Książka jest zapisem życia jednego z najwybitniejszych polskich artystów naszych czasów, ale też zapisem epoki, która przeminęła. A zatem powróćmy razem z Franciszkiem Starowieyskim do klimatycznych czasów PRL-u…


Franciszek Starowieyski. Bycza krewFranciszek Starowieyski, pseudonim Byk – każdy pamięta go nieco inaczej, ale wszyscy go pamiętają, bo czy o Franku można zapomnieć? Jest przecież bohaterem tysiąca anegdot.

W opowieściach rodziny i przyjaciół wciąż zaskakuje: w dzieciństwie na własne oczy widział siusiaka Hitlera (tak mały, że na inną nazwę ponoć nie zasługiwał); w liceum ścigał się z tramwajami; na studiach stworzył „Chuję Nową”; podziwiał maniery włamywacza, który ukradł mu zegary; podczas wystawy we Włoszech, ku zgorszeniu księży, pokazywał „Pejzaże z chujem”.

Żona artysty, Teresa Starowieyska, ujawnia nieznane szczegóły z jego życia. Po raz pierwszy opowiadają o nim synowie, Antoni i Mikołaj, i brat, Kazimierz. Beata Tyszkiewicz, Ewa Telega, Andrzej Wajda, Daniel Olbrychski i inni przyjaciele tworzą wspólnie portret Franciszka Starowieyskiego w nowej odsłonie. Nie na darmo powiedział Elżbiecie Dzikowskiej, że widz oczekuje od twórcy, aby go zgorszył, obraził i zaszokował. Byk się odradza. Byk, jakiego nie znacie!

Franciszek Starowieyski (1930–2009) – wybitny grafik, malarz, scenograf, posługujący się pseudonimem Byk. Pochodził ze szlacheckiej rodziny, pieczętującej się herbem Biberstein. Profesor Europejskiej Akademii Sztuki. Znawca i kolekcjoner sztuki, głównie XVII-wiecznej. Autor dzieł o bogatej symbolice: plakatów, ilustracji, opracowań graficznych książek, barokowej kaligrafii oraz obrazów, które antydatował o 300 lat. Twórca Teatru Rysowania. Bohater filmu Andrzeja Papuzińskiego „Bykowi chwała”. Miał ponad 200 wystaw w kraju i za granicą. Był pierwszym Polakiem, który doczekał się wystawy w Museum of Modern Art w Nowym Jorku (MoMA). Przez kilka lat pracował w Stanach Zjednoczonych, Austrii, Szwajcarii oraz we Francji.

Izabela Górnicka-Zdziech – dziennikarka i pisarka. Wydała tomiki poetyckie: „Sianokosy” i „Przez Ucho Igielne”, oraz portrety prozą, m.in. „Sukienkę ze starego płaszcza” we współpracy z Ludmiłą Marjańską, „Wszystko jest takie kruche” z Ewą Błaszczyk, „O trzeciej nad ranem” z Ernestem Bryllem. Przez kilka lat pisała książki z Franciszkiem Starowieyskim. Tak powstały: „Przewodnik inteligentnego snoba według Franciszka Starowieyskiego”, „Przewodnik zacnego kolekcjonera według Franciszka Starowieyskiego” i „Przewodnik po kobietach według Franciszka Starowieyskiego”. Po odejściu artysty opublikowała wraz z jego żoną Teresą Starowieyską „Listy miłosne Franciszka Starowieyskiego”.

Izabela Górnicka-Zdziech
Franciszek Starowieyski. Bycza krew
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 18 lutego 2016
kup książkę

Franciszek Starowieyski. Bycza krew

Wstęp

Franek by się obruszył. Chronologicznie? Wolałby może, aby opowiadać o nim, odwołując się do przedmiotów, które tak pieczołowicie zbierał. Ustawić obok siebie jeden z każdej kolekcji i potraktować je jako czternaście różnych historii: dostojnych brązów, secesyjnych łyżek, tłuczydeł z Chin i Europy, pukawek, karabeli i szabli paradnych, srebrzonych wotów i wielu innych, szkicując w ten sposób portret ich właściciela. Tylko że zdobycze zbierackie Franka można znaleźć w innej, napisanej przez nas wspólnie, książce. Podążając jednak tropem przedmiotów, pomyślałam, że przecież zawsze były przez niego tak niezwykle porządkowane. Mógł rozrzucić szkice w nieładzie na biurku, ustawić wieże z książek na krześle czy umieścić w katalogach ołówki w charakterze zakładek, ale moździerze stały równo na półeczce nad schodami, a monety, nie stykając się nigdy, leżały w rządkach na zielonym suknie w szufladzie, żeby już nie sięgać do sztućców w szafie. I to ten jego kolekcjonerski porządek natchnął mnie, by stworzyć autorskie kalendarium, w którym choć chronologia zostaje zachowana, pojawią się tylko wybrane przez rozmówców daty, a pod nimi osobiste wypowiedzi tych, którzy znali Franka najlepiej. Podczas wywiadu do książki Przewodnik zacnego kolekcjonera według Franciszka Starowieyskiego Franek powiedział: „Kolekcjonerzy dzięki rozmyślaniu przed zaśnięciem odkrywają rzeczy, których aparat naukowy nie jest w stanie wykryć. Zawsze bowiem istnieje oficjalna część przedmiotu i ta druga – serdeczna”. Cenił wysoko każdą z nich. Ta książka też ma takie części.
Pragnęłam stworzyć portret interesujący, ale niejednorodny. Szukałam odpowiedzi na pytanie, kim Franek był najbardziej: wizjonerem, grafikiem, plakacistą, kolekcjonerem? Im więcej czasu poświęcałam na rozmowy z jego rodziną i przyjaciółmi, tym ciekawszy powstawał efekt. Znalazłam odpowiedź na moje pytanie i myślę, że czytelnik też znajdzie ją w tej książce. Na jej stronach spotykają się ludzie, dla których Franek był ważny, nawet jeśli jego obecność bywała dla nich nieznośna. Wielu moich rozmówców nie zna się nawzajem, mają więc unikalną możliwość współistnienia w tych szczególnych okolicznościach. To niezwykłe spotkanie ma wartość ponadczasową jeszcze z jednego względu – jest wspomnieniem czasów, które już przeminęły, opisuje życie artysty w PRL-u, ale i w latach współczesnych. Pozostało niewiele osób, które pamiętają Franka z okresu dzieciństwa. Z biegiem lat opowieść się zagęszcza, a wspomnienia przeplatają. Historia nabiera tempa.
Każdemu rozmówcy, który pojawi się w tej książce, Franek był bliski. Każdego frapował jako człowiek i artysta. Może nie każdemu podobała się jego twórczość, ale nikt nie przechodził obok niej obojętnie. Tak powstał literacki patchwork, którego wyrazistość opiera się na barwności przedstawionej na nim postaci. Powstał po to, by uchronić Franka od zapomnienia. Odkąd go poznałam, odkąd zaczęliśmy razem pracować przy kolejnych książkach, przyświecała mi myśl, że spotkanie tego wybitnego artysty powinno zaowocować ocaleniem pamięci po nim. Oczywiście pozostaną Teatry Rysowania, obrazy, rysunki, plakaty, jednak dzięki tej książce w jakiś sposób zostanie między nami żywy.
Izabela Górnicka-Zdziech

Istnieje głód mistyki. W powodzi pospolitości, która nas zalewa, ludziom potrzebne jest zaludnienie tej szarzyzny nowymi tworami, nową tajemnicą, która się gdzieś odbywa.

Franciszek Starowieyski,
w wywiadzie dla „Kultury” (1976)

1937

Kazimierz Biberstein Starowieyski: Z najdalszych wspomnień z życia Franka pozostało rodzinne opowiadanie o tym, jak przyjął mnie w domu, gdy matka przyniosła mnie ze szpitala położniczego w Krakowie. Po niepowodzeniach z pierwszym dzieckiem Franek był rozpieszczany. Rozwijał się bardzo szybko i jako szesnastomiesięczne dziecko znał już dość dużo słów. Gdy mnie zobaczył i pochwalił, jakiego ma pięknego braciszka, uderzył mnie i powiedział: „Do babuni, do Klakowa”. Później jednak stałem się towarzyszem do zabawy, poza tym, że ciągle się biliśmy, nie mogliśmy się bez siebie obejść.
Moje wspomnienia sięgają czasów, kiedy jako kilkulatek biegałem wokół domu z o półtora roku starszym ode mnie Frankiem. Nasz najmłodszy brat, Marek, dopiero co przyszedł na świat i długo jeszcze nie brał udziału w naszych zabawach. Franek już wtedy był fantastą. Wykraczał daleko poza dziecinne myślenie. Nieustannie coś tworzył, zawsze miał fenomenalne pomysły.
Przed wojną życie było bardzo zorganizowane. Wszystkie posiłki jedliśmy o ustalonych porach. Śniadanie rozpoczynało się o ósmej, a towarzyszyła nam przy nim bona – najpierw panna Helena, a po niej Fraulein Camilla, nasza nauczycielka niemieckiego. Często towarzyszyła nam też Jagusia, niania pokolenia naszego ojca. Franek jadł z przyjemnością. Jest takie zdjęcie z dzieciństwa, na którym widać, że był dosyć krągłym chłopcem. Wolno mu było jeść słodkie rzeczy, zalecane w tamtych czasach na tiki nerwowe, które jakoby miewał.
Po śniadaniu należało zrobić porządek w swoim pokoju. Potem, dopóki nie rozpoczynaliśmy nauki, szliśmy z wychowawczynią (zwaną często boną) na spacer do naszego parku ze stawem, w którym nigdy nie było wody, lub do lasów w górach, Pogwizdora bądź Biskupówki (dom Starowieyskich, Bratkówka, znajduje się na Podkarpaciu – przyp. autorki). Spacery przebiegały raczej spokojnie, choć kiedy tylko bona spuściła nas z oczu, natychmiast wdrapywaliśmy się na drzewa. Pod tym względem Franek nie był lepszy ode mnie, choć w innych sprawach nie potrafiłem mu dorównać. Jedynie nasza ostatnia nauczycielka, młodziutka i żywiołowa panna Irena, chodziła czasem po drzewach razem z nami. Byliśmy nią zachwyceni. Wchodziła w nasz świat, a dzięki temu chętniej się uczyliśmy. Nie wiem, czy Franek nie był w niej czasem zakochany… Rzadko spacerowaliśmy z matką, która zajmowała się gospodarstwem i ogrodem. W ogrodzie, gdy ją odwiedzaliśmy, snuła cudowne opowieści o roślinach i drzewach, o uprawach i szkodnikach. To dzięki tym opowieściom Franek do końca życia uważał się za znawcę przyrody.
Poza spacerami zawsze znajdowaliśmy w ciągu dnia czas na wspólne zabawy. Dom stał w parku, na skalistym brzegu, schodzącym ostro około dziesięciu metrów w dół do Wisłoka. Dla bezpieczeństwa ten brzeg był odgrodzony. Franek pierwszy wpadł na pomysł, że można przejść przez płot, zejść w dół i wspinać się po skałkach do Wisłoka. Wchodziliśmy na nie mimo surowego zakazu i grożącego nam niebezpieczeństwa. Nad skalistym brzegiem była nieduża skarpa, porośnięta barwinkiem, kwitnącym przez znaczną część roku. Kolor niebieski był moim kolorem, Franka był czerwony, ale w „naszym” barwinku był przez niego akceptowany. Wyżej rosły smutne, ale piękne czarne sosny, a między nimi stały trzy ławki, kolejne doskonałe miejsce do zabawy.
Z lubością oddawaliśmy się zbieractwu, co we Franku zostało na zawsze. Traktowaliśmy je jako wielką przygodę. Zbierało się wszystko: od kminku, głogu na wino, kwiatu lipy i innych ziół leczniczych po grzyby i żołędzie dla świń. Aby zebrać zioła na cały rok, przemierzaliśmy rowy, lasy, łąki, pastwiska, obrzeża pól uprawnych. Specjalistą od grzybów był Franek, miał wręcz sokole oko.
Innym zajęciem, które niezwykle nas pochłaniało, było wycinanie i rzeźbienie scyzorykiem w drewnie. Franek był w tym bardzo dobry. Nasz brat, Marek, ma do dziś wyrzeźbiony przez niego przed wojną niewielki drewniany posążek. Na drewno trzeba było polować. Najlepsze było lipowe, ale na wsi trudne do zdobycia, gdyż wykonywano z niego dzieże, miski oraz łyżki. Nie miało słoi i łatwo było z niego wydobywać kształt. Z leszczynowych gałęzi i patyków robiliśmy łuki, a następnie strzelaliśmy do celu, a czasem też do ptaków. Ptaki chyba się tym nie przejmowały, bo nawet nie uciekały przed naszymi niezbyt celnymi strzałami.
Nie pamiętam, kiedy to było, ale wspólnie z Frankiem stworzyliśmy teorię powstawania wiatru. Otóż zaobserwowaliśmy, że jak się trzepie koce w dwie osoby, to powstają silne podmuchy powietrza. Dlatego uznaliśmy, że drzewa wytwarzają wiatr, poruszając się; im bardziej się gną, tym silniejszy tworzą wiatr.
Jak wszystkie dzieci lubiliśmy też kopać. Na trasie do lasu zachowała się stara cegielnia. W naszych stronach była bardzo dobra glina. Wyszukiwaliśmy miejsca, gdzie dało się wydobyć najlepszą, i tam kopaliśmy. Robiliśmy z niej różne posążki, suszone później na słońcu i wypalane w kuchennym piecu. Trudno było dostać na to zezwolenie od kucharki.
Wszystkie pory roku należycie wykorzystywaliśmy, choć zimy były długie i srogie, ze śniegiem w styczniu i w lutym. Mieliśmy po cztery lata, kiedy stolarz, zwany wtedy stelmachem, zrobił nam deski do jeżdżenia, przypominające narty. Miały rzemyki do mocowania. Zjeżdżało się spod tak zwanej kapliczki na nartach albo na sankach, odziedziczonych jeszcze po pokoleniu naszego ojca. Przed moimi imieninami, czwartego marca, zaczynało się poszukiwania śnieżyczek. Ekscytowaliśmy się tym, czy udało im się przebić przez leżące jeszcze płaty śniegu.
Pora na drugie śniadanie nadchodziła o jedenastej. Składała się na nie kromka chleba z masłem i twarogiem oraz mleko. Obiady, złożone z trzech dań, przeważnie jedliśmy bez ojca, który wiecznie podróżował w interesach. Oprócz nas w domu była zawsze służba: służący, kucharka, służąca od sprzątania, kobieta do gospodarstwa zwierzęcego, furman, ogrodnik na etacie i chłopak dochodzący do ogrodu. Wszystko trzeba było wtedy robić ręcznie, stąd tylu ludzi do pomocy.
Franek niełatwo poddawał się zorganizowanemu życiu w Bratkówce, gdyż zawsze miał własne plany. W deszczową pogodę czas spędzaliśmy na werandzie. Jednym z rytuałów było leżakowanie po obiedzie. Było to coś absolutnie nieznoś­nego. Pamiętam, jak stara niania – jeszcze z pokolenia ojca – Jagusia, lamentowała, czego to Franek nie wyprawia, zamiast leżeć. Nie raz zjeżdżał na poręczy werandy. Nawet kiedy już położył się na leżaku, to w ten sposób, że leżak się przewracał. Oprócz tego, naturalnie, dochodziło w takich chwilach do bójek. Mieliśmy ustalone reguły, które natychmiast prowokowały starcie. Podchodziło się od tyłu, kładło rękę na głowie i mówiło: „prasa”, a wtedy bitka gotowa. Nie mam pojęcia, dlaczego akurat „prasa”. Przypuszczam, że ktoś wspomniał przy nas o prasie jako o pismach, a my natychmiast skojarzyliśmy to z prasą do wyciskania. Kiedy chcieliśmy się podrażnić, ja mówiłem: „na na na”, Franek na to: „czy że czy”, a kiedy któryś z nas to powtórzył, dostarczał powodu do bitwy. Wygrywał zwykle Franek, jako że był starszy i silniejszy.
W ciągu dnia dużo też rysowaliśmy. Franek już od małego rysował w sposób wyjątkowy. Kiedy ja rysowałem krzes­ło, starałem się je odwzorować, a u niego miało ono… sześć nóg. Ołówki były drogie, podobnie jak farbki. Szanowaliśmy je, choć o ile ja byłem raczej porządny, to Franek zostawiał swoje rzeczy wszędzie, a było niesłychanie trudno zmusić go do sprzątania.
Kolejnym domowym zajęciem była lektura książek. Matka bardzo dużo nam czytała. Uwielbialiśmy schodzić do niej do sypialni, gdzie z tyłu stały dwa łóżka, a z przodu – kanapa, na której leżała masa poduszek. To tam słuchaliśmy, jak czytała lub opowiadała. Myślę, że Franek odziedziczył po niej talent do snucia opowieści. Nasza matka nie miała matury. Uczyła się tylko w domu. Wtedy nie uważano, że pani domu musi mieć papierek maturalny. Z domu jednak wyniosła ogromną wiedzę i niezwykły sposób rozumowania, które nam przekazywała. Kiedy miała możliwość zdania matury i pójścia na uniwersytet, jej ojczym przeciwstawił się temu, twierdząc, że studiować powinni ci, którzy muszą pracować zarobkowo, a nie prowadzić dom. Mimo to, mieszkając okresowo w Warszawie, uczęszczała na wszystkie możliwe publiczne wykłady.
Franek miał doskonałą pamięć i był kopistą wydarzeń. U dziadków, w Siedliskach, było wiele ładnych obrazów, które wisiały w różnych miejscach domu. Kilka lat po wojnie przyjechał do nas konserwator sztuki poszukujący resztek niezniszczonego wyposażenia, aby zapytać o obrazy z Siedlisk, a Franek, opowiadając o nich, naszkicował mu dużą akwarelę wiszącą na schodach: Szturm na Samosierrę na kartce, dokładnie oddając jej wygląd. W szczegółach pamiętał zdarzenia z okresu naszego wczesnego dzieciństwa. Miał pamięć słuchową i fotograficzną oraz zmysł obserwacyjny. Kilka lat temu pojechaliśmy zobaczyć Łaszczów, majątek naszego stryja, błogosławionego Stanisława, koło Zamościa, gdzie byliśmy tylko raz w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku, a on potrafił naszkicować wygląd dworku, po którym nie ma obecnie śladu, i to tak, że rodzina i starzy mieszkańcy miasteczka rozpoznali go natychmiast.
Po poobiednim odpoczynku nadchodził czas na nasz ulubiony posiłek, słodki podwieczorek. Jedno z moich wspomnień dotyczy właśnie jednego z takich podwieczorków. Mieliśmy w dzieciństwie jamnika, Smycię. Kiedyś wpadliśmy na pomysł, żeby zrobić mu na drzewie duże wyściełane gniazdko. Kiedy go tam wsadziliśmy, rozległ się dzwonek i pobiegliśmy na podwieczorek. Nagle usłyszeliśmy straszne skuczenie. Smycia nie chciała „miłego” gniazdka, zeskoczyła na ziemię i złamała łapę. Dotknęły nas nieprzyjemne konsekwencje, ale też bardzo się martwiliśmy z powodu cierpienia naszego małego przyjaciela.
Na kolację przeważnie jedliśmy kwaśne mleko, kaszę gryczaną albo kartofle. O ósmej wieczorem szliśmy spać. Taki był codzienny porządek rzeczy.

 
Wesprzyj nas