Ostatnia, wydana pośmiertnie powieść Carlosa Fuentesa, jednego z najważniejszych autorów prozy meksykańskiej, jego literacki testament.


Nietzsche na balkonieZe swego balkonu w hotelu Metropol Fryderyk Nietzsche, który wraca do współczesności ze swoimi starymi wątpliwościami i wyrzutami sumienia, zasypuje pytaniami Fryderyka Nietzschego na balkonie obok.

Carlos Fuentes z kolei wypytuje znajdującego się na sąsiednim balkonie Carlosa Fuentesa. Wywiązuje się gra lustrzanych odbić, odzwierciedlających postaci i epoki.

Carlos Nietzsche i Fryderyk Fuentes rozmawiają o władzy, miłości i sprawiedliwości, wprowadzając na scenę ekstrawaganckich i zarazem paradygmatycznych bohaterów rewolucji, w trakcie której pospadają głowy.

Oto historia ludzkiej ambicji, zrodzonych z niej intryg, podłych zdrad i szaleństwa wiodącego do zbrodni, albowiem władza wymaga pociągania za ukryte sznurki i wywierania nacisku na innych.

„Nietzsche na balkonie” to ostatnia, wydana pośmiertnie powieść Carlosa Fuentesa, jednego z najważniejszych autorów prozy meksykańskiej.

Carlos Fuentes (1928-2012), wybitny intelektualista i jeden z najważniejszych autorów prozy meksykańskiej. Ma w swoim dorobku powieści, opowiadania, sztuki teatralne i eseje. Nakładem Świata Książki ukazały się m.in.: Lata z Laurą Diaz, W to wierzę, Instynkt pięknej Inez, Wszystkie szczęśliwe rodziny, Adam w Edenie.

Carlos Fuentes
Nietzsche na balkonie
Przekład: Barbara Jaroszuk
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 3 lutego 2016
kup książkę

Nietzsche na balkonie

Fryderyk (1)

Poznałem go przez przypadek. Była noc – bardziej niż gorąca, lepka, dokuczliwa, niespokojna. Jedna z tych, które nie łagodzą upału dnia, lecz go wzmagają. Jak gdyby dzień godzina po godzinie gromadził swoją temperaturę tylko po to, by pozbyć się jej całej o zmierzchu; przekazać ją – niczym ciężką, skalaną oblubienicę – długiej nocy.
Wyszedłem z dusznego pokoju z nadzieją, że balkon udzieli mi odrobiny świeżości. Nic z tego. Noc zewnętrzna ciemniejsza była od wewnętrznej. Mimo to, pomyślałem, przebywać po północy na wolnym powietrzu milej jest – może ze względów psychologicznych – niż leżeć w zamknięciu na wilgotnym łóżku w spektrum własnego potu. Poduszka odrzucona na podłogę; zimowe meble; poprzecierana wykładzina; ściany pokryte niepoważną tapetą w bożonarodzeniowe scenki i pękające z uciechy mikołaje. Żadnej łazienki. Zamiast niej rozdziawiona w uśmiechu miska i dzbanek na wodę: pusty. Zużyte ręczniki. Popękane ze starości mydło.
I ten balkon.
Wyszedłem zaczerpnąć powietrza – jeśli nawet nie świeżego, to przynajmniej innego niż tamto, które wypełniało zatęchły piekarnik sypialni.
Wyszedłem i coś odwróciło moją uwagę od upału.
Bo oto na sąsiednim balkonie stał jakiś mężczyzna, wsparty o barierkę i zapatrzony na szeroką, pustą o tej porze ulicę. Spojrzałem na niego – wzrokiem w żadnym razie niedorównującym uporczywością jego spojrzeniu. Nie zwrócił na mnie uwagi. Zresztą kto wie? Gęste brwi opadały mu na powieki. Czy coś mówił? Długie, bujne wąsy przesłaniały mu usta. I tylko miedzy jednymi a drugimi – między brwiami a wąsami – świeciła nagość, która początkowo wydała mi się nieprzyzwoita, zupełnie jakby przez sam brak owłosienia ta część twarzy upodobniła się do gołych pośladków. Jej gładkość w kontraście do brwi i wąsów skutkowała perwersyjną ideą, iż to, co nieowłosione, jest zarazem nieczyste, albowiem obfitość brwi i wąsów zdawała się u tego mężczyzny normą.
Obserwując go na tym sąsiednim balkonie, jak patrzył w noc, duchem głęboko nieobecny, poczułem jednak, że moje pierwsze wrażenie, jak każde pierwsze wrażenie, jest fałszywe. Co więcej, uznałem, że spotwarzam tego człowieka; spotwarzam go, ośmielając się go na własny użytek opisywać, nie zawarłszy z nim znajomości. Z kilku zewnętrznych oznak próbowałem wnioskować o jego wnętrzu. Mieszkał w pokoju obok. Jak się nazywał? Czym zajmował? Czy był żonaty? Samotny, owdowiały? Miał dzieci? Kochanki? Jaki język uważał za ojczysty? Co zrobił, by go zapamiętano? A może, jak większość, pogodził się z tym, że zostanie zapomniany? Dryfował od kołyski do grobu, zanurzony w wygodnym anonimacie, bez żadnych aspiracji do trwania czy pamięci? Czy raczej nosił wewnątrz sekretne życie, wartościowe właśnie przez to, że sekretne, niedostępne dla świata? Własne życie, przebrane w anonimowość, lecz zawierające w sobie coś, co było tak piękne, że nie przetrwałoby ujawnienia?
Myślałem o swoim zadumanym, nieobecnym sąsiedzie. I, w gruncie rzeczy, myślałem o sobie. Te pytania, które przychodziły mi do głowy – czy odnosiły się do niego? Czy dotyczyły raczej mnie? A jeśli to drugie – czemu dopiero teraz, w jego odlegle bliskim towarzystwie, naszła mnie potrzeba zastanowienia się w ten sposób nad sobą samym?
Na takich rozważaniach zastał mnie świt. Z nocy, w którą umknąłem ze swego pokoju, wynurzyłem się w brzask, trwalszy w mojej pamięci niż w mojej wyobraźni. Czy był bardziej ulotny niż wspomnienie? Mniej efemeryczny niż wizja? Chętnie podzieliłbym się tymi wątpliwościami, niemożliwymi do rozstrzygnięcia w pojedynkę, ze swoim sąsiadem. Nadciągała jasność. Poprzedzała dzień. Nie dając jednak co do niego gwarancji. Przez chwilę czułem się tak, jakbym przeżywał niekończący się świt, na dobre uwolniony od resztek nocy i zarazem niezagrożony przez nadejście dnia. Istniała jedynie ta niepewna pora, która, choć przejściowa, nagle stała się wiecznością.
Dzień wszakże nadchodził, odnowiony i całkiem nam obcy. Nam, żywym czy martwym, obecnym czy nie – na tej Ziemi, która nawet opustoszała i tak byłaby samowystarczalna w swoim wiecznym powrocie. Choćby na świecie nie istniało nic poza światem. Nie wiem, czy Ziemia, pozostawiona w samotności swoim obiegom, dumałaby o samej sobie, wiedziałaby, że jest Ziemią, rozumiałaby, że stanowi część układu planetarnego, i czy kosmos z kolei rozważałby własną – rzecz nie do pomyślenia – nieskończoność, bez początku ani końca. Inna rzeczywistość. Po prostu: rzeczywistość.
Którą w tym akurat momencie byliśmy ja i mój wąsaty sąsiad – zapatrzeni w poranek.
Wieczny świt. Koncept ten napełnił mnie lękiem. Gdyby dzień jednak nie wstał, choć noc się skończyła – w jakiejż czasowej otchłani zawiślibyśmy na zawsze? Zawiślibyśmy. Mój sąsiad i ja. Ciekawiło mnie jego spojrzenie, zasłonięte krzaczastymi brwiami. Czy miał zamknięte oczy? Może podsypiał, nieświadom mojej sprytnie przytajonej, choć dociekliwej obecności? Czy raczej, tak jak ja, obserwował ten powolny, bezlitosny wschód słońca? Bezlitosny wobec nas, bo obojętny na naszą potrzebę, by dni i noce mimo wszystko się wymieniały, tak żebyśmy mogli… Właściwie co? Czy rzeczywiście potrzebujemy dni i nocy, żeby budzić się czy myć, jeść śniadanie, wychodzić do pracy, spotykać się z przyjaciółmi i znajomymi, jeść obiad, czytać, patrzeć na świat, kochać się, jeść kolację, spać? Uparty, niezkłócalny rytm naszych egzystencji wyznaczany jest przez cykliczność zupełnie niezwiązaną z naszymi celami, całkowicie obojętną na nasze działania (lub ich brak).
Czy sam miałbym odwagę wyzwolić się od swoich harmonogramów, zobowiązań, pragnień i poddać się nieskończonemu brzaskowi, który wyzwoliłby mnie od wszelkiej aktywności? Być może to byłby raj: wiecznotrwały świt uwalniający nas od jakichkolwiek przymusów. Chociaż, obserwując milczącego mężczyznę na balkonie obok, wyobraziłem sobie, że w ten sposób mogłoby również wyglądać piekło. Wyzwolenie. Lub niewola. Takie życie – o brzasku świata. Jarzmo. Lub wyzwolenie. Bycie ptakiem, który nie przetrwa dnia. Albo wiecznym orłem, który fruwa bez sensu, szukając tego, czego już nie ma: dnia, by latać, nocy, by znikać. O tej wczesnej godzinie nawet żaden zabłąkany meteor nie pozwalał nam przypuszczać, że wszystko, już wkrótce, ruszy…
Sąsiad popatrzył na mnie ze swego balkonu. Odległego ode mnie o pół metra.
Popatrzył na mnie, jak się patrzy na nieznajomych. Odkrywając znienacka, że są znajomi. Chodzi mi o to, że ten mężczyzna, mój sąsiad, spojrzał na mnie najpierw jak na obcą osobę, a zaraz później odkrył we mnie coś znajomego. Jego czy powiedziały mi, że nawet jeśli mnie nie zna, rozpoznaje we mnie coś zapomnianego. Uczyniłem wysiłek, nie bardzo bolesny.
Gdzie ja wcześniej tego człowieka widziałem?
Czemu wydawał mi się tak bliski? Najwyraźniej sam równie znajomy mnie, jak ja jemu.
Czytałeś już gazety? – spytał nagle.
Nie – odrzekłem nieco zaskoczony, bardziej zresztą tym „ty” niż samym pytaniem.
Aarón Azar – rzekł wówczas, jakby przywoływał oczywistość.
Co…? – wykrzyknąłem lub spytałem, nie pamiętam…
Zabili go? Zdołał uciec? Ukrywa się? Czy oni go ukryli? – Pytania mojego sąsiada sypały się jak grad kul.
Nie wiem… – odparłem słabo.
A wiesz chociaż, czy Bóg umarł? – zakończył tamten, zanim wycofał się z balkonu. – Co ty w ogóle wiesz?
Nic. Jak się nazywasz?
Fryderyk. Fryderyk Nietzsche.

Aarón (1)

Aarón Azar mieszka w pokoju, który z chęcią wynajęli mu znajomi jego rodziny. Ich dom, choć niezbyt elegancki, jest całkiem wygodny. Stoi na obrzeżach miasta, toteż droga do sądu (jak i z powrotem) zabiera Aaronowi niemal godzinę.
Aarón chodzi do pracy piechotą. Stanowczo postanowił nie korzystać z transportu publicznego. Nie stać go na taksówki. A nie zniósłby autobusowych ścisków i smrodów. Woli się przejść, może w tym czasie pomyśleć. Myśli bez przerwy. W swoim pokoju u państwa Mirabel spędza długie godziny. Robi na drutach: to zajmuje mu ręce i oswobadza umysł. Dzierga skarpetki, swetry, niezbyt mu wychodzą wełniane krawaty.
Ma tylko jeden przyzwoity garnitur, czarny, z kamizelką. W pracy i tak nikt go nie widzi. Bo w sądzie Aarón musi nosić czarną togę. Przywdziewa szatę sprawiedliwości. Nie ma nic przeciwko swojemu ciemnemu garniturowi. Przychodzi i wychodzi dobrze ubrany. Może ktoś mówi: „Czy to jego jedyny garnitur?”. Albo: „Pewnie sprawił sobie kilka identycznych”. „W każdym razie skromny z niego człowiek”.
Nad czym się zastanawia podczas tych długich, samotnych godzin robienia na drutach? Obsesyjnie rozmyśla o karze.
Wie, że od jego postawy w sądzie – już jutro – będzie zależeć, czy pewna istota ludzka zostanie uwolniona, czy ukarana. A jeśli ma być ukarana, to wiele pytań nachodzi dziergającego Aarona Azara.
Czemu służy kara?
Ochronie społeczeństwa.
I tyle?
Nie, bo proces ma wymiar nie tylko prawny. Również uczuciowy.
Jak to?
Każdy proces wpływa na porządek moralny.
Chodzi o zobowiązania jednostki wobec samej siebie?
Tego się nie da osądzać. Zobowiązań wobec samego siebie. Samobójstwa, na przykład, się nie karze, z oczywistych powodów. Czy jednak można ukarać tego, kto pomógł samobójcy? Prawo mówi, że nie. Kto jest zatem winien takiej śmierci, takiego samozabójstwa? Nikt? Czemu karzemy tych, którzy zabijają inne osoby, a tych, którzy zabijają siebie, już nie? Gdzie leży granica moralna zbrodni?
Mecenas Azar miał w kolejnych dniach dwie rozprawy.
Pierwszą – przeciwko niejakiemu Rayonowi Merd, oskarżonemu o wykorzystywanie seksualne dziewczynek.
– Panie i panowie przysięgli. Mój klient oskarżony jest o zamordowanie i wykorzystywanie seksualne nieletnich. To poważne oskarżenie. Co ma do powiedzenia podsądny?
– Ja nie chciałem. Chciałem tylko podotykać ich bielizny. Nikogo nie krzywdziłem. Nie moja wina, że one wróciły za wcześnie. Gdyby nie wróciły, w ogóle bym ich nie spotkał. Nie chciałem ich zabić. Chciałem tylko podotykać ich bielizny. Gładzić ją całować, wyobrażać sobie różne rzeczy.
– Faktem jest, że Rayón brutalnie zamordował dziewczynki, które zastały go niemal nagiego, ubranego wyłącznie w ich bieliznę, na łóżku jednej z nich.
– Nie prosiłem ich, żeby tam przyszły. Chodziło o moją rozkosz, jedynie moją. Musiały wtykać nos w…?
– Kazałeś im się rozebrać. Robiłeś im zdjęcia.
– Ja nie chciałem, ja nie chciałem…
– Zakleiłeś im usta i nos taśmą.
– Ja nie chciałem…
– Potem je zatłukłeś…
– No boby mnie wydały…
– Cisza, Rayón.
Aarón Azar przedstawił argumenty obrony. Rayón nie jest recydywistą. Wcześniej nie miał na koncie żadnych przewinień, trzeba wziąć to pod uwagę. Że fascynował się bielizną niedorosłych dziewcząt? To nie zbrodnia. Że wszedł do cudzego pokoju, żeby przymierzać i kraść cudze ubrania – owszem, to już przestępstwo. Zamach na własność. W zajmującym nas tu przypadku połączony z zamachem na godność, integralność cielesną i życie ofiar, zabójstwem i niegodziwym traktowaniem w celach seksualnych, przetrzymywaniem nieletnich, gwałtem i wykorzystywaniem seksualnym.
Rayón Merd patrzył na przysięgłych z czymś w rodzaju głupkowatej dumy. Na publiczność – z chełpliwym założeniem, że „przecież nikt z was by się na coś takiego nie odważył”. Na Aarona Azara natomiast -z całkowitym pomieszaniem. Czy ten człowiek go bronił, czy oskarżał? Przyznawał rację oskarżycielom? Zdradził go? Na twarzy podsądnego malował się coraz większy lęk przez adwokatem.
– Wszystko to prawda – ciągnął Aarón Azar. – Ale mamy tu do czynienia z przypadkiem wyjątkowym.
I nie chodzi mi o ciężar gatunkowy czynu, lecz o osobowość podsądnego. Rayón Merd jest mężczyzną zdrowym, pracowitym i rozsądnym. We wszystkim poza tą kwestią. Poza kwestią kobiecej bielizny. Gdyby szło jedynie o to, sprawa nie trafiłaby do sądu. -Spojrzał na Rayona. Ten nie wiedział, gdzie oczy podziać. – Trafiła ze względu na morderstwo. – Mecenas ponuro zwiesił głowę. – Nigdy wcześniej nie popełniłeś morderstwa, prawda, Rayón?
– Nigdy. I gdyby one nie…
– Nie chdałeś tego, prawda?
– Nie, nie, ja chdałem tylko…
– Czyli oskarżony nie działał z zamiarem dokonania zabójstwa. To nie było jego intencją. Nie wpisuje się w jego zwyczaje…
Rayón podniósł wzrok, zawstydzony, i nie odważył się pokiwać głową, porośniętą krótkimi, kręconymi, miedzianobrązowymi włosami, które przydawały nieco urody jego twarzy, spiętej tak, jakby naturalne rysy, ujawniając się, mogły go jedynie zdradzić -przedstawiając jako kłamcę, kiedy mówił prawdę, i jako człowieka wiarygodnego, gdy akurat kłamał. Pozostało mu jedynie zacisnąć i złączyć pięści, po czym zaraz je rozdzielić, jak gdyby pod wpływem nagłego zrozumienia, że winę za wszystko ponoszą jego ręce, on nie, on nie…
– Nie chciał zrobić tego, co zrobił. Nie miał takiego zamysłu ani takiej woli. Normalnie jest mężczyzną inteligentnym, spokojnym. Czy powinniśmy go sądzić takiego, jaki normalnie jest, czy takiego, jakim się przez przypadek stał?
Aarón Azar potrafił oddychać spokojnie. Bezdźwięcznie.
– Nie będę uciekał się do trywialnego argumentu, że oskarżony jest szaleńcem. Nie jest, nie w słownikowym znaczeniu utraty rozumu. Wiedział, co robi. Tyle że zabójca zabija raz i drugi. Rayonowi zdarzyło się to raz. Co do tego nie ma wątpliwości. Działał pod wpływem siły, której nie umiał się oprzeć. Nie pod wpływem zamysłu. Czy własnej woli. To był niepożądany skutek objawiającej się od czasu do czasu obsesji.
Tu wszyscy spojrzeli na adwokata.
– Rayón Merd jest szaleńcem od czasu do czasu. Nie zasługuje na karę śmierci, zasługuje na coś pośredniego między śmiercią, na którą nie zasługuje, a wolnością, której nie potrafi dobrze wykorzystać.
Błyszczące oczy, pozbawione warg usta, drżące nozdrza, odstające uszy, włosy oklapłe jak peruka.
– Rayón Merd zasługuje na karę. Zasługuje na szpital psychiatryczny. Który będzie gwarantował ochronę i jemu, i społeczeństwu.
Rayón Merd w milczeniu, ze spuszczoną głową, słuchał przemowy adwokata, któremu sąd przyznał rację, postanawiając, że oskarżony trafi pod opiekę doktora Ludensa, a nie do więzienia. „Nie jestem przestępcą”, tak miał się odtąd przedstawiać, „jestem szaleńcem”. I winę za to ponosił ten człowiek w czarnym birecie oraz czarnej todze. To on, zamiast na jakiś czas wysłać go za kratki, na zawsze wysłał go do wariatkowa.
Oskarżony podniósł oczy, żeby dobrze zapamiętać swojego adwokata z urzędu. Żeby go nigdy nie zapomnieć. Żeby nigdy mu nie wybaczyć. Oto co zostało w głowie Rayona Merd.
Ten mężczyzna nazywa się Aarón Azar. I mnie obraził. Bo ja nie jestem szaleńcem! Ja wiem, co robię!

Fryderyk (2)

Zawrzyjmy układ: ja będę opowiadał różne rzeczy tobie, a ty mnie. Na zmianę.
Nie. Chciałbym się dowiedzieć, kim był ten cały Rayón Merd, którego bronił Aarón Azar.
Potem. Po tobie. O kim mi opowiesz?
O pewnej dziewczynie.
Aha.

 
Wesprzyj nas