Błyskotliwa, podszyta absurdalnym humorem powieść w Kafkowskim stylu. Zabawna i zarazem gorzka refleksja nad znaczeniem tego, co nazywamy szczęściem.


RachunekPonad pięć i pół miliona koron. Suma tak absurdalnie wysoka, że aż zabawna. Ktoś chciał z niego zakpić? Oszukać go? Rachunek wyglądał na autentyczny, ale przecież nie mógł być prawdziwy.

Nie ma wielkich ambicji ani oczekiwań wobec życia. Ma mieszkanie, ale wynajęte. Pracuje w starej wypożyczalni video, ale tylko na pół etatu. Miał dziewczynę, ale ich związek się rozpadł. Jest outsiderem, któremu wygodnie jest w jego małym, zamkniętym świecie.

Kiedy otrzymuje wystawiony przez tajemnicze ministerstwo rachunek za całe dobro, którego w życiu doświadczył, jest w szoku, że musi aż tyle zapłacić. Dlaczego inni otrzymali dużo niższe rachunki? Dlaczego jego szczęście zostało wycenione tak wysoko?

Zabawna i zarazem gorzka refleksja nad znaczeniem tego, co nazywamy szczęściem. Paraboliczna opowieść, w której niczym w krzywym zwierciadle przegląda się nasza współczesność.

Jonas Karlsson
Rachunek
Przekład: Patrycja Włóczyk
Wydawnictwo Znak
Premiera: 3 lutego 2016
kup książkę

Rachunek


Prawie dokładnie miesiąc później przyszło wezwanie do zapłaty. Tym razem z odsetkami. Kwotę wyliczono na 5 700 150 koron. Bacznie przyjrzałem się ponagleniu. Bez wątpienia figurowały na nim moje nazwisko i mój adres. Nie brakowało żadnej kropki.
Kwota nie budziła wątpliwości. Tym razem faktura została wystawiona przez firmę windykacyjną SweEx.
„Nie rozpatrujemy żadnych spraw – było na niej wyraźnie napisane. – Ewentualne odwołanie należy złożyć u naszego zleceniodawcy”. I numer telefonu.
Zadzwoniłem pod numer podany na samym dole i usłyszałem nagrany głos, który się ze mną przywitał i powiedział:
– Opisz sprawę własnymi słowami.
Próbowałem wyjaśnić, o co chodzi, ale zanim skończyłem, nagrany głos wszedł mi w słowo i oznajmił, że mam czekać na połączenie z konsultantem.
– Jesteś trzydziesty szósty w kolejce. Czas oczekiwania to dwie godziny i dwadzieścia pięć minut.
Po kwadransie nagrany głos poinformował mnie, że przewidywany czas oczekiwania to dwie godziny i czterdzieści minut. Absurdalny czas oczekiwania wywołał uśmiech na mojej twarzy, a ponieważ chodziło o jakieś nieporozumienie, to zdecydowałem, że niech sami się tym zajmą, i poszedłem na lody.
Żar lał się z nieba. Ani jednej chmurki i temperatura dochodząca do trzydziestu stopni w cieniu. Na dole ludzie tłoczyli się pod wysuwanym daszkiem budki z lodami, jakby szukali schronienia przed deszczem. Przez chwilę stałem na słońcu, jednak dość szybko poczułem, że pali mnie w głowę i w kark, więc również wcisnąłem się pod daszek. Ludzie gawędzili o różnych rzeczach i nagle wyłowiłem głos jakiejś starszej kobiety mówiącej do na oko siedemnasto-, osiemnastoletniego chłopaka:
– Ile dostałeś?
Nie usłyszałem odpowiedzi, ale jej reakcję bardzo wyraźnie:
– Oj, i tak miałeś szczęście.
Chłopak znowu coś wymamrotał pod nosem. Nie dało się rozróżnić słów, bo miał usta pełne lodów, a poza tym był do mnie odwrócony plecami.
– No tak – dodała kobieta. – W porównaniu z wieloma innymi osobami zostałeś potraktowany dość łagodnie.
Ciekawiło mnie, o czym rozmawiają, ale trudno było wyciągnąć jakieś wnioski tylko na podstawie tego, co mówiła ta kobieta.
– To dlatego, że jesteś taki młody – stwierdziła nagle. – Najgorzej mają ci koło czterdziestki.
Chłopak znowu coś bąknął.
– Tak – ciągnęła kobieta. – Po prostu żyją i nie spodziewają się czegoś takiego. Myślą, że wszystko jest wieczne, a państwo funduje im całe to przyjęcie. Tak, tak. Dla ciebie to kwestia jakichś czterech, pięciu lat i po sprawie. Dla nich… cóż…
Trzymała płaszcz przewieszony przez ramię i patrzyła w moim kierunku, czekając, aż syn lub wnuk, czy ktokolwiek to dla niej był, zje swoje lody. Młody mężczyzna nie przestawał mówić beznadziejnie cichym głosem. Próbowałem przesunąć się trochę bliżej, żeby go lepiej słyszeć, lecz wyłowienie jakiegokolwiek słowa graniczyło z cudem. Zdaje się, że powiedział:
– To i tak mnóstwo kasy.
W końcu nadeszła moja kolej. Jak zwykle wziąłem dwie gałki w pojemniczku. Mięta z czekoladą i malina. Moje ulubione smaki.
W windzie nie mogłem się powstrzymać, żeby nie podsłuchać rozmawiającej przez telefon dziewczyny obwieszonej wisiorkami. Robiła wrażenie bardzo zestresowanej. Wyjmowała i wkładała do torebki duży notatnik w skórzanej oprawie, chaotycznie go przeglądała, zaczepiając przy tym o wisiorki, które uderzały o siebie z brzdękiem, i pomimo że miała włosy związane w kitkę, rozmawiając, co rusz musiała odgarniać z twarzy kosmyk włosów.
– A czy w takim razie dostanę kredyt na połowę tej kwoty…? No tak, rozumiem, że… Nie, ale połowa kwoty? Tak. Okej. Tak. Pytałam w banku i obiecali mi dziesięć, ale to przecież… Tak. Zanotowała coś szybko w notatniku. – Gdybym dostała połowę tej kwoty, to… Tak. Rachunek opiewa na…
Nasze spojrzenia się spotkały i nagle zamilkła. Jakby dopiero teraz uświadomiła sobie moją obecność. Osoba po drugiej stronie słuchawki nie przestawała mówić, lecz dziewczyna już tylko mruczała. Z jakiegoś powodu te rozmowy sprawiły, że poczułem się nieswojo. Miałem wrażenie, jakby rozmawiali o czymś, co powinno mnie dotyczyć, o czymś, co przegapiłem. Jak wtedy kiedy człowiek wyjedzie i po powrocie słyszy, że wszyscy mówią o jakimś celebrycie, który powiedział coś śmiesznego, lub nucą jakiś przeklęty hit lata, którego się nie kojarzy. Gdy dotarłem do domu, z lodów prawie nic nie zostało. Wyskrobałem resztkę i trochę zachlapałem wezwanie do zapłaty, które wciąż leżało na stole. Przypomniało mi się, że jeśli się nie zapłaci takiej firmie windykacyjnej, to ląduje się na liście dłużników – z której potem może być trudno się wydostać, nawet jeśli okaże się, że to pomyłka.
Gdy zadzwoniłem kolejny raz, czas oczekiwania wynosił jedynie godzinę. Jednak po chwili wydłużył się do dwóch godzin i siedmiu minut. Pewnego razu zszedłem do pół godziny, a najdłużej kazano mi czekać sześć godzin. Włączyłem tryb głośnomówiący, odłożyłem telefon na ławę i czekałem, grając w Fallout: New Vegas, i słuchając Mahavishnu Orchestra.
W tym czasie musiałem podłączyć komórkę do ładowarki.
Z popołudnia zrobił się wieczór, a z wieczoru noc i wpadłem w swój najbardziej melancholijny nastrój. Stan, w którym bez problemu potrafiłem tkwić godzinami. Czasami włączałem rzewną muzykę, melancholijne kawałki Jeff a Buckleya lub Bona Ivera, najchętniej jakiegoś udręczonego chłopaka śpiewającego o złamanym sercu i zaprzepaszczonych marzeniach, żeby móc się zanurzyć w bólu i całym tym nieszczęściu. Po prostu tak sobie siedzieć i coraz głębiej zapadać się w tęsknotę i zgryzotę. Sprawiało mi to wyjątkową przyjemność. Porównywalną z tym, kiedy się rozdrapuje starą ranę, strupek – nie można przestać. Po jakimś czasie mnie to zmęczyło i sięgnąłem po nieaktualne już gazety. W trakcie długiego artykułu na temat projektorów i bezprzewodowych rozwiązań dla media playerów uciąłem sobie krótką drzemkę na kanapie.
Zdążyła się zrobić ósma rano, kiedy w końcu się dodzwoniłem. Odebrał jasny kobiecy głos z lekką chrypką. Zacząłem od tego, że zapytałem, co to, do cholery, za system oczekiwania.
– To przecież jakieś kompletne szaleństwo – oświadczyłem. – Najpierw przewidywany czas oczekiwania wynosi pół godziny, żeby po chwili nagle się podwoić. Następnie skraca się o połowę i ni z tego, ni z owego wydłuża do trzech godzin.
Przeprosiła i poinformowała, że system jest w trakcie tworzenia.
– Wciąż dopadają go niektóre choroby wieku dziecięcego – wyjaśniła. – Założenie jest takie, żeby stworzyć dynamiczny i dopasowany do potrzeb klienta system kolejkowania połączeń. Teraz bazuje on na długości aktualnej rozmowy i dopasowuje do niej czas oczekiwania. To może czasami wprowadzać w błąd…
– No kidding – rzuciłem.
– Nie żartuję – powiedziała. – Z czym pan dzwoni?
Odpowiedziałem, że dostałem ten rachunek i że musiała zajść jakaś pomyłka, i zapytałem, czy mogłaby to z łaski swojej poprawić. Cierpliwie wysłuchała tego, co mam do powiedzenia, i oznajmiła, że wszystko jest w porządku. Nie zaszła żadna pomyłka, skąd, nie ja pierwszy dzwonię z taką sprawą. Powiedziałem, że niczego nie zamawiałem ani nie korzystałem z żadnych usług, lecz ona dalej utrzymywała, że rachunek został wystawiony poprawnie.
Gdy zażądałem wyjaśnień, westchnęła i zapytała, czy nie czytam gazet, nie oglądam telewizji ani nie słucham radia? Przyznałem, że raczej nie.
– Cóż – powiedziała i prawie usłyszałem, jak uśmiecha się po drugiej stronie słuchawki. – Przyszedł czas, żeby zapłacić.

 
Wesprzyj nas