albo też w skupieniu, porażony abstrakcją, odbijał do samodzielnego saturatora zainstalowanego wraz z operatorem i piwem koło namiotu, żeby dla odmiany dotknąć realiów.
Największym zainteresowaniem wśród miejscowych cieszyła się piramida z przyczepionymi pudłami telewizorów. Jeszcze zanim dotarła tu akcja spektaklu, mężczyźni dokładnie obejrzeli sprzęty i użalili się nad czarnym trzydziestocalowym odbiornikiem firmy Sony, który niczym król telewizorów zajmował główne miejsce na rusztowaniu. Ktoś z ciżby uczcił jego pęknięty kineskop skromnym wianuszkiem z mleczów.
Tymczasem artyści krzewili pożogę i destrukcję. Podpalili budowlę z celuloidem filmów, następną z wielkimi fotografiami, syczały topiąc się winylowe płyty, wreszcie na ziemię runął także ołtarz z telewizorami. Reakcja publiczności była natychmiastowa. Młodzi i silni podchmieleni mężczyźni rzucili się ratować pudła z ognia. Ich ruchy były skoordynowane, możliwe, że działali ochotniczo w straży pożarnej. Płonące dobro, nawet jeśli bezużyteczne, sprawiało im ból. Wystarczyło kilka chwil na opanowanie i już z niepohamowaną uciechą wrzucali uratowane telewizory na powrót do ognia, kopiąc je na dokładkę.
Trzech pobiegło do jeszcze stojących konstrukcji i z nadzieją w głosie pytali kapłana:
– Szefie, to też zwalamy?
Rewolucyjne nastroje ukoiła dopiero muzyka Józefa Skrzeka. „O ziemio niedobra/O ziemio przegrana/O ziemio piękna/O ziemio kochana/Jam ci wierny jak gołąb/ Szybujący w niebo” – śpiewał artysta w starym, dobrym stylu supergrupy SBB, a na wzgórzu, w świetle księżyca lepszego od wszystkich reflektorów świata, trzech postpegeerowców, mężczyzn młodych, silnych i po winie, stało nad trupem króla telewizorów, patrząc w płomienie. Przy nastrojowej muzyce wyglądali majestatycznie mimo gumofilców na nogach.
Po chwili poszli łąką w kierunku lasu, w którym zniknęli ich kompani, kiedy zdecydowali się opuścić plenerową scenę spektaklu. Za lasem znajdowała się gospoda w dawnej oborze, gdzie trwała dyskoteka. Wkrótce znaleźli się tam również żołnierze i artyści, żeby uczcić powodzenie awangardowej sztuki w masowym odbiorze.

 
Wesprzyj nas