Najpopularniejsza powieść Orhana Pamuka, łącząca elementy tajemnicy, intrygi i wątku miłosnego z filozoficzną zagadką.


W szesnastowiecznym Stambule grupa najwyśmienitszych artystów ma zrealizować zlecenie sułtana: stworzyć utrzymaną w nowoczesnym zachodnim stylu księgę upamiętniającą jego wielkość i chwałę.

Księgę mają zdobić barwne miniatury. Ale sztuka figuratywna jest zakazana w religii muzułmańskiej. Zlecenie i jego wykonawcy są zatem w poważnym niebezpieczeństwie. Należy utrzymać je jak najdłużej utrzymać w tajemnicy.

Jeden z zatrudnionych mistrzów zostaje zamordowany…

Nazywam się Czerwień łączy elementy tajemnicy, intrygi i wątku miłosnego z filozoficzną zagadką.
To najpopularniejsza powieść Orhana Pamuka – przetłumaczono ją na 24 języki i wyróżniono najbardziej lukratywną nagrodą literacką: IMPAC Dublin Award w roku 2003.

Orhan Pamuk
Nazywam się Czerwień
Przekład: Danuta Chmielowska
wydanie 2
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 12 listopada 2015
kup książkę

2. Nazywam się Czarny

Po dwunastu latach nieobecności powróciłem jak lunatyk do Stambułu. „Ziemia go wezwała”, mówią o tych, którzy mają niedługo umrzeć, lecz w moim przypadku to śmierć ściągnęła mnie do miasta, gdzie się urodziłem i wychowałem. Na początku wydawało mi się, że chodzi jedynie o śmierć, ale później zrozumiałem, że liczyła się również miłość. Wydawała się ona jednak czymś równie mglistym i odległym jak moje wspomnienia. To właśnie w Stambule dwanaście lat temu zakochałem się w mojej siostrze ciotecznej – była wtedy dzieckiem.
Cztery lata po tym, gdy po raz pierwszy opuściłem Stambuł, roznosząc listy i zbierając podatki, przemierzając niekończące się stepy, ośnieżone góry i melancholijne perskie miasta, zdałem sobie sprawę z tego, iż powoli zapominam twarz miłości z czasów dzieciństwa. Zaniepokoiłem się i starałem przypomnieć ją sobie, ale zrozumiałem, że choćby nie wiem jak bardzo się kogoś kochało, długo niewidziana twarz w końcu zaciera się w pamięci. W szóstym roku spędzonym na Wschodzie, podróżując lub pracując jako sekretarz w służbie paszów, dotarło do mnie, że wizerunek ukochanej, która żyła w mej wyobraźni, nie odpowiada tej rzeczywistej ze Stambułu. Jeszcze gorzej było po ośmiu latach: wtedy to zatarł się nawet obraz ukochanej, który malowałem w myślach dwa lata temu. A gdy wreszcie po dwunastu latach, mając lat trzydzieści sześć, powróciłem do swego ukochanego miasta, stwierdziłem z bólem, że wspomnienie ukochanej umknęło z mej pamięci na dobre.
Większość przyjaciół i krewnych zmarło w ciągu tych dwunastu lat. Poszedłem na cmentarz, z którego roztaczał się widok na zatokę Złoty Róg, aby odwiedzić groby matki oraz kuzynów, którzy odeszli w czasie mej nieobecności. Pomodliłem się za nich. Zapach błotnistej ziemi wyzwolił we mnie wspomnienia. Ktoś rozbił gliniany dzban stojący przy grobie matki. Patrząc na strzaskane okruchy, nie wiedzieć czemu, rozpłakałem się. Rozpaczałem z żalu po zmarłych, czy dlatego, że po wszystkich tych latach dziwnym trafem wciąż byłem na początku swego życia? A może odwrotnie – płakałem dlatego, bo czułem, iż moja podróż przez życie dobiega końca? Zaczął padać drobny śnieg. Otoczony rzadko spadającymi tu i tam płatkami tak bardzo zadumałem się nad zawiłościami mego życia, że nie zauważyłem czarnego psa, wpatrującego się we mnie w ciemnym rogu cmentarza.
Łzy przestały płynąć mi z oczu. Wytarłem nos. Gdy opuszczałem cmentarz, zauważyłem, że pies przyjaźnie macha do mnie ogonem. Nieco później, w dzielnicy, w której dorastałem, wynająłem dom, zajmowany niegdyś przez krewnego ze strony ojca. Właścicielce domu przypominałem jej syna zabitego na wojnie przez żołnierzy safawidzkich, i chyba dlatego zgodziła się mi sprzątać i gotować.
Chodziłem na długie spacery po mieście, jakbym nigdy przedtem nie mieszkał w Stambule, lecz w jednym z miast arabskich gdzieś na krańcach świata. Czyżby ulice stały się węższe, czy to było tylko moje wrażenie? W niektórych miejscach, w uliczkach wciśniętych między pochylające się ku sobie domy, musiałem wtulać się w drzwi i ściany, aby nie zderzyć się z objuczonymi końmi. Czyżby przybyło bogaczy, czy też tak mi się tylko wydawało? Zauważyłem okazały niczym twierdza powóz, ciągnięty przez dumne konie, którego próżno by szukać w Arabii i w Persji. Na Çemberlitaş w smrodzie dochodzącym z Kurzego Targu widziałem tłoczących się blisko siebie namolnych żebraków w łachmanach. Jeden z nich był ślepy i uśmiechał się, jakby podziwiał padający śnieg.
Być może nie uwierzyłbym, gdyby mi powiedziano, że dawniej Stambuł był biedniejszym, mniejszym, ale i szczęśliwszym miastem, lecz to właśnie podpowiadało mi serce. Wprawdzie dom mojej ukochanej stał na swym miejscu wśród lip i kasztanów, ale jak mi powiedziano przy furtce, mieszkał w nim już ktoś inny. Matka mej umiłowanej, a moja ciotka, zmarła, a jej mąż, mój Enişte, wyprowadził się wraz z córką. Podobno dotknęły ich przeróżne nieszczęścia, jak dowiedziałem się od osób, które otwarły mi drzwi. Obcy ludzie w tego typu sytuacjach są niezwykle bezpośredni i paplają, co im ślina na język przyniesie, nie zdając sobie sprawy, że mogą ranić czyjeś serce, a nawet niszczyć marzenia. Nie będę się teraz nad tym rozwodził, dodam tylko, że gdy przypominałem sobie gorące, słoneczne, zielone dni spędzone w owym starym ogrodzie, miałem przed oczami sople lodu wielkości małego palca, zwisające z gałęzi lipy rosnącej w zaniedbanym, zaśnieżonym miejscu, które obecnie przywodziło na myśl jedynie śmierć.
Część tego, co się przytrafiło moim krewnym, znałem z listu Enişte, przysłanego mi do Tebrizu. Zapraszał mnie do Stambułu, pisał, że przygotowuje w tajemnicy manuskrypt dla naszego sułtana, i chce, abym mu w tym pomógł, słyszał bowiem, że kiedyś zdobiłem księgi dla osmańskich paszów, gubernatorów i mieszkańców Stambułu. Tymczasem ja w Tebrizie za pieniądze przysyłane przez klientów ze Stambułu, składających zamówienia na księgi, szukałem miejscowych miniaturzystów i kaligrafów, którzy narzekali na wojnę i obecność żołnierzy osmańskich, ale nie wyjechali jeszcze do Kazwinu lub innego perskiego miasta. Zamawiałem u nich iluminację i oprawę ksiąg, a potem gotowe dzieła wysyłałem zleceniodawcom. Gdyby w młodości Enişte nie zaszczepił we mnie upodobania do iluminacji i pięknych ksiąg, nigdy bym się nie podjął takiej pracy.
Na rogu ulicy wychodzącej na bazar, przy której kiedyś mieszkał mój Enişte, znalazłem golibrodę urzędującego w tym samym salonie wśród luster, brzytew, dzbanków i pędzli do golenia. Przez szybę w oknie lokalu nasze spojrzenia spotkały się, ale nie wiem, czy mnie poznał. Ucieszyłem się na widok zwisającego z sufitu na łańcuchu naczynia do mycia głowy, kołyszącego się jak dawniej w przód i tył, gdy golibroda napełniał je gorącą wodą.
Niektóre dzielnice i ulice, znane mi z młodości, znikły w popiołach i dymie wybuchających pożarów, zmieniając się w ruiny i zgliszcza, gdzie gromadziły się bezpańskie psy, a wariaci straszyli dzieci. Z kolei w innych miejscach, które również strawiły płomienie, powstały zadziwiająco luksusowe rezydencje. W oknach niektórych z nich wstawione były kosztowne szyby z kolorowego weneckiego szkła. Pojawiło się również wiele bogatych dwupiętrowych domów z wykuszami zawieszonymi nad smukłymi murami.
W Stambule, tak jak i w wielu innych miastach, pieniądze straciły wiele na wartości. Kiedy wyjeżdżałem na Wschód, piekarnie za jedną akçe piekły wielki chleb o wadze czterystu dirhem, a teraz za tę samą cenę sprzedawały o połowę mniejsze bochenki, w dodatku ich smak wcale nie przypominał tego z dzieciństwa. Gdyby moja świętej pamięci matka dożyła czasów, w których za dwanaście jajek trzeba by zapłacić trzy akçe, powiedziałaby pewnie: “Powinniśmy wyjechać do innego kraju, zanim kurczaki tak się rozwydrzą, że narobią nam na głowę zamiast na ziemię”. Zdawałem sobie jednak sprawę, że malejąca wartość pieniądza to zjawisko powszechne. Podobno statki handlowe przybywające z Holandii i Wenecji po brzegi wypełnione były kuframi bezwartościowych monet. Dawniej w mennicy ze stu dirhem srebra bito pięćset akça, a teraz z powodu niekończących się wojen z Safawidami – osiemset. Gdy janczarzy odkryli, że pieniądze, którymi im płacono, unoszą się na wodach zatoki Złotego Rogu niczym suszona fasola, która spadła ze straganu warzywnego na przystani, zbuntowali się i oblegli pałac naszego sułtana, jakby to była forteca wroga.
Hodża imieniem Nusret, prawiący kazania w meczecie Beyazıta i głoszący, że wywodzi się z rodu Proroka Mahometa, zdobył sławę właśnie w czasach upadku moralności, drożyzny, morderstw i rabunków. Ów kaznodzieja pochodzący z Erzurumu tłumaczył nieszczęścia, jakie spadły na Stambuł w ciągu ostatnich dziesięciu lat – pożary w dzielnicach Bahçekapı i Kazancılar, dżumę, która za każdym razem zbierała tysiące ofiar, pochłaniające mnóstwo istnień ludzkich niekończące się wojny z Safawidami oraz potyczki o niewiele znaczące fortece osmańskie, zajęte przez zbuntowanych chrześcijan – tym, że muzułmanie zbłądzili z drogi Proroka Mahometa, oddalili się od nakazów Koranu, zbyt tolerancyjnie traktowali chrześcijan, otwarcie handlowano winem, a członkowie bractw religijnych spędzali w tekke czas na zabawach.
Sprzedawca warzywnych marynat, z podnieceniem przekazując mi wiadomości o hodży pochodzącym z Erzurumu, oznajmił też, że tracące na wartości pieniądze – nowe dukaty, fałszowane guldeny holenderskie z lwem i osmańskie akçe zawierające z każdym dniem coraz mniej srebra – które zalewały targi i bazary, prowadzą do upadku, z którego trudno będzie się podnieść. Sprzedawca powiedział też, że różnej maści łajdacy i buntownicy zbierają się w kawiarniach i knują całymi nocami. Ci nędznicy wątpliwego pochodzenia, szaleńcy palący opium i niedobitki sekty zwanej kalenderi, twierdząc, że kroczą drogą Allacha, spędzali wieczory w murach tekke, tańczyli przy muzyce do białego rana, wbijali sobie szpikulce w różne miejsca na ciele i oddawali się rozpuście, często z udziałem małych chłopców.
Nie wiedziałem, czy to wpadający w uszy słodki dźwięk lutni, czy wspomnienia i marzenia spowodowały, że nie mogłem już słuchać zrzędzenia sprzedawcy marynat i dlatego, nie zastanawiając się wiele, wstałem i poszedłem za płynącą z dali muzyką. Jeśli kochacie jakieś miasto i dużo po nim spacerowaliście, wasze ciało, nie wspominając już o duszy, uczy się rozkładu ulic, tak że w chwili smutku, gdy śnieg smętnie prószy, nogi same niosą was na ulubione wzgórze.
Tym właśnie sposobem po wyjściu z Targu Kowali zatrzymałem się przy meczecie Süleymaniye, by obserwować padający na Złoty Róg śnieg: zaczął już pokrywać dachy domów zwróconych ku północy i kopuły muskane północno-wschodnim wiatrem. Opuszczane żagle statku, który wpływał do portu, pozdrawiały mnie łopotem. Ich kolor harmonizował z ołowianą mgłą unoszącą się nad Złotym Rogiem. Cyprysy i platany, dachy, wieczorny nastrój, głosy dochodzące z położonych niżej dzielnic, nawoływania sprzedawców i krzyki dzieci bawiących się na dziedzińcu meczetu, mieszały się w mojej głowie i uzmysławiały, że tylko tu będę w stanie żyć. W pewnej chwili przyszło mi na myśl, że może znów przypomnę sobie twarz ukochanej, której od lat już nie potrafiłem sobie wyobrazić? Zszedłem ze wzgórza i wmieszałem się w tłum. Po wieczornym wezwaniu na modlitwę najadłem się do syta u sprzedawcy podrobów. W pustym lokalu uważnie słuchałem opowieści właściciela, który z lubością obserwował, jak jem, zupełnie jakby karmił swego kota. Potem zgodnie z jego wskazówkami powędrowałem jedną z wąskich ulic na tyłach Targu Niewolników – okolica tonęła już w mroku nocy – i odnalazłem wspomnianą w pogawędce z właścicielem kawiarnię.
W środku było tłoczno i gorąco. Meddah, bajarz ludowy z rodzaju tych, których widziałem w Tebrizie i innych perskich miastach (zwano ich w tamtych okolicach perdedar), usadowił się na podwyższeniu obok paleniska, po czym rozłożył i powiesił na ścianie przed gośćmi w pośpiechu, lecz umiejętnie wykonany na grubym papierze rysunek psa i od czasu do czasu wskazując na obrazek, snuł opowieść z psiego punktu widzenia.

 
Wesprzyj nas