Osadzona w burzliwej epoce narodzin nowoczesnego Nowego Yorku, w pierwszej dekadzie XX wieku, na Coney Island – urokliwa opowieść o miłości dziewczyny-syreny, żywego eksponatu z Muzeum Osobliwości i zafascynowanego fotografią wrażliwego młodego chłopaka, rosyjskiego Żyda.


Muzeum osobliwościPierwsza dekada XX wieku, Coney Island – miasto jak ze snu szaleńca i niecichnący lunapark. To miejsce, w którym szukają rozrywki mieszkańcy budowanego właśnie Nowego Jorku, miejsce grzechu i folgowania przyjemnościom.

To też dom Coralie, która dorasta w Muzeum Osobliwości, gdzie jej ojciec, surowy profesor Sardie, zgromadził kolekcję najbardziej nieprawdopodobnych okazów natury: bliźnięta syjamskie, mężczyzna o szpiczastej głowie czy kobieta z tak długimi włosami, że może po nich stąpać. Coralie, wyśmienita pływaczka, w dziesiąte urodziny dowiaduje się, że całe jej dotychczasowe życie było tylko przygotowaniem do roli, jaką miała odegrać – roli jednego z ojcowskich eksponatów. Rozpoczyna się jej spektakularna kariera, która tak naprawdę jest niewolą.

Eddie Cohen przybył do Ameryki jako dziecko, uciekając przed prześladowaniami religijnymi. Wraz z ojcem, ortodoksyjnym Żydem, pracuje jako szwacz a jego życie ogranicza się do zamkniętej społeczności żydowskich imigrantów. Ale pewnego dnia wewnętrzna niezgoda na los doprowadza go do desperackiego kroku, który poprowadzi go przez nowojorski półświatek drobnych oszustów i złodziei, aż do odkrycia nowej pasji – fotografii.

W przededniu katastrofalnego w skutkach pożaru w Triangle Shirtwaist Factory drogi 18-letniej syreny i młodego fotografa krzyżują się w najbardziej niespotykany sposób…

***

“Jak zwykle Alice Hoffman zadziwia swoją zdolnością do operowania słowem z taką wirtuozerią, z jaką inni artyści operują pastelami, malując świat jak ze snu. O wielu powieściach mówi się, że zapierają dech w piersiach – ta naprawdę ma taką moc… Nieprawdopodobnie piękna historia.”
Jodi Picoult

“Wielki wkład do literatury XXI wieku”
Toni Morrison.

W świecie pełnym niezwykłości,
coś tak powszedniego jak miłość
jest największą zagadką

Alice Hoffman to jedna z najbardziej uwielbianych pisarek Ameryki, która podbiła serca czytelników na całym świecie. Jej książki przetłumaczono na ponad dwadzieścia języków. Trzy z nich (Totalna magia, Król rzeki oraz Akwamaryna) zostały sfilmowane, a na podstawie powieści Gołębiarki powstał serial telewizyjny.

Alice Hoffman
Muzeum osobliwości
Przekład: Małgorzata Maruszkin
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 27 stycznia 2016
kup książkę

Muzeum osobliwości


Rozdział 1
Świat w kuli

Można by pomyśleć, że na świecie nie da się już znaleźć niczego nowego, żadnych stworzeń, jakich wcześniej oko ludzkie nie widziało, czy jedynych w swoim rodzaju dziwów, pokazujących, że natura sięgnęła po rzeczy z krainy fantazji i cudów. Mogę was zapewnić, że takie rzeczy istnieją, jako że pod wodą znaleźć można bestie rozmiarów słonia, z setkami odnóży, a z nieba spadają rozżarzone skały, paląc powietrze i uderzając w ziemię. Są mężczyźni o tak dziwacznym wyglądzie, że muszą zasłaniać twarz, by nie zaczepiano ich na ulicy, i kobiety o obliczu tak szczególnym, że żyją w pomieszczeniach pozbawionych luster. Kiedy byłam mała, ojciec trzymał mnie z dala od takich niezwykłości, chociaż mieszkałam nad kolekcją, którą zgromadził na Coney Island, nad Muzeum Osobliwości. Nasz dom był podzielony na dwie części: w jednej mieszkaliśmy, a w drugiej mieściła się wystawa. Dzięki temu ojciec nigdy nie musiał rozstawać się z tym, co kochał najbardziej na świecie. Rozbudował oryginalny budynek, wzniesiony w 1862 roku, kiedy to Coney Island i Brooklyn Railroad wypuściły pierwsze tramwaje konne jeżdżące do naszego miasta. Ojciec zbudował wielki hol, gdzie prezentował zatrudniane przez siebie żywe osobliwości, a każda z nich czyniła cuda lub odznaczała się szczególnymi cechami, z jakimi już przyszła na świat, co sprawiało, iż ludzie chętnie płacili, by móc je zobaczyć.

Ojciec był zarazem naukowcem i magikiem, ale głosił, że naszą najprawdziwszą naturę odkrywamy w literaturze. Kiedy byłam jeszcze dzieckiem, podsuwał mi do czytania poezje Whitmana i sztuki Szekspira. Te dzieła oświeciły mnie i zrozumiałam, że wszystko, co tworzy Bóg, jest cudem, jedynym i niepowtarzalnym. Róża jest przepiękna, ale nie przewyższa urodą eksponatów z muzeum ojca, starannie wystawianych w dużych szklanych pojemnikach z formaliną. Okazy prezentowane przez ojca były jedyne na świecie: doskonale uformowane dziecko bez oczu, nienarodzone małpie bliźnięta trzymające się za ręce, maleńki śnieżnobiały aligator z ogromną paszczą. Często siadywałam w ciemnościach u szczytu schodów i starałam się dojrzeć choćby skrawek owych cudów. Wierzyłam, że każde wyjątkowe stworzenie zostało naznaczone ręką Boga i że każda z osobliwości miała zdumiewać jako hymn ku chwale Stwórcy.
Kiedy szłam do niewielkiego, wyłożonego drewnem pokoju mieszczącego bibliotekę, gdzie ojciec mi czytał, musiałam przejść przez muzeum, zasłaniał mi oczy, żebym nie doznała wstrząsu na widok zgromadzonych na półkach osobliwości, które przyciągały w nasze progi chmary zwiedzających, szczególnie w lecie, gdy plaże i parki zapełniały się tłumami przybyszów z Manhattanu, podróżujących tramwajem lub powozem i promem, przypływających statkami na całodzienną wycieczkę. Jednak opaska, którą zakładał mi ojciec, była zrobiona z cienkiego muślinu i jeśli trzymałam oczy otwarte, mogłam coś zobaczyć. I rozpościerały się przede mną skarby, jakie ojciec zgromadził przez lata: dłoń z ośmioma palcami, ludzka czaszka z rogami, doskonale zakonserwowane szczątki szkarłatnego ptaka o długich nogach, zwanego warzęchą, kamienie poprzecinane błyszczącymi żyłkami, które w ciemności świeciły na żółto, jakby same gwiazdy były uwięzione w skale. Fascynowało mnie wszystko, co niezwykłe: szczęka słonia z zamierzchłej przeszłości, zwanego mastodontem, i buty olbrzyma odnalezione w szwajcarskich górach. Chociaż eksponaty sprawiały, że przechodził mnie dreszcz strachu, czułam się wśród nich jak w domu. Wiedziałam przecież, że życie w muzeum w niczym nie przypomina życia gdzie indziej. Niekiedy śniło mi się, że słoje się roztrzaskują, a po podłodze rozlewa się mętna mieszanka wody z solą i formaliny. Kiedy budziłam się z tych koszmarów, miałam koszulę przesiąkniętą potem. I zastanawiałam się, jak dalece jawa różni się od świata ze snów.

Moja matka zmarła na grypę, gdy byłam niemowlęciem, i chociaż nigdy jej nie poznałam, to kiedy śniły mi się straszne, przerażające stwory i budziłam się z płaczem, dygocąc ze strachu, marzyłam, by mieć przy sobie kochającą mamę. Zawsze miałam nadzieję, że tata utuli mnie do snu, nucąc kołysankę, i że będzie mnie traktował jak swój skarb, równie cenny jak eksponaty, które często kupował za ogromne sumy, ale był zbyt zajęty i miał dużo spraw na głowie, a ja rozumiałam, że dzieło jego życia jest najważniejsze. Byłam posłuszna, przynajmniej do czasu. Nie pozwalano mi bawić się z innymi dziećmi, które nie zrozumiałyby, w jakich warunkach mieszkam i dorastam, ani nie mogłam sama chodzić po ulicach Brooklynu, bo mężczyźni tylko czyhali na taką niewinną dziewczynkę jak ja.

Dawno temu ziemia, którą Indianie zwali Narrioch, była pustym obszarem, gdzie zimą pasło się bydło, konie i bawoły. Holendrzy określili ją mianem „Konijn Eylandt”, Wyspy Króliczej, i nie interesowali się piaszczystym wybrzeżem. Niektórzy utrzymywali, że Coney Island przeistoczyła się w miejsce grzechu, przypominające Sodomę, i ludzie myślą tu jedynie o folgowaniu własnym przyjemnościom. Pewne okolice, jak Brighton Beach czy Manhattan Beach, gdzie milionerzy wznosili posiadłości, miały własne pociągi z konduktorami, których opłacano, by przeganiali motłoch. Wagony dla mas odchodziły ze stacji Brooklyn Bridge, a dotarcie do dzielnic nadbrzeżnych zajmowało trochę ponad pół godziny. Metro dopiero budowano; zaczęło kursować pod East River w 1908 roku, co w lecie pozwoliło coraz liczniejszym rzeszom szukać wytchnienia od skwaru Manhattanu. Wyspa była miejscem sprzeczności; mieściła plugawe dzielnice domów rozpusty i spelunek, gdzie wabiono mężczyzn na zabawę i łupiono ich bezlitośnie, ale też pawilony i przystanie, na których w roku mych narodzin, latem, pod gwiazdami, występował sam wielki John Philip Sousa z orkiestrą. Jednak Coney Island była przede wszystkim miejscem ze snów, oferującym rozrywki niespotykane nigdzie indziej: przejażdżki zaprzeczające prawom ciążenia, koncerty i gry losowe, sale balowe rozświetlane tyloma żarówkami, że wyglądały, jakby stały w ogniu. Tu zbudowano niegdyś hotel w kształcie słonia, który dumnie wznosił się na blisko pięćdziesiąt metrów, zanim doszczętnie spłonął, tu pojawiła się pierwsza na świecie kolejka górska, Switchback Railway, dając początek coraz dzikszym przejażdżkom i coraz bardziej wymyślnym trasom.
Najrozleglejszymi parkami były Steeplechase i Luna Park, z największą atrakcją – słynnym koniem imieniem King, który z wysokiego rusztowania z platformą skakał do wody i nurkował. Na Surf Avenue znajdował się park rozrywki Dreamland, którego nazwa doskonale oddawała jego charakter; był stale rozbudowywany, tak że szybko zajął obie strony ulicy, a z naszego ogrodu widziało się jego wieżyczki. Idąc wzdłuż Surf Avenue ku Ocean Parkway, napotykało się setki innych atrakcji, tyle rozrywek, że nie pojmowałam, skąd ludzie wiedzą, co wybrać. Dla mnie najpiękniejsze były karuzele z magicznymi, zdobionymi klejnotami zwierzętami z drewna, wyrzeźbionymi głównie przez przybyłych z Ukrainy żydowskich rękodzielników. Karuzela El Dorado u wejścia do parku Dreamland była istnym cudem: miała trzy części, na których roiło się od zwierząt wszelkiego rodzaju. Najbardziej lubiłam tygrysy, tak dzikie, że ich zielone oczy wręcz sypały iskrami gorejącego w nich ognia, oraz oczywiście konie z rozwianymi grzywami, wyglądające tak prawdziwie, iż wyobrażałam sobie, że gdybym kiedyś dosiadła któregoś z nich, mogłabym odjechać daleko i nigdy nie wrócić.
Elektryczność była w powszechnym użytku, wpełzała na Brooklyn i zmieniała noc w dzień. Pokazała swoją moc podczas egzekucji biednego słonia Topsy, który rzucił się na okrutnego i brutalnego tresera. Nie miałam nawet dziesięciu lat, gdy Edison postanowił udowodnić, że proponowana przez niego forma elektryczności jest bezpieczna, w odróżnieniu od oferowanej przez jego rywala, Westinghouse’a, która stanowi zagrożenie dla świata. Jeśli metoda Westinghouse’a była w stanie zabić zwierzę o tak grubej skórze, to cóż dopiero mogłaby wyrządzić zwykłemu człowiekowi! Akurat przechodziłam tamtędy owego dnia, wracając z targu do domu z naszą gosposią Maureen. Chociaż był styczeń i panował przejmujący chłód, kłębił się tam ogromny, ogarnięty gorączkowym pragnieniem obejrzenia egzekucji tłum.
– Idź dalej – powiedziała Maureen, nie zatrzymując się i ciągnąc mnie za rękę. Miała wełniany płaszcz i zielony filcowy kapelusz, najcenniejszą rzecz, jaką posiadała, kupiony u słynnego kapelusznika z Dwudziestej Trzeciej Ulicy na Manhattanie. Była zdegustowana żądną krwi tłuszczą. – Ludzie nigdy nie przestaną zaskakiwać okrucieństwem.
Nie byłam pewna, czy Maureen ma rację, bo część zgromadzonych litowała się nad zwierzęciem. Spostrzegłam dziewczynkę siedzącą na ławce obok swojej matki. Patrzyła na biednego Topsy i płakała. Wyglądała, jakby czuwała przy nim, jak smutny aniołek z wściekłą miną. Ja sama nie odważyłam się okazać gniewu ani emocji, jakie odczuwałam. Pragnęłam znaleźć się obok tej dziewczynki, wziąć ją za rękę, zaprzyjaźnić się z nią, ale odciągnięto mnie od tego przerażającego widowiska. Tak naprawdę nigdy nie miałam przyjaciółki w moim wieku, choć bardzo chciałam mieć.
Mimo to kochałam Brooklyn i jego magię. Moją szkołą było miasto, ponieważ choć w 1894 roku wprowadzono przepisy nakładające powszechny obowiązek szkolny, nikt ich nie egzekwował i łatwo było uniknąć publicznej edukacji. Na przykład wystarczyło, że mój ojciec wysłał do dyrekcji miejscowej szkoły informację, że jestem upośledzona, i nikt tego nie sprawdził ani nie zażądał dodatkowych poświadczeń. Chodziłam zatem na lekcje na Coney Island i były to lekcje niezwykłe. Parki rozrywki powstawały z połączenia papier mâché, stali i elektryczności, bił od nich blask widoczny na wiele kilometrów, i nasze miasto przypominało baśniową krainę. Może inna dziewczynka, trzymana w podobnym zamknięciu, zrobiłaby sobie drabinkę z podartego na pasy prześcieradła lub uplotłaby linę z warkocza, co pozwoliłoby jej uciec przez okno i nacieszyć się czarem wybrzeża. Jednak gdy mnie nachodziła pokusa nieposłuszeństwa, przymykałam oczy i mówiłam sobie, że jestem niewdzięczna. Byłam pewna, że gdyby mama żyła, czułaby się rozczarowana, jeśli nie robiłabym tego, co mi kazano.

 
Wesprzyj nas