Szósty tom ośmioczęściowego cyklu powieści, łączącego elementy fantasy, horroru i westernu. Cykl stawiany na równi z trylogią Tolkiena został zainspirowany poematem Roberta Browninga Sir Roland pod Mroczną Wieżą stanął.


Mroczna wieża VI. Pieśń Susannah
Podczas bitwy z Wilkami z Calla znika Susannah. Porwana przez Mię – demona, który zawładnął jej ciałem – trafia przez portal czasowy do Nowego Jorku w roku 1999.

Mia ma wobec niej plany: chce, by Susannah urodziła dla niej syna, którego przeznaczeniem będzie zabicie Rolanda.

Roland i mąż Susannah, Eddie, też mają swój plan: odkupienie posesji na Manhattanie, na której rośnie niezwykle ważna dla losów świata czerwona róża. W tym celu przenoszą się do roku 1977 – do czasów, gdy żyje młody pisarz… Stephen King.

Stephen King
Mroczna wieża VI. Pieśń Susannah
Przekład: Krzysztof Sokołowski
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
Premiera: 4 listopada 2015
kup książkę

Mroczna wieża VI. Pieśń Susannah

1

Jak długo przetrwa magia?
Pytanie Rolanda powitała cisza. Musiał zadać je po raz drugi, i tym razem spojrzał wprost na Henchicka z Mannich, siedzącego obok Cantaba, męża jednej z jego wielu wnuczek. Trzymali się za ręce, zgodnie ze zwyczajem Mannich. Henchick stracił tego dnia inną bliską osobę, lecz jeśli po niej płakał, żal w żaden sposób nie odbijał się na jego nieruchomej, kamiennej wręcz twarzy.
Obok Rolanda, nikogo nie trzymając za rękę, milczący i przeraźliwie blady, siedział Eddie Dean, a przy nim, z podwiniętymi nogami, Jake Chambers. Na kolanach miał Eja; gdyby Roland nie widział tego na własne oczy, nigdy by nie uwierzył, że bumbler pozwoli na to swemu panu. I Eddie, i Jake ochlapani byli krwią. Jake miał na koszuli krew przyjaciela, Benny’ego Slightmana, a krew na koszuli Eddiego płynęła niegdyś w żyłach Margaret Eisenhart, dawnej Margaret z Redpath, córki patriarchy Mannich.
Obaj wyglądali na zmęczonych co najmniej tak, jak czuł się zmęczony Roland, który jednocześnie wiedział, że żaden z nich nie odpocznie tej nocy. Z daleka, od strony miasta, dobiegał ich trzask fajerwerków i odgłosy śpiewów, radości, święta.
Tutaj jednak nikt nie świętował. Margaret i Benny nie żyli, Susannah znikła.
– Henchick, powiedz mi, błagam, jak długo przetrwa magia?
Starzec machinalnie pogłaskał imponującą brodę.
– Rewolwerowcze… Rolandzie… nie potrafię powiedzieć. Magia drzwi w tej jaskini jest dla mnie niepojęta. Doskonale o tym wiecie.
– Powiedz mi, co myślisz. Opierając się na swoim doświadczeniu.
Eddie uniósł dłonie… brudne, drżące, ze śladami krwi pod paznokciami.
– Powiedz, Henchicku – przemówił głosem cichym, głuchym, niepewnym. Roland nigdy nie słyszał go mówiącego w ten sposób.
– Powiedz, błagam.
Rosalita, gospodyni Pere Callahana, podeszła do nich, niosąc na tacy dzbanek parującej kawy i filiżanki. Przynajmniej ona znalazła czas na zrzucenie z siebie brudnych, zakrwawionych dżinsów i koszuli i włożenie domowej sukienki, ale w oczach miała obłęd. Sprawiały wrażenie małych, przerażonych zwierzątek, wyglądających na świat z głębi norek. Nalewała kawę i częstowała nią w milczeniu. Gdy podawała filiżankę Rolandowi, zauważył zaschniętą smugę na grzbiecie jej dłoni. Czy była to krew Margaret? Czy może Benny’ego? Nie wiedział i szczerze mówiąc, niezbyt go to obchodziło. Wilki poniosły klęskę. Być może nigdy już nie przybędą do Calla Bryn Sturgis, a może przybędą… to już sprawa ka. Dla nich ważna była Susannah Dean, która po bitwie znikła, zabierając ze sobą Czarną Trzynastkę.
– Pytasz mnie o kaven? – przerwał mu te rozmyślania Henchick.
– Tak, ojcze – Roland skinął głową. – Pytam o trwałość magii.
Pere Callahan wziął filiżankę kawy. Podziękował za nią skinieniem głowy i roztargnionym uśmiechem, ale nie powiedział ani słowa. Na kolanach trzymał książkę Miasteczko Salem autorstwa pisarza, o którym nigdy nie słyszał. Podobno była to powieść, fikcja literacka, lecz on, Donald Callahan, występował w niej jako jeden z głównych bohaterów. I naprawdę mieszkał w tytułowym miasteczku, brał udział w opisanych, najzupełniej rzeczywistych wydarzeniach. Szukał na okładce zdjęcia autora, przekonany, choć nie wiedział dlaczego, że zobaczy swą twarz, a przynajmniej jej wersję z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego piątego roku, kiedy działo się to, co opisano w książce. Nie znalazł jej jednak. Była tylko notka, wyjaśniająca bardzo niewiele. Pisarz mieszkał w Maine, był żonaty, jego poprzednia, pierwsza, książka została bardzo przychylnie przyjęta przez krytyków, przynajmniej jeśli wierzyć przytoczonym na tylnej okładce cytatom.
– Im większa magia, tym dłużej trwa – odezwał się Cantab i spojrzał na Henchicka pytająco.
– Ano – przytaknął stary. – Magia i glammer są jednym, a przychodzą z tego, co było. – Przerwał na chwilę. – To znaczy z przeszłości, jeśli mnie pojmujecie.
– Te drzwi otwierały się w wielu miejscach i wielu czasach w świecie, z którego pochodzą moi przyjaciele – wyjaśnił Roland. – Pragnę, by znów się otworzyły, ale tylko w dwóch miejscach. Tych, na które otwierały się ostatnio. Czy to możliwe?
Czekali. Henchick i Cantab w milczeniu szukali odpowiedzi na to pytanie. Manni byli wielkimi podróżnikami. Jeśli ktoś wie, jeśli ktoś potrafi zrobić to, czego pragnął Roland… czego pragnęli wszyscy… to tylko oni.
Cantab pochylił się z szacunkiem ku starcowi i wyszeptał coś. Henchick, dinh Calla Redpath, wysłuchał go z nieruchomą twarzą, a potem wyciągnął powykręcaną reumatyzmem rękę, odwrócił głowę Cantaba i odpowiedział mu również szeptem.
Eddie poruszył się gwałtownie. Lada chwila straci cierpliwość, zapewne zacznie krzyczeć. Roland położył mu dłoń na ramieniu i młodzieniec się uspokoił. Na razie.
Manni rozmawiali szeptem przez dobre pięć minut, wystawiając na próbę cierpliwość czekających. Dla Rolanda dobiegające hałasy, wyraźne, choć płynące z dala odgłosy radosnego święta zwycięstwa, były niemal nie do zniesienia. Jeden Bóg wie, jak musiał się czuć Eddie.
Henchick poklepał Cantaba po policzku. Spojrzał na Rolanda.
– Myślimy, że to możliwe – powiedział po prostu.
– Dzięki Bogu – szepnął Eddie, a potem głośniej powtórzył: – Dzięki Bogu. No to chodźmy, na co czekamy? Możemy spotkać się na wschodnim trakcie…
Obaj brodaci Manni energicznie pokręcili głowami, Henchick stanowczo, choć ze smutkiem, Cantab z wyraźnie widocznym przerażeniem.
– Nie pójdziemy do Jaskini Przejścia w ciemności – oznajmił Henchick.
– Musimy! – zaprotestował Eddie. – Nie rozumiecie? Przecież chodzi nie tylko o to, jak długo przetrwa magia albo kiedy zniknie. Najważniejszy jest czas, to, z jaką prędkością biegnie po drugiej stronie! Szybciej niż tutaj… a to, co przemija, przemija. Chryste, Susannah może rodzić w tej właśnie chwili, a jeśli jej dziecko będzie jakimś kanibalem…
– Posłuchaj mnie, mój młody przyjacielu – przerwał mu Henchick – i słuchaj uważnie, bardzo uważnie. Dzień już się chyli ku zachodowi.
Stary miał rację. Nigdy jeszcze Rolandowi dzień nie upłynął tak szybko. Najpierw była walka z Wilkami, stoczona rankiem, niemal o świcie, potem spontaniczne święto, rozpoczęte po prostu na trakcie; radość ze zwycięstwa i żałoba po ofiarach (które okazały się zdumiewająco małe). Potem zorientowali się, że Susannah znikła, poszli więc do jaskini i znaleźli w niej to, co znaleźli. Nim wrócili na pole bitwy, na wschodni trakt, minęło południe.Większość mieszkańców miasteczka udała się do domów w triumfalnym pochodzie, zabierając ze sobą swe cudem ocalone dzieci. Henchick chętnie wyraził zgodę na rozmowę, ale nim wszyscy zebrali się na plebanii, słońce przeszło już na drugą stronę nieba.
Przynajmniej tę noc prześpimy aż do brzasku, pomyślał Roland, nie wiedząc, czy powinien odczuwać ulgę, czy rozczarowanie. Jedno było pewne: potrzebował snu.
– Słucham i rozumiem – powiedział Eddie.
Roland trzymał dłoń na jego ramieniu i czuł, jak młody przyjaciel drży na całym ciele.
– Nawet gdybyśmy chcieli iść, nie skłonilibyśmy wystarczająco wielu naszych, by poszli wraz z nami – wyjaśnił Henchick.
– Ty jesteś dinh…
– Ano, tak to nazywacie, więc sądzę, że nim jestem, choć nie jest to nasze słowo, pojmujecie? W większości spraw będą mnie słuchać. Wiedzą, jaki dług zaciągnęli u waszego ka-tet, po tym, czego dziś dokonaliście, i będą się starali go spłacić w każdy dostępny im sposób. Ale nie pójdą wąską ścieżką do tego nawiedzonego miejsca, nie po zmroku. – Henchick pokręcił głową powoli, z wielkim przekonaniem. – Nie – powtórzył. – Tego nie zrobią. Posłuchaj mnie, młody człowieku. Cantab i ja wrócimy do Redptah Kra-ten przed zapadnięciem nocy. Tam zwołam naszą radę do Tempy, która jest dla nas tym, czym Sala Spotkań dla tych, którzy nie pamiętają. – Zerknął na Callahana. – Przeproszę, Pere, jeśli to określenie cię uraża.
Callahan skinął głową, nie odrywając wzroku od książki, którą cały czas obracał w dłoniach. Obłożona była w sztywny plastik, jak większość cennych pierwszych wydań. Na skrzydełku okładki wypisano ołówkiem cenę – $950. Druga powieść jakiegoś młodego pisarza. Ciekawe, co uczyniło ją tak cenną. Jeśli spotkają kiedyś właściciela książki, mężczyznę nazwiskiem Calvin Tower, z pewnością go o to zapyta. I będzie to pierwsze z długiego szeregu pytań.
– Wytłumaczymy im, czego chcecie, poprosimy o ochotników. Z sześćdziesięciu ośmiu mężczyzn Redpath Kra-ten zgodzą się pomóc prawie wszyscy, z wyjątkiem pięciu, może sześciu, jak sądzę. Połączymy nasze siły w jedną siłę. Stworzymy khef. Tak to nazywacie? Khef? Kiedy ludzie dzielą się czymś?
– Tak – potwierdził Roland. – Mówimy o dzieleniu się wodą.
– Nie zmieścicie tylu ludzi w jaskini – zauważył Jake. – Nie ma mowy. Nawet gdyby połowa z nich siedziała na ramionach drugiej połowy.
– Nie ma takiej potrzeby – wyjaśnił Henchick. – W środku znajdą się ci najpotężniejsi, nazywamy ich „wysyłaczami”. Inni mogą ustawić się wzdłuż ścieżki. Ręka w rękę, ołowianka w ołowiankę. Jutro będziemy na miejscu, nim słońce dotknie dachów domów. Stawiam na to zegarek i ostrogi. Potrzebny nam dzisiejszy wieczór, by zgromadzić magnesy i ołowianki. – Patrzył na Eddiego przepraszająco i z więcej niż odrobiną strachu. Ten młody człowiek cierpiał niewyobrażalnie, widać to było na pierwszy rzut oka. A poza tym był rewolwerowcem. Rewolwerowiec gotów jest atakować w każdej sytuacji, jeśli to konieczne… ale nigdy nie atakuje na oślep.
– Może być za późno – powiedział cicho Eddie. Spojrzał na Rolanda wielkimi, piwnymi oczami, przekrwionymi teraz i podsiniałymi ze zmęczenia. – Jutro może być za późno… jeśli nawet magia przetrwa.
Roland otworzył usta, Eddie podniósł palec.
– Tylko nie mów ka, Rolandzie. Jeśli powiesz ka choć raz, głowa mi eksploduje, daję słowo.
Roland zamknął usta. Nie powiedział nic.
Eddie spojrzał na dwóch starych mężczyzn, brodatych, ubranych w ciemne stroje kwakrów.
– A wy nie jesteście pewni, że magia przetrwa, prawda? Co da się otworzyć dziś, jutro może już być zamknięte na zawsze. I nie otworzą tego ani magnesy, ani ołowianki gromadzone od dnia stworzenia Mannich.
– Ano – przytaknął Henchick. – Ale twoja kobieta zabrała magiczną kulę, i cokolwiek sobie myślisz, dla Świata Pośredniego i Pogranicza to dobrze, że stąd odeszła.
– Sprzedałbym duszę, żeby ją odzyskać. I ręce – powiedział Eddie donośnym, czystym głosem.
Wszyscy spojrzeli na niego wstrząśnięci, nawet Jake. Roland poczuł nagłą potrzebę przemówienia, skłonienia Eddiego do odwołania tych słów, jakby nigdy nie zostały powiedziane. Potężne siły przeszkadzały im w wędrówce ku Wieży, potężne mroczne siły, a Czarna Trzynastka to ich najpotężniejszy sigul. To, czego można użyć, można także nadużyć – odpryski Tęczy miały swój własny złowrogi glammer, zwłaszcza Trzynastka. Zapewne była sumą ich wszystkich. Gdyby ją nawet mieli, Roland byłby gotów walczyć, by przeszkodzić Eddiemu Deanowi w położeniu na niej dłoni. W tym stanie ducha, w smutku, który uniemożliwiał mu skupienie się na czymkolwiek, kula albo zniszczyłaby go w kilka minut, albo uczyniła swym niewolnikiem na wieki.
– I kamień by pił, gdyby miał usta – odezwała się Rosa, zaskakując ich wszystkich. – Eddie, odłóżmy na bok sprawy magii. Pomyśl o ścieżce, która prowadzi tam, na górę. Potem pomyśl o pięciu tuzinach mężczyzn, niektórych starych jak Henchick, w części ślepych jak nietoperze, próbujących wspiąć się po niej w ciemności.
– Ten głaz – dodał Jake. – Pamiętasz ten głaz, koło którego trzeba się prześlizgnąć. Tam jest tak ciasno, że wisisz nogami nad przepaścią.
Eddie skinął głową powoli, niechętnie. Roland widział, jak walczy ze sobą, próbując zaakceptować to, czego nie potrafił zmienić. Jak walczy o zachowanie zdrowych zmysłów.
– Susannah Dean także jest rewolwerowcem – rzekł. – Może potrafi zadbać sama o siebie, przynajmniej przez jakiś czas.
– Nie sądzę, by Susannah decydowała – odparł natychmiast Eddie – i ty też tak myślisz. To Mia zawładnęła nią i będzie ją kontrolować co najmniej do dnia narodzin dziecka, swojego chłopczyka. Bo on jest jej! Mia będzie rządzić dopóty, dopóki mały nie przyjdzie na świat.
Roland odwołał się nagle do intuicji; pojawiała się wielokrotnie w ciągu lat, które spędził na szlaku, i na ogół go nie zawodziła. Nie zawiodła też w tym wypadku.
– Możliwe, że kiedy odchodziły, to Mia kierowała krokami Susannah. I możliwe też, że nie będzie w stanie kierować nimi po drugiej stronie.
Callahan oderwał się wreszcie od książki, która tak go zafascynowała.
– Dlaczego? – spytał.
– To świat Susannah. Nie Mii. Jeśli nie uda się im działać wspólnie, zapewne wspólnie umrą.

2

Henchick i Cantab wrócili do Redpath Mannich, by opowiedzieć starszym (wyłącznie mężczyznom) o tym, co się dziś zdarzyło, a następnie o tym, jaka jest cena wdzięczności. Roland poszedł z Rosą do jej domku. Stał na wzgórzu, ponad niegdyś schludną, porządną wygódką, z której pozostało niewiele, w tym szczątki Andy’ego, Robota-Posłańca (I Wiele Innych Funkcji). Rosa powoli rozebrała Rolanda do naga, po czym wyciągnęła się obok niego na łóżku i natarła specjalnymi olejkami – kocim na artretyzm, a gęstszym i lekko pachnącym w miejscach najbardziej wrażliwych. Kochali się. Szczytowali w tej samej chwili (rodzaj przypadku, który głupcy nazywają losem), słuchając huku fajerwerków, wybuchających na głównej ulicy Calla, i radosnych okrzyków folken, przeważnie już nie podchmielonych, lecz, sądząc z odgłosów, pijanych w sztok.
– Śpij – powiedziała Rosa. – Jutro już cię nie będzie. Nie będzie cię dla mnie, dla Eisenharta i Overholstera, i dla nikogo w Calla.
– A więc jednak masz talent widzenia? – spytał Roland.Wydawał się rozluźniony, może rozbawiony, ale nawet gdy był w niej głęboko i wdzierał się jeszcze głębiej, nie potrafił przestać myśleć o Susannah, członkini ich ka-tet, teraz zagubionej. Nawet gdyby nie chodziło o nic więcej, samo jej zaginięcie wystarczyłoby, żeby pozbawić go zasłużonego odpoczynku.
– Nie. Lecz od czasu do czasu coś czuję, jak wszystkie kobiety. A przede wszystkim czuję, kiedy mój mężczyzna chce ruszyć na szlak.
– Tym dla ciebie jestem? Twoim mężczyzną?
Spojrzała mu w oczy pewnie, choć z odrobiną wstydu.
– Na ten krótki czas, gdy tu byłeś, ano, chciałabym tak sądzić. Czy powiesz, że się myliłam, Rolandzie?
Rewolwerowiec natychmiast pokręcił głową. Dobrze było znów być mężczyzną jakiejś kobiety, choćby na tak krótko. Rosa widziała, że zareagował szczerze, i jej twarz złagodniała. Pogłaskała go po chudym policzku.
– Dobrze się spotkaliśmy, Rolandzie, prawda? Dobrze spotkaliśmy się w Calla.
– Ano, pani.
Dotknęła tego, co pozostało z jego prawej dłoni, a potem prawego biodra.
– Jak tam z twoimi bólami?
– Są straszne – przyznał. Jej nie musiał okłamywać.
Skinęła głową i przyjrzała się lewej dłoni, którą Roland zdołał ocalić przed homarokoszmarami.
– A ta?
– W porządku – odparł, ale w niej też odczuwał ból. Czający się. Czekający na swój czas, gotów pojawić się w całej okazałości. Rosalita nazywała to suchym atakiem.
– Rolandzie?
– Ano.
Patrzyła na niego spokojnie, ściskając jego lewą dłoń, poznając wszystkie jej sekrety.
– Skończ swoje sprawy, najszybciej jak potrafisz.
– Taką masz dla mnie radę?
– Tak, serce. Skończ swoje sprawy, nim sprawy skończą z tobą.

3

O północy Eddie siedział na stopniach ganku na tyłach plebanii. Minął dzień, który mieszkańcy na zawsze zapamiętać mieli jako Dzień Zwycięstwa w Bitwie przy wschodnim trakcie. Przeszedł do ich historii, a potem niewątpliwie stanie się mitem, oczywiście jeśli założyć, że świat przetrwa wystarczająco długo, by zdążyło do tego dojść. W miasteczku świętowano, sądząc po dobiegającym hałasie, coraz bardziej entuzjastycznie i gorączkowo, aż wreszcie Eddie zaczął się zastanawiać, czy w ferworze zabawy mieszkańcy nie podpalą swego zbiorowego domu. Czy by go to obeszło? Nic a nic, dziękuję bardzo i proszę o więcej. Podczas gdy Roland, Susannah, Jake, Eddie i trzy kobiety, Siostry Pani Ryżu, stanęli naprzeciw Wilków, reszta folken z Calla ukryła się albo w mieście, albo na polach ryżu przy rzece. A jednak za dziesięć lat, a może nawet za pięć, ludzie będą opowiadać sobie, jak to pewnego jesiennego dnia oni wszyscy wznieśli się na wyżyny bohaterstwa, walcząc ramię w ramię u boku prawdziwych rewolwerowców.
To nie było w porządku, jego myśli nie były w porządku, wiedział o tym doskonale, ale jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak bezradny, tak zagubiony i przez to tak cholernie wściekły. Powtarzał sobie, że powinien przestać wspominać Susannah, nie zastanawiać się, gdzie ona jest, nie myśleć o tym, czy dziecko już się urodziło… a mimo to po prostu musiał o niej myśleć. Był pewien, że przeniosła się do Nowego Jorku. Ale do którego niegdyś? Czy tego, w którym ludzie jeżdżą dorożkami konnymi po ulicach oświetlonych gazowymi latarniami, czy może tego, w którym jeżdżą antygrawitacyjnymi taksówkami, obsługiwanymi przez roboty wyprodukowane w North Central Positronics?
Czy Susannah żyje?
Odrzuciłby od siebie tę myśl, gdyby mógł, ale umysł ludzki potrafi być taki okrutny! Oczami wyobraźni widział Susannah leżącą w rynsztoku gdzieś w getcie, ze swastyką na czole i zawieszonym na szyi kawałkiem kartonu z nabazgranymi słowami: POZDROWIENIA OD PRZYJACIÓŁ Z OXFORDU.
Za plecami usłyszał zgrzyt otwierających się kuchennych drzwi, a potem cichy tupot bosych stóp (jego zmysły były już znakomicie wyczulone, stanowiły przecież oręż zabójcy) oraz stuk pazurów. Jake i Ej.
Chłopiec usiadł obok niego, w bujanym fotelu Callahana. Był ubrany i uzbrojony; w uchwycie dokera tkwił ruger, którego ukradł ojcu w dniu ucieczki z domu. Dziś jego ruger utoczył… nie, nie krwi. Oleju? Eddie uśmiechnął się lekko, ale w tym uśmiechu nie było ani odrobiny wesołości.
– Nie możesz zasnąć, Jake?
– Ejk – przytaknął Ej i położył się ciężko przy nogach chłopca, składając pysk między łapami.
– Nie. Ciągle myślę o Susannah. – Przerwał na chwilę, po czym dodał: – I o Bennym.
Eddie uznał to za naturalne. Jake widział, jak jego przyjaciel ginie krwawą śmiercią; nic dziwnego, że nie mógł przestać o nim myśleć. Mimo to poczuł nagle ostre ukłucie zazdrości, jakby wszystkie swe myśli chłopiec miał obowiązek poświęcić wyłącznie jego ukochanej żonie.
– Mały Tavery – mówił dalej Jake. – To przez niego. Spanikował. Pobiegł. Złamał nogę w kostce. Gdyby nie on, Benny przeżyłby walkę. – A potem bardzo cicho… Tavery, o którym rozmawiali, przeraziłby się śmiertelnie, słysząc ten głos, w to nie sposób było wątpić… dokończył przemowę: – Pieprzony Frank Tavery.
Eddie wyciągnął rękę i choć nie chciał pocieszać Jake’a, położył dłoń na jego głowie. Chłopiec miał o wiele za długie włosy. Za długie i niezbyt czyste. Powinien odwiedzić fryzjera. Nie, cholera, tak naprawdę potrzebował matki, która dopilnowałaby, żeby dzieciak właściwie się o siebie troszczył. Ale Jake nie miał już matki. I… jakie to dziwne… pocieszając go, Eddie poczuł się lepiej. Może nie dużo, ale z pewnością trochę lepiej.
– Zapomnij – powiedział cicho. – Co się stało, to się nie odstanie.
– Ka – rzucił gorzko Jake.
– Ki-ka – warknął Ej, nie podnosząc głowy.
– Amen. – Jake roześmiał się nagle gorzkim, niepokojąco chłodnym śmiechem. Z zaimprowizowanej kabury wyjął rugera, przyjrzał mu się uważnie. – On przejdzie, ponieważ pochodzi z drugiej strony. W każdym razie tak twierdzi Roland. Inne też mogą, ponieważ nie przechodzimy sami, tak po prostu. Jeśli nie, Henchick obiecał schować je w jaskini. Może po nie wrócimy?
– Jeśli trafimy do Nowego Jorku, nie będziemy musieli długo szukać broni – zauważył Eddie. – Sama nas znajdzie.
– Lecz nie broń Rolanda. Strasznie bym chciał, żeby przeszła z nami. W żadnym świecie nie ma rewolwerów takich jak te. Już nie. Tego jestem pewien.

 
Wesprzyj nas