Tę książkę miliony czytelników na całym świecie od lat umieszcza na liście lektur, które odmieniły ich życie. Wybitna powieść, jedno z najlepiej znanych dzieł noblisty Izaaka Bashevisa Singera, powraca w nowym wydaniu.


Sztukmistrz z Lublina
Jasza Mazur, choć tylko sztukmistrz, uchodził za majętnego i szczęśliwego człowieka – miał wierną żonę, romans z asystentką i kochanki w kilku miastach. Potrafił pozyskać życzliwość każdego, kogo spotkał i – przekonany o własnej wyjątkowości – zdawał się drwić z Boga swoich przodków.

Poważnym moralistom, którzy usiłowali go sprowadzić na drogę cnoty, odpowiadał zawsze: “Kiedy byliście w niebie? Jak wyglądał Bóg?”. Jednak w pewnym momencie Jasza, nawykły do brania wszystkiego w posiadanie jednym gestem, poznaje w Warszawie Emilię – pierwszą kobietę, która zdaje mu się być twierdzą nie do zdobycia.

Sztukmistrz zaczyna tracić rezon i spoglądać z innej perspektywy na swoje walące się w gruzy życie.

*

Wolna od zbędnej ckliwości historia o buncie i akceptacji, o wahaniu poprzedzającym wybór właściwej drogi i o zmaganiach z własną tradycją. Singer przekonuje, jak nieodzowne jest stawianie sobie pytań, nawet jeśli nie ma na nie poprawnej odpowiedzi.

Isaak Bashevis Singer (1902-1991) – urodzony w Leoncinie prozaik, w 1978 uhonorowany literacką Nagrodą Nobla. Jego ojciec był chasydzkim rabinem, zaś jego matka – córką rabina z Biłgoraja. W latach 1908-1935 mieszkał w Warszawie, później – w USA. W twórczości ukazywał religijno-filozoficzne problemy moralne oraz konflikty środowisk ortodoksyjnych i zasymilowanych Żydów. W barwny sposób przywoływał do życia nieistniejący już świat Żydów, a zwłaszcza chasydów we wschodniej Polsce. Do arcydzieł literatury należą krótkie opowiadania Singera, odznaczające się kunsztem narratorskim oraz wnikliwym portretowaniem postaci.

Isaac Bashevis Singer
Sztukmistrz z Lublina
Przekład: Krystyna Szerer
Wydawnictwo Literackie
Premiera w tym wydaniu: 25 lutego 2016
kup książkę

Sztukmistrz z Lublina


Rozdział pierwszy

1

Tego ranka Jasza Mazur, którego wszędzie poza rodzinnym miastem nazywano Sztukmistrzem z Lublina, obudził się wcześnie. Po powrocie z objazdu zwykł był spędzać dzień czy dwa w łóżku; zmęczenie domagało się długiego snu. Żona jego, Estera, przynosiła mu bułki, mleko, talerz kaszy. Zjadał i znów zapadał w drzemkę. Papuga skrzeczała; małpka Joktan trajkotała; kanarki gwizdały i śpiewały, a Jasza, nie zwracając na nie uwagi, przypominał tylko Esterze, aby napoiła konie. Mógł nie zawracać sobie głowy takimi poleceniami; zawsze pamiętała, aby nabrać wody ze studni dla pary siwych klaczy, Karej i Siwej, czyli, jak je żartobliwie przezwał Jasza, Pyłu i Prochu.
Jasza, choć tylko sztukmistrz, uchodził za bogatego; posiadał dom, stodoły, spichrze, stajnie, strych na siano, podwórze, na którym rosły dwie jabłonie, a także ogród, gdzie Estera uprawiała warzywa. Nie miał tylko dzieci. Estera była bezpłodna. Pod każdym innym względem okazała się dobrą żoną; potrafiła robić na drutach, uszyć suknię ślubną, upiec piernik i ciastka z owocami, wyrwać kurczakowi pypeć, postawić bańki czy przyłożyć pijawki, nawet upuścić pacjentowi krwi. Za młodu próbowała wszelkich możliwych środków na bezpłodność, teraz było już za późno: zbliżała się do czterdziestki.
Jasza, jak każdy sztukmistrz, nie cieszył się poważaniem społeczności. Nie nosił brody, a do synagogi chodził tylko w święta Rosz Haszana i Jom Kippur, a i to jeśli przebywał wtedy w Lublinie. Za to Estera nosiła zwyczajową chustkę na głowie i prowadziła kuchnię koszerną; przestrzegała szabasu i wszystkich nakazów. Jasza spędzał szabas na rozmowach i paleniu papierosów w towarzystwie muzykantów. Poważnym moralistom, którzy usiłowali go sprowadzić na drogę cnoty, odpowiadał zawsze: „Kiedy byliście w niebie? Jak wyglądał Bóg?”.
Wszelka dyskusja z nim była bardzo ryzykowna, nie był bowiem głupcem, umiał czytać po rosyjsku i po polsku, a nawet dużo wiedział o sprawach żydowskich. Zuchwalec! Kiedyś spędził całą noc na cmentarzu, aby wygrać zakład. Potrafił chodzić po linie, ślizgać się na drucie, wspiąć się na ścianę, otworzyć każdy zamek. Ślusarz Abraham Lejbuś założył się o pięć rubli, że zrobi zamek, którego Jasza nie potrafi otworzyć. Pracował nad nim miesiącami, a Jasza otworzył go dłutem szewskim. W Lublinie powiadano, że gdyby Jasza wybrał sobie zawód złodzieja, żaden dom nie byłby bezpieczny.
Minęły dwa dni wylegiwania się w łóżku i Jasza wstał tego dnia ze słońcem. Był to niski mężczyzna o szerokich barach i wąskich biodrach; jasne włosy wiły mu się niesfornie, oczy miał wodnistoniebieskie, cienkie wargi, spiczastą brodę i krótki słowiański nos. Prawe oko miał nieco większe od lewego, co sprawiało, że wyglądał, jak gdyby ciągle bezczelnie i drwiąco mrugał. Ukończył już czterdzieści lat, choć wydawał się o dziesięć lat młodszy. Palce u nóg miał niemal tak długie i chwytne jak u rąk, trzymając w nich pióro potrafił podpisać się zamaszyście. Potrafił również łuskać nimi groch. Wyginał swoje ciało we wszystkich kierunkach — powiadano, że ma giętkie kości i jest jak z gumy. Rzadko występował w Lublinie, ale ci nieliczni, którzy go widzieli, zachwycali się jego umiejętnościami. Potrafił chodzić na rękach, połykać ogień lub miecze, fikać koziołki jak małpa. Nikt nie mógł mu dorównać. Można go było uwięzić nocą w pokoju, zamknąć drzwi od zewnątrz, a następnego ranka Jasza przechadzał się nonszalancko po rynku, kłódka zaś nadal wisiała na drzwiach. Potrafił dokonać tego nawet ze związanymi rękami i nogami. Byli tacy, którzy twierdzili, że uprawia czarną magię i posiada czapkę niewidkę, dzięki czemu może przecisnąć się przez szpary w murze; inni zaś mówili, że jest po prostu mistrzem iluzji.
Wstał teraz, nie polewając rąk wodą, jak to powinien był uczynić, nie zmówił również porannej modlitwy. Wciągnął zielone spodnie, włożył czerwone pantofle domowe i czarną aksamitną kamizelkę przybraną srebrnymi cekinami. Ubierając się, skakał i błaznował jak uczniak, gwizdał na kanarki, zagadywał do małpki Joktana, mówił do psa Hamana i do kota Mecoce. Była to tylko część jego menażerii. W podwórzu trzymał pawia i pawicę, parę indyków, stadko królików, a nawet węża, którego trzeba było co drugi dzień karmić żywą myszą.
Poranek był ciepły, zbliżało się święto Szewuot. W ogródku Estery pojawiły się już zielone pędy. Jasza otworzył drzwi stajni i wszedł do środka. Wciągnął głęboko zapach końskiego gnoju i pogłaskał klacze. Po czym wyczesał je zgrzebłem i nakarmił resztę zwierząt. Czasami po powrocie z podróży nie znajdował któregoś ze swoich faworytów, ale tym razem żadne ze zwierząt nie padło.
Był w dobrym humorze, poszedł więc na przechadzkę po swej posiadłości. Na podwórzu zieleniła się trawa, rosło tam mnóstwo kwiatów, żółte, białe, nakrapiane pączki oraz kiście kwiatów rozwiewających się za każdym podmuchem. Gęsta roślinność i osty sięgały niemal dachu szopy. Motyle polatywały tu i tam, brzęczały pszczoły przenosząc się z kwiatu na kwiat. Każdy liść, każda łodyżka miała swego mieszkańca: a to robaka, a to owada, komara czy inne stworzonko ledwo dostrzegalne gołym okiem. Jak zwykle, Jasza dziwował się temu wszystkiemu. Skąd się wzięły? Jak istniały? Co robiły w nocy? Ginęły w zimie, ale latem znów roiło się od nich. Jak to się działo? W karczmie Jasza udawał ateistę, choć w rzeczywistości wierzył w Boga. Wszędzie znać było rękę boską. Każdy kwiat drzewa owocowego, każdy kamyk i ziarnko piasku głosiło Jego obecność. Liście jabłoni, mokre od rosy, skrzyły się jak świeczki w porannym świetle. Dom stał na skraju miasta i Jasza widział przed sobą rozległe łany pszenicy, teraz zielonej, ale za sześć tygodni już złotożółtej, gotowej do zżęcia. „Kto to wszystko stworzył? — pytał siebie Jasza. — Czyżby słońce? Jeśli tak, to może słońce jest Bogiem”. Jasza przeczytał w jakiejś świętej księdze, że Abraham czcił słońce, zanim uznał istnienie Jehowy.
Nie, nie był analfabetą. Jego ojciec był człowiekiem uczonym, a Jasza studiował nawet Talmud jako chłopiec. Po śmierci ojca radzono mu kontynuować naukę, on tymczasem wstąpił do cyrku. Był pół-żydem — ani żydem, ani chrześcijaninem. Wypracował sobie swoją własną religię. Istniał według niego Stwórca, lecz nikomu się nie objawiał, nie udzielał żadnych wskazówek, co wolno, a czego nie wolno. Ci, którzy przemawiali w Jego imieniu, kłamali.

2

Jasza zabawiał się na podwórzu, a tymczasem Estera przygotowywała śniadanie: wypieczoną bułkę z masłem i białym serem, cebulki, rzodkiewki, ogórek i kawę, którą sama zmełła i zaparzyła z mlekiem. Estera była niska, o ciemnych włosach, młodej twarzy, prostym nosie i czarnych oczach, w których odbijała się zarówno radość, jak i smutek. Bywało nawet, że te oczy rzucały swawolne iskierki. Kiedy się uśmiechała, górna warga unosiła się figlarnie, odsłaniając drobne zęby, a w policzkach tworzyły się dołki. Ponieważ nie miała dzieci, wolała przebywać w towarzystwie dziewcząt niż mężatek. Zatrudniała dwie szwaczki, z którymi zawsze żartowała, mówiono jednak, że często płacze, gdy jest sama. Bóg zamknął jej łono, jak to jest napisane w Pięcioksięgu, chodziły więc słuchy, że wiele z zarobionych pieniędzy wydawała na szarlatanów i cudotwórców. Kiedyś wykrzyknęła, że zazdrości nawet tym matkom, których dzieci leżą na cmentarzu.
Podała teraz Jaszy śniadanie. Usiadła naprzeciw niego na ławce i przyglądała mu się ironicznie, szacując z ciekawością. Nigdy mu się nie naprzykrzała, dopóki nie odpoczął po podróży, dziś jednak wyczytała z jego twarzy, że czas odpoczynku już się skończył. Jego ciągłe nieobecności zaważyły na ich stosunkach; nie była to intymna zażyłość starego małżeństwa. Estera rozmawiała z nim o drobiazgach, jak z przygodnym znajomym.
— No i co nowego w wielkim świecie?
— Wciąż jest to ten sam stary świat.
— A co z twoimi sztuczkami?
— Wciąż są to te same stare sztuczki.
— A jak dziewczyny? Zaszły jakieś zmiany?
— Jakie dziewczyny? Nie ma żadnych.
— Nie, nie. Oczywiście, że nie. Chciałabym tylko mieć dwadzieścia srebrnych monet za każdą twoją dziewczynę.
— I co byś zrobiła z tak wielką sumą? — zapytał, przymykając jedno oko.
Znów zabrał się do jedzenia, patrząc w dal, poza nią. Podejrzenia nie opuszczały jej nigdy, ale on nie przyznawał się do niczego, zapewniając ją po każdej podróży, że wierzy tylko w jednego Boga i jedną żonę.
— Ci, którzy biegają za kobietami, nie chodzą po linie. Ledwo mogą wlec się po ziemi. Wiesz o tym równie dobrze jak ja — tłumaczył.
— Jakże mogłabym o tym wiedzieć? — pytała. — Nie stoję przecież przy twoim łóżku, kiedy jesteś na szlaku.
Uśmiechała się do niego z czułością i goryczą zarazem. Nie można go było pilnować jak innych mężów, bo więcej czasu spędzał w objazdach niż w domu, poznawał różne kobiety — wędrował dalej niż Cyganie. Tak, był wolny jak wiatr, ale dzięki Bogu, wracał do niej zawsze i zawsze przywoził jej podarek. Całował ją i brał w ramiona z takim pożądaniem, jak gdyby pędził życie świętego podczas swej nieobecności; co mogła jednak zwykła kobieta wiedzieć o męskich apetytach? Estera często żałowała, że wyszła za mąż za sztukmistrza zamiast za krawca lub szewca, który siedzi cały dzień w domu i zawsze jest na widoku. Ale jej miłość do Jaszy wciąż trwała. Był dla niej i synem, i mężem. Każdy spędzony z nim dzień uważała za święto.
Estera przyglądała mu się podczas jedzenia. Jakoś inaczej wszystko robił niż zwykli ludzie. Kiedy jadł, przerywał nagle, jak gdyby w zamyśleniu, po czym znów zabierał się do jedzenia. Innym dziwnym przyzwyczajeniem Jaszy było igranie z nitką, na której wiązał przemyślne węzły, zachowując równe odstępy między nimi. Estera wpatrywała się często w jego oczy, starając się przeniknąć czające się w nich oszustwo, zawsze jednak pokonywała ją jego niewzruszoność. Wiele ukrywał, rzadko mówił poważnie, zawsze maskował swoje niepokoje. Nawet gdy był chory i krążył po pokoju rozpalony gorączką, Estera niczego się nie mogła dowiedzieć. Często wypytywała męża o występy, które rozsławiły go na całą Polskę, jednak on zbywał ją krótko albo wykręcał się żartem od odpowiedzi. W jednej chwili okazywał jej niezwykłą serdeczność, w następnej odsuwał się gdzieś daleko; wciąż ciekawił ją każdy jego ruch, każde słowo, każdy gest. Nawet gdy się wygłupiał i gadał jak uczniak, wszystko, co mówił, miało jakieś znaczenie. Zdarzało się, że dopiero po jego wyjeździe, kiedy znów znajdował się na szlaku, Estera pojmowała, co powiedział.
Od dwudziestu lat byli małżeństwem, wciąż jednak igrał z nią, jak w pierwszych dniach po ślubie. Pociągał ją za chustę, poszczypywał w nos, wykręcając go, nazywał różnymi śmiesznymi imionami, jak Dżerambola, Kotuś, Gęsi Pipek — wiedziała, że to takie nazwy z gwary grajków. Dniem był jedną osobą, nocą inną. To piał radośnie jak kogut, kwiczał jak prosię, rżał jak koń, to znów wpadał w niezrozumiałą melancholię. W domu spędzał czas głównie w swoim pokoju, zajęty sprzętem, na który składały się kłódki, łańcuchy, sznury, pilniki, szczypce i różne inne drobiazgi. Ci, którzy oglądali jego sztuczki, opowiadali o łatwości, z jaką je wykonywał, ale Estera wiedziała o dniach i nocach spędzanych na udoskonalaniu sprzętu. Widziała, jak uczył kruka mówić po ludzku, a małpkę Joktana palić fajkę. Przerażała ją myśl o jego przepracowaniu, o możliwości pokąsania przez jakieś zwierzę czy upadku z liny. Wszystko to wydawało się Esterze czarami. Nawet nocą w łóżku słyszała, jak mlaska językiem lub trzaska palcami u nóg. Oczy miał niczym kot; potrafił widzieć w ciemności; wiedział, gdzie znaleźć zagubione przedmioty; umiał nawet czytać jej myśli. Kiedyś posprzeczała się z jedną ze szwaczek, a Jasza, wróciwszy późnym wieczorem do domu, ledwie słowo z nią zamienił, już odgadł, że zdarzyła jej się tego dnia kłótnia. Kiedy indziej zgubiła obrączkę i wszędzie jej szukała, zanim powiedziała mu o zgubie. Wziął ją wtedy za rękę i zaprowadził do beczki z wodą, w której na dnie leżała obrączka. Od dawna już doszła do wniosku, że nigdy nie potrafi zrozumieć w pełni tego człowieka. Posiadał ukrytą władzę; miał też więcej tajemnic niż błogosławiony podczas Rosz Haszany owoc granatu pestek.

3

Było południe i karczma Bejły świeciła pustką. Bejła drzemała w izbie z tyłu, barem zajmowała się jej mała pomocnica Cypora. Na podłodze rozrzucono świeże trociny, a na szynkwasie postawiono pieczoną gęś, nóżki cielęce w galarecie, siekane śledzie, placki jajeczne i precle. Jasza siedział przy stoliku ze Szmulem Muzykantem. Był to potężny mężczyzna o krzaczastej czarnej czuprynie, czarnych oczach, bokobrodach i cienkim wąsiku. Ubierał się na rosyjską modłę: bluza atłasowa, pas z chwastami i buty z cholewami. Szmul pracował przez wiele lat u pewnego ziemianina w Żytomierzu, wplątał się jednak w romans z żoną rządcy swego pana i musiał uciekać. Jako najlepszy skrzypek w Lublinie, grał zawsze na weselach u bogaczy. Teraz, pomiędzy Pesach i Szewuot, wypadał jednak okres bez wesel. Przed Szmulem stał kufel piwa; on sam, oparty o ścianę, jedno oko przymrużył, drugim przyglądał się napojowi, jak gdyby zastanawiał się, czy ma pić czy nie. Na stole leżała bulka, a na bułce siedziała wielka złoto-zielona mucha, która również wydawała się niezdecydowana: odlecieć czy nie?
Jasza nie skosztował jeszcze piwa. Wydawał się oczarowany pianą. W wypełnionej po brzegi szklance bąbelki rozpływały się jeden po drugim, aż pozostało tylko trzy czwarte jej zawartości.
— Szwindel, szwindle, bąbel, bąble — szepnął Jasza. Właśnie Szmul przechwalał się jedną ze swych przygód miłosnych, teraz zaś w przerwie między jedną a drugą opowiastką obaj mężczyźni siedzieli w milczeniu zamyśleni. Jasza lubił słuchać opowiadań Szmula; gdyby zechciał, mógłby mu się odwzajemnić, ale przyjemność, którą mu Szmul sprawił, zmąciło gryzące i groźne uczucie zwątpienia. „Przypuśćmy, że mówi prawdę — pomyślał Jasza — wtedy kto kogo oszukuje?”. Głośno powiedział: — Nie wydaje mi się to wielkim zwycięstwem. Wziąłeś do niewoli żołnierza, który chciał się poddać.
— No, trzeba je łapać w odpowiednim momencie. W Lublinie to nie takie łatwe, jak ci się zdaje. Spotykasz dziewczynę. Ona cię pożąda, ty jej pożądasz, chodzi o to, jak ma się kot wdrapać na płot. Powiedzmy, że jesteś na ślubie. Po zakończeniu uroczystości ona wraca do domu z mężem, a ty nie wiesz nawet, gdzie mieszka. Nawet jeśli wiesz gdzie, to co z tego? Jeszcze jest jej matka, jej teściowa, siostry i szwagierki. Ty, Jasza, nie masz takich problemów. Jak już znajdziesz się po drugiej stronie miejskiej bramy, cały świat należy do ciebie.
— Nu dobra, jedź więc ze mną.
— Wziąłbyś mnie?
— Zrobię nawet więcej, poniosę wszystkie koszty.
— Nu tak, a co powiedziałaby Jentel? Kiedy człowiek ma dzieci, nie jest już wolny. Nie uwierzysz mi, ale tęskniłbym za dzieciakami. Wystarczy, żebym wyjechał z miasta na kilka dni, a już dostaję niemal szału. Czy potrafisz to zrozumieć?
— Ja? Ja rozumiem wszystko.
— Wbrew swojej woli człowiek się angażuje. To tak jakbyś wziął sznur i związał się nim.
— Co byś zrobił, gdyby twoja żona zachowywała się tak jak ta, o której mi opowiadałeś?
Szmul spoważniał nagle.
— Wierz mi, udusiłbym ją. — Podniósł kufel do ust i wypił duszkiem.
„No, nie różni się niczym od innych — pomyślał Jasza, popijając piwo. — Wszyscy tego chcemy. Ale jak sobie z tym radzić?”
Od pewnego czasu Jasza borykał się z tym właśnie dylematem. Niepokoiło go to w dzień i w nocy. Oczywiście, zawsze skłonny był do rozmyślań filozoficznych, do fantazjowania i osobliwych domysłów, ale od pojawienia się Emilii umysł jego nie zaznał spokoju. Jasza stał się prawdziwym filozofem. Zamiast połknąć piwo, smakował jego gorycz na języku, dziąsłach, podniebieniu. W przeszłości szumiał na wszelkie sposoby, wplątywał się i wyplątywał z licznych przygód, lecz w jakimś ostatecznym sensie małżeństwo pozostawało dla niego czymś świętym. Nigdy nie ukrywał, że jest żonaty, i zawsze stawiał sprawę jasno: nie zrobi niczego, co naraziłoby na szwank jego małżeństwo. Emilia jednak żądała, aby poświęcił wszystko, dom, religię, a i to nie wystarczało. Musi jeszcze zdobyć w jakiś sposób wielką sumę pieniędzy. Jak tego dokonać uczciwie?
„Nie, muszę z tym skończyć — powiedział sobie — im wcześniej, tym lepiej”.
Szmul podkręcił wąsy i zwilżył je śliną, aby wyostrzyć ich końce.
— Co z Magdą? — zapytał.
Jasza zbudził się z zamyślenia.
— A co ma być? Nic się nie zmieniła.
— Jej matka wciąż żyje?
— Tak.
— Czy nauczyłeś ją czegoś?
— Kilka sztuczek.
— Czego na przykład?
— Potrafi toczyć beczkę nogami i wykonywać salta.
— To wszystko?
— Tak jest.
— Ktoś pokazał mi warszawską gazetę, gdzie robiono wiele hałasu wokół ciebie. Co za wrzawa! Powiadają, że dorównujesz sztukmistrzowi Napoleona III. Ale z ciebie kuglarz, Jasza. Naprawdę jesteś mistrzem oszustwa.
Słowa Szmula zirytowały go; Jasza nie lubił dyskutować o swych sztuczkach magicznych i przez chwilę spierał się sam ze sobą, po czym zdecydował: „Wcale mu nie odpowiem”. Ale głośno powiedział:
— Nikogo nie oszukuję.
— Nie, oczywiście, że nie. Naprawdę połykasz miecz.
— Oczywiście.
— Powiedz to swojej babci.
— Ty głupcze, jak może ktokolwiek oszukiwać oczy? Usłyszałeś gdzieś słowo „oszustwo” i powtarzasz je jak papuga. Czy ty w ogóle wiesz, co to słowo znaczy? Popatrz tylko, a zobaczysz, że miecz wchodzi do gardła, nie do kieszeni kamizelki.
— Ostrze wchodzi do twojego gardła?
— Najpierw do gardła, potem do żołądka.
— A ty żyjesz?
— Jak dotąd.
— Aj, Jasza, nie wymagaj, żebym w to uwierzył.
— A komu zależy na tym, w co wierzysz? — odparł Jasza, odczuwając nagle wielkie zmęczenie. Szmul to zwykły głupi krzykacz, który nie potrafi myśleć samodzielnie. „Tacy widzą na własne oczy, ale nie wierzą” — pomyślał Jasza. A co do Jentel, żony Szmula, wiedział o niej coś, co by doprowadziło tego tępaka do szaleństwa. No cóż, każdy coś ukrywa. Każdy ma swoje tajemnice. Gdyby świat dowiedział się o tym, co dzieje się w myślach Jaszy, dawno by go zamknięto u wariatów.

 
Wesprzyj nas