Nie ma polskiej kultury bez Barbary Krafftówny, która z ciekawością dziecka i zarazem mądrością dorosłej Alicji wędruje przez świat, przyglądając mu się, zadając pytania i zagadki. Właściwie nie ma oczekiwań, więc i nie przeżywa rozczarowań. Po prostu jest Krafftówną w Krainie Czarów!


Krafftówna w krainie czarówBarbara Krafftówna stworzyła jeden z najciekawszych i zapadających w pamięć portretów kobiecych w kinie – Felicję w „Jak być kochaną”. Wzorcowa aktorka w dramatach Witkacego. Pierwsza odtwórczyni Gombrowiczowskiej tytułowej „Iwony, księżniczki Burgunda” i wykonawczyni słynnego walca „Embarras”. Niezapomniana aktorka legendarnego Kabaretu Starszych Panów, która przeklinała Bohdana Łazukę, szarpała bas i nudziła się w czasie deszczu. W filmowej roli Honoratki swoim gorącem topiła serce nie tylko Gustlika.

Prawdziwa mistrzyni teatru, piosenki i kabaretu. Genialna interpretatorka kryminałów Joanny Chmielewskiej, które często nagrywała dla radia, i głos Czerwonego Kapturka ze słynnej bajki słuchanej z winylowych płyt. Głos, którego nie można pomylić z żadnym innym.

W 2016 roku obchodzi wyłącznie okrągłe jubileusze – będzie świętowała, jak sama mówi, rok dwóch bałwanków, czyli 88. rocznicę urodzin, oraz 70. rocznicę debiutu scenicznego. Aktorka powtarza, że zamierza dożyć co najmniej trzech kaktusów, czyli 111 urodzin, zatem – dopiero się rozkręca! Można więc śmiało uznać te rozmowy za tom I.

Z Barbarą Krafftówną rozmawia Remigiusz Grzela – urodzony w Starogardzie Gdańskim dziennikarz, pisarz, dramaturg. Autor zbiorów rozmów „Rozum spokorniał”, „Hotel Europa”, „Wolne”, „Obecność”, wywiadów-rzek „Marian Kociniak. Spełniony”, „Było, więc minęło. Joanna Penson – dziewczyna z Ravensbrück, kobieta Solidarności, lekarka Wałęsy”, „To, co najważniejsze. Irena Jun i Stanisław Brudny”, książek reporterskich „Bagaże Franza K. czyli Podróż, której nigdy nie było” i „Wybór Ireny” (o łączniczce ŻOB-u Irenie Gelblum, która stała się włoską poetką Ireną Conti) a także powieści „Bądź moim Bogiem” i „Złodzieje koni”. Barbara Krafftówna grała w jego monodramie „Błękitny diabeł” i komedii „Oczy Brigitte Bardot” (z Marianem Kociniakiem).

Remigiusz Grzela, Barbara Krafftówna
Krafftówna w krainie czarów
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 12 stycznia 2016
kup książkę


Dziewczynka

Może najpierw mi pan wytłumaczy, skąd ten tytuł. Ogłosił go pan w czasie wspólnego nagrania w telewizji, wcześniej nic pan nie mówił. Zaczynamy rozmawiać i chciałabym wiedzieć, kiedy się urodził?

Czyli to nie ja zaczynam rozmowę? Wiedziałem, pani Barbaro, że łatwo nie będzie…
No, tego nikt nie obiecywał.

Dla mnie ten tytuł był właściwie oczywisty. Zwłaszcza że Paweł Miśkiewicz namówił panią nie tylko na zagranie Alicji w Teatrze Dramatycznym, ale i zdołał przekonać panią, żeby Alicja była czymś więcej niż rolą, żeby była intymna, a nawet żeby miała pani włosy. Przecież wiem, że każdą z postaci gra pani w peruce. Że kostium i peruka to ważna część budowania roli.
Zrozumiałam bezsens swojego nawyku. Dotąd uważałam, że skoro gram inną postać, to nie powinnam wychodzić do widza jako Krafftówna. Była w tych rozpuszczonych włosach intymność. Takie rozpuszczone miałam dawno temu jako mała dziewczynka. Później już zawsze były podpięte, związane. Bo rozpuszczone włosy kojarzą mi się raczej z suszeniem po umyciu głowy. Ja wiem, że świat się zmienił, że to się tylko mnie dziś już tak kojarzy. Wracałam więc do swojego dzieciństwa, grając Alicję, a był to rok 2008, kiedy skończyłam osiemdziesiąt lat. Tę dziecięcość podkreślał też kostium. Błękitna sukienka i czarne pantofelki. Zastanawiałam się, co zrobić z biustem, żeby go rozpłaszczyć.

Czyli pani nie chciała grać dojrzałej Alicji?
Nie, nie, nie. Dałam jej raczej dyscyplinę niż dojrzałość. W moim dzieciństwie dyscyplina była podstawą. Miśkiewiczowi chodziło też o autentyczne zderzenie epok. Bo w tym spektaklu pozornie są dwie Alicje. Młoda, którą grała Klara Bielawka, niosąca ze sobą współczesność, i druga, którą ja grałam. Dla mnie był to również powrót do czasu, kiedy byłam zaangażowana w Teatrze Dramatycznym, czasu rozwoju wielu wybitnych osobowości artystycznych. Myślę, że do tej roli wniosłam całe swoje dotychczasowe doświadczenie.

Czyli dojrzewała pani do Alicji całe życie?
Jeżeli kolejne role i doświadczenia nas rozwijają, a tak myślę, to na pewno miały wpływ. W tym sensie dojrzewałam.

Było pani łatwo z tą drugą, młodą Alicją?
Chciałam powiedzieć, że czułam opór, ale to nie jest dobre określenie. Nie odbierałam jej jako swego cienia, innego odbicia, raczej jako irracjonalne spotkanie z samą sobą. Gdybym zdecydowała się na zagranie starej Alicji, pozbawiłabym widza myślenia, to by była łopatologia – tu młoda, tu stara. Wolałam to zagrać bez wieku, jak spotkanie z sobą samą.

Widz zawsze jest w pani świadomości, kiedy buduje pani rolę?
Myślę o nim od początku, od pierwszego zetknięcia z tekstem, kiedy znaczenie mają dla mnie także moje wyobrażenie roli, koncepcja autora, a nawet układ graficzny. Zadaję sobie pytanie, dlaczego wers kończy się w tym miejscu, dlaczego tu jest kropka albo pauza. To też jest podpowiedź dla aktora.

Pamiętam, że w czasie prób do monodramu Błękitny diabeł o Marlenie Dietrich, który dla pani napisałem, najpierw pani skreślała, a potem przywracała skreślenia. Skróty wydawały mi się potrzebne, ale pani się nie zgadzała. Powiedziałem zdesperowany: „Ale to ja jestem autorem”. Pani odpowiedziała: „Ale to ja gram”.
Bo nagle poczułam, że to, co pan próbuje usunąć i na co mnie namawia, było organicznie w tekście. Przecież z jakiegoś powodu pan to napisał. Dlatego nawet kiedy pan sam uznał, że skreślenia są dobre, nie godziłam się na nie.

Byłem na spektaklu Alicji, po którym urządzono jubileusz, a właściwie pożegnanie staremu garderobianemu. To była scena jak z filmu Felliniego. Nagle po waszym niezwykle barwnym spektaklu na scenę zostaje wprowadzony stary mężczyzna, aktorzy idący wokół niego trzymają dziesiątki balonów. My, widzowie, nie wiemy, kim on jest. Właściwie staje się postacią przedstawienia.
Cudowna scena z życia, która się tak wspaniale zmieściła w inscenizacji – w tekście literackim i koncepcji artystycznej. Kiedy kilka lat temu wróciłam do Teatru Dramatycznego, żeby zagrać Matkę w Peer Gyncie i Alicję, Józio, bo o nim rozmawiamy, nie miał już żadnych roboczych funkcji. Był lekko schorowany, słabowity. Ustawił sobie krzesełko przy windzie i przed spektaklem zasiadał tam z papieroskiem, jeszcze można było palić, miał stoliczek i witał się ze wszystkimi aktorami, którzy przyjeżdżali na spektakle. Z młodszą generacją bardziej oficjalnie, ze starszą był zaprzyjaźniony. Józio Sobota był garderobianym w męskiej garderobie w pierwszej kadrze Teatru Dramatycznego, kiedy został otwarty Pałac Kultury, przepracował tu pięćdziesiąt lat. Cieszę się, że to mnie przypadł zaszczyt wyprowadzania go na proscenium. Nagle powiedział do mnie: „A pamiętasz, jak byliśmy razem w Paryżu z Paradami?”. Nie wiem, czy publiczność zorientowała się, że to była prawdziwa celebracja tego człowieka, który teraz żegnał się z teatrem.

W rozmowie z Michałem Smolisem o Alicji powiedziała pani, że Alicja, którą pani gra, jest jednym z widzów. Mówiła pani, że Alicja jest w podróży, prostej metaforze ludzkiego życia. Szuka swojej drogi, nie jest bezwolna, kieruje się własnymi postanowieniami. „Wejdę, bo przecież nie zawrócę” – mówi.
To jest w konstrukcji literackiej – autor tak tworzył postacie, że wszystkie stają się widzami: oglądają siebie, konfrontują siebie, pouczają, mądrzą się. Przecież wszyscy stale jesteśmy widzami. Jestem aktorką, ale też widzem, bo podglądam innych. Myślę: podglądnęłam ciebie i teraz ciebie zagram. Ale bywa, że jestem zmęczona oglądaniem obrazu, który mnie otacza.

Zaskoczyła mnie pani. Nigdy nie słyszałem, żeby była pani czymś zmęczona. Przeciwnie, mam poczucie, że chłonie pani z nieprawdopodobnym entuzjazmem.
A czy nie da się tego pogodzić? Najpierw chłonę, a potem jestem zmęczona. I to jest dobre. Bo kiedy człowiek jest zmęczony, to wie, że rączka boli i paznokieć złamany. Tylko w próżni nic nie czuć. Na przedwczorajszym spektaklu Trzeba zabić starszą panią w Och-Teatrze, rzucając pieniądze w publiczność, zobaczyłam, że mam palce coraz cieńsze i pierścionki się zsuwają. Myślę – co to się porobiło. Czy aby nie spadły? I kiedy rzucałam ostatnią banderolkę, poczułam wyraźnie, że mi spada pierścionek. Zobaczyłam, że leży! Złapałam go. Ale pomyślałam, czy już taka stara jestem, czy chudnę? Teraz nakleiłam pod pierścionki taśmę, żeby nie spadły. Czujności nauczyli mnie rodzice. Tego, że wszystko się zmienia i że coś może się zdarzyć. Alicja w spektaklu Miśkiewicza była rozumnie wytresowana.

Odnosi to pani do swojego dzieciństwa?
Oczywiście. Bazą był obowiązek. Zobowiązanie do grzeczności. Jeżeli panienka wchodzi do pokoju, w którym jest osoba dorosła, to powinna dygnąć i powiedzieć „dzień dobry”, jeśli to była pani, to powiedzieć „dzień dobry pani”, bo nie do ścian mówiło się, tylko do osoby. Wiedziałam, jak stać, kiedy siadać, broń Boże nie siedzieć z rozwalonymi nogami.

Które z rodziców bardziej tresowało?
Matka. Ale też świat był tak zorganizowany, że wzory były wokół. Wszędzie był ten sam kod zasad, ta sama forma. Cała epoka była podtresowana. Przecież były gimnazja dla dobrze urodzonych panienek, pensje… Jakiekolwiek niestosowne zachowanie na ulicy oznaczało, że przechodzień mógł bardzo ostro zwrócić uwagę. Nie odważyłabym się na przykład krzyknąć do koleżanki idącej po drugiej stronie ulicy… Mama nie musiała powtarzać. Powiedziała raz, wystarczyło. Spojrzała i już było wszystko jasne. Właściwie cały czas mnie obserwowała. I chyba ja też później tak obserwowałam swojego syna, bo powiedział kiedyś, że mam żabie oko i widzę dookoła głowy.

Pamięta pani dziadków?
Nie. Jakbym ich w ogóle nie miała. Nawet nie jestem pewna, czy żyli, kiedy się urodziłam.

Ojciec był architektem, a mama?
Była przy mężu.

Wie pani, jak się poznali?
Bardzo się pan teraz musi skupić, bo zacznę bajkę. Była Józefa, moja matka, i był młody Sławek Januszewski. Pobrali się. Urodziła się moja siostra Maria, czyli Myszka. Wybucha pierwsza wojna światowa i Januszewski jako oficer idzie na front. Młodziutka mężatka zostaje z dzieckiem przy piersi. Sławek ma siostrę, która wychodzi za mąż za Tadeusza Kraffta. Rodzi się dwóch synów. Wojna trwa. Sławek ginie na wojnie, zostaje wdowa z malutką córeczką. Siostra Sławka umiera w sposób naturalny i zostawia Tadeusza Kraffta z dwoma chłopcami. Żeby pan się nie zgubił, uproszczę – jest wdowiec z dwoma synami i jest wdowa z córką. Pobierają się. Ojciec był od matki starszy o dziesięć lat. Kiedy się urodziłam, miał pięćdziesiątkę. No i byli już wszyscy, czyli – moje, twoje i nasze. Naszym jestem ja.

A gdzie się dzieje ta bajka?
No, tu, gdzieś w Polsce…

Pierwsze mieszkanie, które pani pamięta?
Przestrzenne, wysokie, w Warszawie, na Wspólnej vis-à-vis ogrodu pomologicznego, który już nie istnieje. Na tym miejscu stoi chyba hotel Marriott.

W okolicach kościoła Świętej Barbary.
Tak, tam byłam chrzczona. Urodziłam się w klinice Omega w Alejach Jerozolimskich w siódmym miesiącu, siódmym dozwolonym. Więc jestem dzieckiem niedonoszonym. Wcześniakiem trzymanym w termoforach. No, urodził się egzemplarz ekstra, u którego wszystko jest na odwyrtkę. Łącznie z karnacją.

Odróżniała się pani od rodziny?
Oczywiście. Chociaż siostra ojca była płomiennie ruda o alabastrowej karnacji bez jednego piega, w przeciwieństwie do mnie. Ojciec był biały, prawie albinos, jasny blondyn. Bardzo wcześnie osiwiał. Mama wściekła brunetka. Siostra Myszka ciemna. Starsza czternaście i pół roku. Wokół sami dorośli i nagle dziecko. Więc byłam taka stara maleńka. Kiedy miałam dziesięć lat, moja siostra była już mężatką. Była zresztą moją matką chrzestną. Bardziej opiekunką.

Czyli pani pojawienie się na świecie było rewolucją dla rodziny?
Absolutną. Trzymałam ich wszystkich w napięciu. Była w domu chwila ciszy i od razu ktoś wołał przerażony: „Gdzie jest Basia? Gdzie jest Basia?!”. Bo mogłam być na dachu na przykład.

Carroll pisał, że „Alicja to dziwne dziecko, namiętnie wyżywa się w udawaniu”. Aktorką jest pani od zawsze?
Aktorką zostałam już w łonie matki. Jestem pewna, że wrażliwość, wyobraźnia zaczęły się wtedy. Mama miała słuch absolutny, grała na skrzypcach, na pianinie. Żeby grać na skrzypcach, naprawdę trzeba mieć absolutny słuch. Cudów nie ma. Matka miała piękny głos, ślicznie śpiewała. Nie mogło to zostać bez znaczenia dla płodu noszonego, huśtanego, kołysanego. Kiedy się urodziłam, byłam otoczona muzyką. Moja siostra miała wykształcenie muzyczne. Kiedy śpiewała do akompaniamentu, miała głos idealnie czysty. Ale traciła pewność, śpiewając bez instrumentu. Muzykowanie w domu było wówczas codziennością. Ktoś siadał, podnosił klapę fortepianu, grał.
Oglądałam filmy z Shirley Temple i stała się moją idolką. Nawet pisałam własne scenariusze. Kładłam się potulnie do łóżka o wyznaczonej godzinie i pisałam w wyobraźni dalsze części jej filmów. Wymyślałam scenografię. Projektował mi się film, w którym jechałam karetą wyściełaną atłasem. Co najmniej trzy schodki do karety musiały być, bo ja kurdupel przecież. Stąd się wzięło moje marzenie o łożu z baldachimem.
W dzieciństwie chciałam się upodobnić do Shirleyki. Rozplotłam warkoczyki i chciałam je zamienić na anglezy, czyli zwisające loki. Ona miała włosy naturalnie kręcące się, a ja tylko bardzo podatne, miękkie, układające się, potulne – lok zakręcony w lewą stronę trzymał się. Były sposoby, żeby się trzymał… Nasze babki, idąc na bal, utrwalały włosy mocno ucukrzoną wodą, w której maczało się grzebień. Te bale miały bardzo słodkie zapachy i różne tajemnice. Samo szykowanie się do balu było wielce podniecające. Już od rana leżały na stole różne elementy garderoby, na przykład minimum dwie pary białych rękawiczek dla panów. Panowie wówczas nie śmieli dotykać w tańcu pań gołą dłonią, przecież kreacje miały dekolty, plecy były odkryte. Druga albo nawet trzecia para rękawiczek była na zmianę, jak się poprzednie zabrudziły.
Przed wyjściem na bal, a w sezonie trzeba było zaliczyć przynajmniej dwa – otwierający i zamykający karnawał – panowie mieli naszykowaną zagrychę. To były zazwyczaj koreczki z ryby, oliwki, coś pikantnego, a do tego wypijali literatkę, czyli setkę, oliwy z oliwek. Dla pewności, że ich nic z nóg nie zwali. Warowałam nad ranem na powrót rodziców, czekałam na kotyliony, które dla mnie przynosili.
Kiedy miałam pięć czy sześć lat, przenieśliśmy się na Wołyń, do Łucka, gdzie ojciec dostał pracę naczelnego architekta. Przez jakiś czas jeździło się tam do ojca na wakacje, na przykład do cudownych Zaleszczyk. Zatrzymywałyśmy się w pensjonacie, było tam bardzo miłe towarzystwo. Mieszkałam z mamą w jednym pokoiku i miałyśmy oddzielną jadalnię. Dziewczyny przynosiły rano ciepłą i zimną wodę w dzbanach. Zapytałam je, czy mogę zrobić im zdjęcia, bo mama miała aparat. „Tak, Basiu. A umiesz?” „Tak, umiem, oczywiście”. Więc długo ustawiałam, modelowałam, były zachwycone, że dziewczynka potrafi tak ustawić do zdjęcia. A kiedy już wszystko przygotowałam, poszłam do matki i pytam: „Co mam teraz zrobić, czy mam się przyznać, że nie wiem, jak się robi zdjęcia?”. Bo nie umiałam przecież obsłużyć aparatu, włożyć kliszy. Mama mówiła, żebym się przyznała, przecież i tak to była dla nich fajna zabawa. Zrozumieją, że dziecko miało taki pomysł, ale nie wie, co dalej. Do głowy nie mogło im przyjść, że mogę robić zdjęcia pustym aparatem. Zostało mi to odpuszczone z pobłażliwością, bo byłam przecież dygającą, usłużną dziewczynką.
Rodzice żyli wciąż na dwa mieszkania, ale kiedy siostra skończyła studia, narzeczony z Wołynia, inżynier meliorator, zgarnął ją do Łucka. I w końcu wszyscy się tam znaleźliśmy.

Lalka (Irena Oborska) Poznałam Basię na Wołyniu. Mieszkaliśmy w Gdyni, ojciec był marynarzem. Jeździłyśmy z mamą na wakacje do Łucka, do dziadków. Piotr Mikołajczyk, kolega szkolny moich rodziców, który nie miał swojej rodziny, zabierał mnie na spacery, na rower – sadzał mnie na poduszce przywiązanej do ramy. Miałam pięć czy sześć lat. Któregoś dnia powiedział: „Słuchaj, znam dziewczynkę mniej więcej w twoim wieku. Muszę cię z nią poznać”. Świetnie więc. Dwa, może trzy dni później leżałam po obiedzie, to była tortura dla dzieci. Był pochmurny dzień, okna zasłonięte, w pokoju półmrok. W pewnej chwili słyszę ruch i widzę w drzwiach Piotra z młodą panią. To była Myszka, siostra Basi. Zjawiskowa piękność. Zerwałam się, po tapczanie pobiegłam do okna, odsłoniłam zasłony, wzięłam tę panią za rękę i zaprowadziłam do okna, żeby się jej przyjrzeć. Zabrali mnie do Basi. Poznałam jej rodziców. Ojciec robił wrażenie starszego, schorowanego pana. Był szczupły, drobny. Mama przystojna, ciemna. I między nimi coś małego, rudego, skaczącego. W porównaniu z Basią ja byłam duża, ciężkawa, onieśmielona tą wizytą, zwłaszcza że w domu dziesięć razy mnie upomniano, żebym była grzeczna, że mam ładnie jeść, jeśli coś podadzą. Więc stałam, a to rude skakało wokół mnie. Choć jest między nami różnica dwóch lat, dałam się tej małej namawiać na najgorsze. Pamiętam taką scenę – siedzę, a Basia skacze po łóżku rodziców. Mówi, żebym też weszła. Skacze wokół mnie, klaszcze mi pod nosem, aż przyklasnęła mi koniec nosa i łzy mi pociekły z bólu. Błyskawicznie uciekła i się schowała. Szybko stałam się jej wspólniczką. Do tajemnic, do pomysłów.

Mieszkaliśmy w Łucku przy ulicy Orzeszkowej. Na końcu długiego korytarza był pokój stołowy, w którym pod ścianą stała kanapa. Pamiętam, bo otwierałam drzwi od przedpokoju, rozpędzałam się w tym długim korytarzu i wskakiwałam na kanapę, żeby stanąć na głowie. Godzinami potrafiłam stać na głowie, bo kanapa miękka, świetnie się do tego nadawała. Uznano, że to łagodna forma moich wyczynów. Uwielbiałam też wdrapywać się na wysoką szafę biblioteczną, żeby z otwartą parasolką zeskakiwać z niej na inną kanapę. To były moje skoki ze spadochronem. Kiedyś przebrałam się w balowe halki i z koleżanką założyłam się, ile osób stanie na chodniku, kiedy będę tańczyć kankana na szerokim parapecie.

 
Wesprzyj nas