Ciepła, pozbawiona fałszu i tanich wzruszeń opowieść o relacjach rodzinnych. Trochę smutna, trochę zabawna; prawdziwa jak życie.


Moje córki krowyMarta odniosła sukces w życiu, jest znaną aktorką, gwiazdą popularnych seriali. Pomimo sławy i pieniędzy, wciąż nie może ułożyć sobie życia. Samotnie wychowała dorosłą już córkę.

W przeciwieństwie do swojej silnej i dominującej starszej siostry, Kasia jest wrażliwa i ma skłonność do egzaltacji. Pracuje jako nauczycielka, jej małżeństwo jest dalekie od ideału. Mąż Kasi to życiowy nieudacznik, który bezskutecznie poszukuje pracy.

Siostry nie przepadają za sobą, ale nagła choroba matki zmusza je do wspólnego działania. Muszą zaopiekować się ukochanym, ale despotycznym ojcem. Marta i Kasia stopniowo zbliżają się do siebie i odzyskują utracony kontakt, co wywołuje szereg tragikomicznych sytuacji.

***

Moim marzeniem jest takie skonstruowanie historii, żeby odbiorca na zmianę śmiał się i płakał, ale żeby odłożył książkę lub wyszedł z kina zbudowany, a nie podłamany.
Kinga Dębska, autorka i reżyserka

Film w reżyserii Kingi Dębskiej Moje córki krowy prezentowany jest w kinach od 15 stycznia 2016 roku. Film zdobył Nagrodę Publiczności i Nagrodę Dziennikarzy na tegorocznym Festiwalu Filmowym w Gdyni oraz Nagrodę Sieci Kin Studyjnych i Lokalnych.

Kinga Dębska
Moje córki krowy
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 13 stycznia 2016
kup książkę

Moje córki krowy

Marta

Zapowiadał się przyjemny dzień przedłużonego weekendu. Pogoda piękna, miasto puste, wszyscy wyjechali poza garstką nieszczęśników, którzy muszą pracować w taki skwar. W długi weekend pracują wyłącznie ci, którzy naprawdę muszą, w tym ja. Bo zdjęcia do serialu na dachu jednego z najwyższych biurowców w mieście możemy kręcić tylko w takie dni. Ten biurowiec, którego wnętrza kręcimy w hali, a plenery tutaj, jest miejscem pracy głównych bohaterów, a więc i moim. Od siedmiu lat gram w serialu Grażynę Morską, szefową agencji modowej Quasimodo, kobietę o nader burzliwym życiu uczuciowym; w roku średnio mam trzy, cztery miłości, najczęściej ciągnę dwa romanse jednocześnie. To stoi w jawnej sprzeczności z moim prawdziwym życiem osobistym, po którym hula pustynny wiatr i nie widać szans na żaden romans, nie mówiąc już o związku. Gram Grażynkę już tyle lat, a wciąż jest dla mnie zagadką, co też ona wyprawia. Scenarzyści piszą jej pokręcone wątki z nadzieją, że jakoś to uwiarygodnię. I tak w ostatnim roku miałam romans z dwudziestoparoletnim fotografem, a potem z jego ojcem. Widzowie mi kibicują, czekają, aż wreszcie znajdę sobie kogoś na stałe, lubią mnie mimo wszystko, a scenarzyści dbają o to, żebym zepsuła każdy związek, zanim wyniknie z niego coś na dłużej. Gdyby taką kobietę, z tak bogatym życiem erotycznym, spotkać w rzeczywistości, można by powiedzieć – dziwka. Ale w serialu to jest święta dziwka. Cala Polska B i C przeżywa z Grażynką jej ballady i romanse. I nienawidzi tych kłamliwych facetów, z których każdy ją w końcu porzuca. Bo porzuca ją każdy najdalej po trzech odcinkach. Grażynka jest Chrystusem Polski prowincjonalnej, która dzięki niej spełnia własne niespełnienia i zalicza niezaliczone romanse. Skoro ja nie mogę, niech chociaż Grażynka sobie poużywa – takie jest chyba myślenie ludności oglądającej serial.
Mnie Grażynka uwiera już od dawna, ale nauczyłam się z nią żyć. Jest moją hubą, naroślą, moim wstydliwym alter ego, moim rewersem. Związana z nią popularność nie daje ani nigdy nie dawała mi radości. Wiem, że Grażynka jest potrzebna ludziom, w których domach nic się nie dzieje, żeby rozjaśnić im nudne i nic nieznaczące dni, że jest potrzebna mnie, bo inaczej umarłabym z głodu, ale tak naprawdę to jest zupełnie niepotrzebna. Gdybym była scenarzystką tego serialu pod wziętym jakby wprost z Wenezueli tytułem Zakręty losu, to pozwoliłabym Grażynce na samotność, na poczucie odrzucenia, na jakąś prawdę. Ale, jak usłyszałam od producenta, prawda słabo się sprzedaje. Ludzie chcą oglądać marzenia. Ale takie marzenia? O puszczalskiej wyfiokowanej pindzie, która czeka na prawdziwą miłość? Może i jest to urzeczywistnienie bajki o Kopciuszku, która najwierniej oddaje marzenia kobiet, ale w wersji superlight. A Kopciuszek w moim wykonaniu to marny żart.
Nie ułożyłam sobie życia, jestem pojebana: znerwicowana, pełna traum, chodzę od dwóch lat na psychoterapię, dzięki której rozumiem coś niecoś. Jeżeli chodzi o związki, zawsze trafiam kulą w plot. Ostatnia próba wejścia w związek okazała się wielką porażką; chyba już wolę samotność niż takie poniżenie. Zakochałam się jak idiotka w prowincjonalnym aktorze. Byłam na spotkaniu z widzami w Zielonej Górze i miejscowi aktorzy zaprosili mnie na swój spektakl. Po spektaklu impreza, no i bach, zakochałam się. Był ciepły, taki prawdziwy duży facet, inny od tych warszawskich bon vivantów, jakiś wyluzowany bardziej, mądrzejszy, albo ja miałam tego dnia różowe okulary i tak go widziałam. Nawet do niczego nie doszło, odprowadził mnie tylko do hotelu, pocałowaliśmy się i umówiliśmy na randkę w połowie drogi pomiędzy Zieloną Górą a Warszawą. No i on na tę randkę nie dotarł. Czekałam, czekałam, miał wyłączoną komórkę, więc te trzysta kilometrów, które przejechałam, musiałam jak niepyszna pokonać z powrotem. W dodatku zrezygnowałam tego dnia ze zdjęć. Od kolegi, który grał w Zielonej Górze, dowiedziałam się, że facet ma żonę, która jest piekielnie zazdrosna. No to po chuj się ze mną umawiał? Chciał mnie upokorzyć? Udało mu się. Nie, dziękuję za związki, na razie nie. Brak mi tylko seksu, bo poza tym świetnie sobie radzę. Ale i na brak seksu współczesny świat ma swoje sposoby. Bardzo interesujące.
Tak naprawdę nie radzę sobie wcale, choć nawet gdyby mnie torturowali, nikomu tego nie powiem. Nie umiem być sama, nigdy się tego nie nauczyłam, pali mnie tęsknota za tym kimś wymarzonym, kto nie będzie widział we mnie aktorki, silnej, samodzielnej kobiety, kto zauważy mnie prawdziwą, wcale nie silną, wcale nie samodzielną, ale słabą, rozmemłaną, niedopieszczoną i niedowartościowaną. Każde kolejne rozstanie boli bardziej; wcale się nie uodparniam.
Chyba najbardziej mnie ubodło rozstanie z Marcinem; to był mój pierwszy i ostatni związek z aktorem. Leżeliśmy w łóżku po seksie i on mi powiedział, że nie może dłużej ze mną być, że chce być sam. Dlaczego? – pytałam, płakałam, żebrałam, bo naprawdę byłam zakochana, związana z nim jakoś tak atawistycznie. Bo jesteś zbyt intensywna – powiedział – i mnie osaczasz. Długo nie mogłam się uwolnić od stygmatu tego związku. Myślałam: Może Marcin miał rację, może dlatego te moje związki są tak kruche, że je za mocno trzymam w garści, może to we mnie jest problem. Dopiero po dwóch latach psychoterapii jakoś się uspokoiłam, przestałam walczyć, zabiegać, odpuściłam sobie facetów. I teraz jest jaki taki spokój. Będę sama, no i co z tego, wielkie mi rzeczy, mnóstwo osób tak ma, każdy jest sam. I jakoś mi lepiej. Przepracowałam też z panią psycholog moje sprawy zawodowe, moje wybory; ona uważa, że pod żadnym pozorem nie powinnam rzucać serialu, bo to jest stabilność i pewność.
Powiedziała, żebym nie negowała zalet Grażynki, bo to ukochana bohaterka kobiet leżących na onkologii, którymi się pani psycholog zajmuje. Grażynka jest materacem, na którym relaksują obolałe dusze, jest ich solarium i spa. Pani Marto, one się boją i strach nie daje im się skupić, nie pozwala pooglądać czegoś bardziej skomplikowanego. Sparaliżowane ze strachu, niepewne, co z nimi będzie, czy rak zareaguje na leczenie, czy pozwoli im żyć, czy też nie, leżą z wenflonem w żyle, leci w nie chemia, która ma zabić raka, i oglądają serial z panią w roli głównej, i boją się trochę mniej. Bo Grażynka też ma pod górkę, ale zawsze sobie radzi. I nigdy się nie poddaje.
Jestem słońcem oddziału chemioterapii. Bo oczywiście ludzie stawiają znak równości – ona to ja. Nie znają mnie, niestety, z teatru, z kina, przyczepiła się do mnie Grażynka jak rzep do psiego ogona. Raz na rok rezygnuję z serialu, proszę, żeby skończyli jej wątek: niech ją zabiją albo niech gdzieś wyjedzie na stale, ale wtedy zawsze są kwiaty, prośby, podwyżka, i zostaję. Jestem na Grażynkę skazana.
A czas leci, mam czterdzieści trzy lata i szansa, że zagram coś sensownego, maleje z każdym rokiem. Aktorki w moim wieku to już tylko matki, ciotki, za chwilę babki głównych bohaterek, jeżeli w ogóle mają szczęście i grają. Na świecie pisze się role dla dojrzałych kobiet, ale u nas nie. U nas decydują o obsadzie zakompleksieni faceci; dla nich symbolem sukcesu jest młoda dupa i swoje prymitywne myślenie przenoszą na filmy i seriale, które produkują. Czyli teraz, kiedy już umiem grać, kiedy się rozwinęłam, kiedy rozumiem niuanse, coś wiem o życiu, jestem odstawiona na boczny tor.
Dlatego mimo niechęci trudno mi się rozstać z Grażynką. Chodzę jeszcze czasami na jakieś zdjęcia próbne, ale zawsze źle wypadam, bo tremuje mnie sytuacja bycia na próbę. Wiadomo że umiem grać, że robię to dobrze, wiadomo jak wyglądam, to po co szopka z próbowaniem? Jak mam rolę, to się jej cala oddaję; nie można się oddać roli na piętnaście minut i kolejna osoba, i bardzo dziękujemy, proszę nie dzwonić, my zadzwonimy. Pani Marto, pani jest wspaniała, naprawdę, ja bym bardzo chciał, żeby to pani zagrała, ale wie pani, producent musi zaakceptować. I w stu procentach przypadków producent mówi: Nie – bo albo jestem za stara, albo jestem z serialu. To, kurwa, nic, że umiem grać; to nikogo nie obchodzi.
Aktorką chciałam być od zawsze, od kiedy pamiętam. Wszystkie teatrzyki, konkursy recytatorskie, występy na stole w salonie przed gośćmi na imieninach, zaliczałam wszystko. Był tylko jeden problem – byłam brzydka. Krzywe zęby, pociągła twarz, siano zamiast włosów; długo wyglądałam naprawdę źle. Najgorzej oczywiście w okresie dojrzewania, kiedy wszystkie dziewczynki wyglądają tragicznie, jakby każda część ich ciała rosła w innym tempie, ale i później też. Byłam fajna, interesująca, ale, jak to się dziś mówi, charakterystyczna. Mama, sama zjawiskowo piękna, nie mogła zrozumieć, jak to możliwe, że ma takie niewydarzone córki. Ani ja, ani Kaśka nie odziedziczyłyśmy po niej urody i wdzięku.
Uwielbiałyśmy wkładać mamy kreacje i udawać damy, ale byłyśmy po prostu dziećmi komuny ubranymi w spodnie z krempliny i golfy z elastanu, które pstrykały naelektryzowane przy każdym wkładaniu i zdejmowaniu. Kasia była gruba, a ja chuda, więc babcia poszerzała moje ubrania, gdy z nich wyrastałam, żeby weszła w nie Kaśka.
Ja zawsze uwielbiałam być kimś innym. Kiedy w naszym domu kultury wystawialiśmy Śpiącą królewnę i grałam główną rolę, cieszyłam się, a jednocześnie zazdrościłam koledze, który grał księcia, bo chciałam i jego rolę, taka byłam zachłanna.
Pamiętam, kiedy pierwszy raz zdawałam na aktorstwo, na egzamin włożyłam mamy spódnico-spodnie, myśląc, że dodadzą mi klasy. Nie dostałam się, nie przeszłam nawet do drugiego etapu, doprowadziłam za to komisję do śmiechu, kiedy mówiłam balladę Powrót taty tak, jak u nas w Konstancinie, w domu kultury. Okazało się, że widz warszawski, a szczególnie ten w komisji, ma jednak inny gust. Poszłam więc na kurs przygotowawczy i za drugim podejściem dostałam się bez problemu. Mimo że nigdy nie byłam pięknością, pokonałam tysiąc kandydatek chyba tą właśnie energią, wewnętrzną potrzebą grania, która wszystkimi porami ze mnie wyłaziła.
Dopiero szkoła teatralna mnie trochę ociosała; przeprowadziłam się do akademika, waletowałam u koleżanek, które wiedziały, gdzie stoją konfitury, razem podrywałyśmy facetów, wymieniałyśmy się ciuchami, piłyśmy tanie wino i tańczyłyśmy do rana. Rozkwitłam; wypiękniałam, nabrałam pewności siebie, bo okazało się, że jestem ulubienicą profesor Kujawy, opiekunki naszego roku, która zobaczyła we mnie dawną siebie. No i zakochałam się w profesorze od szermierki, i na drugim roku zaszłam z nim w ciążę.
Odbiło się to szerokim echem w szkole i całym środowisku, a ja nie chciałam być ani ofiarą, ani naciągaczką. Profesor Wilk oczywiście byt żonaty, miał dwójkę dorastających dzieci, naszego związku nie traktował poważnie, więc wspaniałomyślnie powiedziałam, że dam sobie radę. Uniosłam się dumą, kiedy na wiadomość o ciąży przestraszył się i zaproponował pieniądze na skrobankę. Mnie się to w głowie nie mieściło – ja, z katolickiej rodziny, bielanka, mam zabić nowe życie? Na pewno nie! No i na trzecim roku urodziła się Zuzia, którą wychowywała moja mama, bo ja nie miałam czasu; kończyłam studia, robiłam dyplom.
A potem poszło; dostałam etat w teatrze, więc miałam na życie, rodzice mi pomagali, faceci pojawiali się i znikali, większości nawet nie przedstawiałam rodzinie – bałam się, że ojciec ich wystraszy. Wynajęłam mieszkanie w bloku, wracałam tam po spektaklach, a Zuzia stacjonowała u rodziców. I w tym mieszkanku, w tej chatce jebatce, jak je pieszczotliwie nazywałam, toczyło się moje alternatywne życie – alkohol, seks, trawa, kokaina, inne wynalazki. Cale szczęście, że się od niczego nie uzależniłam; bywało naprawdę niebezpiecznie. Rano jechałam do rodziców, jak ta matka marnotrawna tuliłam Zuzię i starałam się jej wynagrodzić moje grzechy.
Zuzia nawet do przedszkola poszła w Konstancinie; tak było wygodniej – bo moja praca, kariera, która już, już miała nabrać rozpędu, ale za każdym razem wydarzało się coś, co stawało na przeszkodzie. Potem się okazało, że Zuzia ma słuch absolutny, zapisaliśmy ją do szkoły muzycznej i musiałam, na zmianę z moim ojcem, zawozić ją i odbierać o dziwnych porach. Te wszystkie godziny przesiedziane w holu szkoły muzycznej na drewnianym krześle, kiedy Zuzia miała lekcje fortepianu, były karą za bycie złą matką, a przynajmniej niewystarczająco dobrą; pokutą, jaką sobie zadałam. A Zuzia grała coraz lepiej, coraz chętniej, była śliczną, zdolną dziewczynką; taką udoskonaloną wersją mnie.
Po latach, kiedy poszła do gimnazjum, mogłam wreszcie kupić mieszkanie na kredyt i odseparować się od rodziców. Ale i tak ciągle im podrzucałam Zuzię, bo po co zatrudniać opiekunkę, kiedy jest babcia, która z otwartymi ramionami czeka na ukochaną wnuczkę? Dopiero rola w serialu ukorzeniła mnie na swoim, bez rodziców, przeważnie samą z córką, bo choć od czasu do czasu pojawiali się jacyś mężczyźni, to zawsze coś było z nimi nie tak. A to żona, a to nałóg, a to popieprzony charakter. Kiedy dostałam rolę Grażynki i zaczęłam regularnie zarabiać dobre pieniądze, urządziłam mieszkanie tak, jak chciałam, i poczułam się dorosła. A miałam już trzydzieści cztery lata.
Gram więc tę Grażynkę, która wychodzi jak zwykle na dach swojego biurowca i spotyka się z nowym absztyfikantem (śmieszne słowo, mama tak mówiła na moich chłopaków; Marta znowu jakiegoś absztyfikanta przyprowadziła. Nie mówiła „chłopaka”, tylko „absztyfikanta”). Serial się kręci niechronologicznie, więc najpierw idę z facetem do łóżka, potem się rozstajemy, potem poznajemy, a na samym końcu zakochujemy się w sobie. Po: Dzień dobry, miło mi – aktorka i aktor zaczynają się całować. Szczęście, jeśli uda się wcześniej spotkać w barobusie i pogadać, poznać się trochę. W serialu nigdy nie ma czasu, stale pośpiech, szybko, szybko, trzynaście scen dziennie, trzy przerzuty: Dacie radę, jak to nie. A ja się tylko przebieram i staję jak kukła. Nie ma czasu na próby, na błądzenie, dochodzenie do prawdy. Jest słaby scenariusz, którego nowe wersje dostarczają w ostatniej chwili; sama sobie go zmieniam, żeby kwestie w ogóle mogły mi przejść przez gardło.
Na szczęście lubię ludzi, z którymi pracuję, szczególnie Daniela, drugiego reżysera. Daniel jest gejem, kocha wszystkie kobiety, zwłaszcza aktorki, i utrzymuje je w przekonaniu o ich niezwykłości. To jego sposób na nas, łatwiej i milej mu z nami pracować. Danielek jest lekiem na cale zło: na skurwysyna reżysera, który nie wie, czego chce, tylko pierdoli, żeby coś pierdolić i żeby poczuć się przez chwilę ważny; na zły scenariusz; złe planowanie; zły catering. Poczucie humoru i wdzięk Daniela są rozbrajające. Na planie się przyjaźnimy, choć poza planem nawet do siebie nie dzwonimy. Ale zawsze wiem, z kim akurat jest, kto go rzucił, kogo on zostawił – życie uczuciowe gejów jest co najmniej tak samo skomplikowane jak życie uczuciowe samotnych kobiet po trzydziestce. Tyle się dzieje, rzeczywistość ma tyle warstw, że naprawdę można się pogubić.
Plan zdjęciowy to jest swoisty mikrokosmos, w którym nikt nie jest tym, kim naprawdę jest. Spędzamy ze sobą bardzo dużo czasu, często więcej niż z rodziną, bo dzień zdjęciowy trwa dwanaście, trzynaście godzin. Znamy swoje fobie, przyzwyczajenia, wiemy, kto kiedy się wypróżnia, je, która kiedy ma napięcie przedmiesiączkowe; takie fizjologiczne sprawy. Nie wiemy jednak nic o naszym życiu osobistym, o mężach i żonach – to są zazwyczaj tematy tabu, chyba że dzieje się coś, co wpływa bezpośrednio na pracę. Wiem, oczywiście, że charakteryzatorka chce zajść w ciążę i ma z tym problem, że dźwiękowiec zostawił żonę i zamieszkał z laską od kostiumów, że operator przesadza z alko i zabrali mu prawo jazdy. Ale tak naprawdę nic o sobie nie wiemy; stworzyliśmy łatwe we współżyciu wersje samych siebie, żeby jakoś w miarę miło wspólnie spędzać czas, czyli głównie czekać, bo na planie czas przeważnie upływa na czekaniu na coś: na aktora, na rekwizyt, na make up. Pracuje się tylko chwilę, a potem znowu się czeka. Tego też się trzeba nauczyć.

 
Wesprzyj nas