Trzy przyjaciółki spotykają się i rozchodzą, kłócą i oszukują, ale wciąż o sobie myślą. Każda pamięta szeptane na ucho tajemnice i niekończące się rozmowy przez telefon po lekcjach. Jednak pora dorosnąć… Jak to jest, kiedy przyjaciółka oszuka przyjaciółkę?


Lesley Lokko Białe kłamstewkaAnnick, córka prezydenta Togo i francuskiej aktorki, przez całe życie próbuje uciec przed prawdą o niezmierzonych bogactwach swojej rodziny.

Rebecca, córka bankiera, jest doskonałą córką, doskonałą żoną i doskonałą matką, ale zaczyna się zastanawiać, czy kiedykolwiek będzie żyła tak, jak sama chce.

Tash, córka rosyjskiej emigrantki, nigdy nie poznała swojego ojca. Uwolniła się ze szponów biedy i ma teraz świat u stóp, dlaczego więc musi walczyć, żeby utrzymać się na powierzchni?

Trzy przyjaciółki spotykają się i rozchodzą, kłócą i oszukują, ale wciąż o sobie myślą. Każda pamięta szeptane na ucho tajemnice i niekończące się rozmowy przez telefon po lekcjach. Jednak pora dorosnąć. Czy uda im się pogodzić przyjaźń i dorosłe życie, gdy los rzuci je w różne strony świata? Jak poradzą sobie z sukcesami i upadkami?

***

Niezwykle ekscytująca od początku do samego końca. Dobrze napisana, wciągająca, z wartką akcją. Fabuła porwie każdego… Ja wprost nie mogłam się oderwać.
„Daily Mail”

Z największą przyjemnością przewracasz kartkę po kartce.
„Woman & Home”

Wciągające relacje pomiędzy bohaterami, narracja, przy której bezwiednie obgryza się paznokcie, wspaniałe miejsca, w których rozgrywa się akcja.
„Cosmopolitan”

Lesley Lokko urodziła się w rodzinie ghańsko-szkockiej. Wychowała się w Ghanie, mieszkała także w RPA, Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. W młodości imała się różnych zajęć – była kelnerką i pracownicą kibucu. Z wykształcenia jest architektką, ale zawsze marzyła o pisaniu książek. Nakładem Świata Książki ukazały się jej powieści: Szafranowe niebo, Świat u stóp, Gorzka czekolada, Jedna bogata, druga biedna, Pamiętne lato i Prywatna sprawa.

Lesley Lokko
Białe kłamstewka
Przekład: Hanna Kulczycka-Toncerska
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 13 stycznia 2016
kup książkę

Lesley Lokko Białe kłamstewka

2013

Martha s Vineyard, Cape Cod, USA

Leżała na podłodze z policzkiem przyciśniętym mocno do perskiego dywanu. Poruszała od czasu do czasu ustami, jakby chciała coś powiedzieć. Ręce ułożyła wzdłuż tułowia, dłonie zacisnęła w pięści. Oddech miała płytki i ciężki. Z zewnątrz, spośród stłumionych odgłosów biegających stóp i szczekających psów, docierał do niej płacz dziecka: może to był David, a może Joshua? Tego nie mogła stwierdzić. Zresztą został szybko zabrany i uciszony. Zbliżała się szósta po południu i ognista kula słońca zaczęła się zsuwać w stronę horyzontu. Był dopiero maj, ale dni robiły się już długie i gorące. Tydzień temu, tuż przed przyjazdem gości, zarządziła, żeby zdjąć osłony z basenu. Każdego ranka służba otwierała duże białe ogrodowe parasole na patio i układała poduchy w biało-niebieskie pasy, dzięki czemu połyskliwy, turkusowy basen stawał się głównym ośrodkiem codziennych czynności. Każdego dnia, łącznie z dzisiejszym. Dzisiaj. Dostała gęsiej skórki.
Po raz setny wróciła myślami do minionych godzin, poczynając od samego rana, i starała się zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Dzień zaczął się jak zwykle. Wyszła na patio bardzo wcześnie – dopiero zaczynało świtać – trzymając w ręku szklaneczkę z drinkiem: sok pomarańczowy z najmniejszym możliwym dodatkiem wódki, takim, żeby tylko dobrze zacząć dzień.
Zanurzyła stopy w podgrzewanej wodzie basenu, gdy tylko usiadła na jego płytszym brzegu, rozkoszując się wczesnoporannym spokojem. Zabawki, porozwalane wszędzie tam, gdzie zaczęła się zabawa, a potem porzucone, zagracały szarawe brzozowe deskowanie tarasu, którym obudowano dom. Zabawki. Dziecięce zabawki. Na samą myśl o zabawkach usta znowu jej zadrżały. Uniosła odrobinę głowę i przez półprzymknięte powieki do jej oczu wdarły się bogate, nasycone kolory dywanu. Żółcienie: kwiat granatu, rumianek, żółtko jajka. Czerwień: krew, wino, burgund, rubin. Czerń: orzech włoski, kora, noc. To był przepiękny dywan. Duży i miękki, pokrywał prawie całą podłogę gabinetu, od końca do końca. Niestety, drogi. Oczywiście skłamała Adamowi, mówiąc o cenie dywanu. Wyrzuciła na niego lekką ręką kilka tysięcy dolarów, choć wcale nie musiała go mieć, ale w końcu to jej pieniądze. Jednak Adam ostatnio był nieprzewidywalny, szczególnie kiedy w grę wchodziły finanse. Złapał ją nagły skurcz żołądka. Och mój Boże, Adam! Może wrócić w każdej chwili z Nowego Jorku. Co powie na to wszystko? Bez wątpienia zacznie ją oskarżać. Wszyscy oskarżali ją i właściwie dlaczego, do cholery, mieliby tego nie robić? To była jej wina. To ją należało winić, nikogo innego.
Znowu jej myśli zaczęły krążyć bezładnie pomiędzy wydarzeniami dnia, skacząc wte i wewte bez żadnego ładu i składu. Kiedy właściwie się to stało? Przed śniadaniem czy po? Po tym, kiedy wróciła znad basenu? Czy naprawdę pozwoliła Clei wziąć wolne? „Ależ nie, nie, Clea! Masz wolne popołudnie. Ja ich popilnuję. Daj spokój, czworo dzieci… to żadna filozofia!”. Uśmiechnęła się tylko. Clea. Kochana Clea, kuzynka jednej z dziewcząt, która pracowała u Lowensteinów, jej sąsiadów. Betty Lowenstein przedstawiła ją wkrótce po przyjeździe Tash, a ona z miejsca zatrudniła ją u siebie. Wydawała się taka milutka. I taka odpowiedzialna. To ona, Tash, okazała się nieodpowiedzialna.

Musisz wstać! – usłyszała własny głos. Spróbowała się podnieść, ale chwiała się jej głowa, jakby była źle przymocowana do tułowia. Nagle usłyszała szybko zbliżający się odgłos kro-ków; ktoś wchodził na górę po schodach. Ciężkie kroki. To musiał być mężczyzna. Pewnie inspektor. Nie, nie inspektor, raczej detektyw. Czy nie tak mówiono tutaj na inspektorów policji? Detektywi? Oficerowie? Sierżanci? Nie miała pojęcia. Kroki zwolniły i się zatrzymały. Słyszała przez drzwi jego oddech. Nie wchodź, proszę! Jeszcze nie teraz! – pomyślała. Minęła długa jak wieczność minuta, potem druga, a później jeszcze jedna. Czekała. W tym samym momencie, kiedy chciała krzyknąć, żeby sobie poszedł, usłyszała, że odchodzi. Oddychała bardzo powoli, wypuszczając powietrze krótkimi, urywanymi tchnieniami. Był wobec niej nieufny, doskonale to wyczuwała. Nie mógł wytrzymać jej spojrzenia mimo powagi sytuacji. Jego wzrok ześlizgnął się po niej i powędrował ku samochodom na podjeździe, ku ogromnemu domostwu, dziełom sztuki, meblom, perskim dywanom i służbie, która miotała się bez celu jak zagubione pszczoły. Dobrze wiedziała, co o niej myślał. Bogata zdzira. Bogata zdzira z obcego kraju. Granica oddzielająca rezydentów luksusowych domów wakacyjnych usytuowanych wzdłuż brzegu oceanu od miejscowych, którzy zamieszkiwali w Edgartown, była wyraźna. Oni i my. Bogaci i biedni. Próżniacy i klasa pracująca. A przecież on nie wiedział o niej nic. Nie wiedział, skąd pochodziła, co zrobiła. Nie miał pojęcia. No i – czy próżnowała, czy też nie, czy była bogata, czy nie – w końcu przydarzyło się jej to najgorsze. Tragedie mogą się zdarzać gdziekolwiek i komukolwiek. Właśnie ona powinna wiedzieć o tym najlepiej.

Mężczyzna schodził na dół po schodach, wybijając obcasami czysty, równy rytm, który powoli rozpłynął się w ciszy. Gdzieś na dolnej kondygnacji otworzyły się drzwi; usłyszała, że rozmawiają ze sobą dwie osoby, ale nie mogła rozróżnić słów. Potem rozległ się krótki, gwałtowny komunikat, podany przez radio lub krótkofalówkę. Na podjazd, mieląc kołami żwir, wjeżdżał samochód. Wściekle szczekały psy. Rozległo się więcej głosów. Dom zaczął się wypełniać ludźmi. Pojawili się nowi policjanci. Z trudem stanęła na nogi. Trzęsły się jej kolana i dłonie, w ustach zaschło. Nadszedł czas, żeby w końcu zadzwonić do Rebecki.

CZĘŚĆ PIERWSZA
NASTOLATKI

Wiek dojrzewania: etap pomiędzy dzieciństwem a dorosłością.
Ambrose Bierce

1

1993
TATIANA BRYCE-BRUDENELL

Chelsea, Londyn

Z pewnym rodzajem skupienia, podszytego niepokojem, na który potrafią się zdobyć jedynie nastolatki, siedemnastoletnia Tash Bryce-Brudenell studiowała pieczołowicie odbicie swojej twarzy w mikroskopijnym łazienkowym lusterku. Nie wyglądało to wszystko za dobrze. Mysie, brązowawe włosy ściągnięte do tyłu w koński ogon (ten styl trenowała uparcie od szóstego roku życia); wodniste błękitne oczy (osadzone zdecydowanie zbyt szeroko); krótkie, ledwie widoczne rzęsy (blond, nie ciemne, co jeszcze bardziej podkreślało ich brak). Przynajmniej skórę miała stosunkowo gładką i czystą – mało zmian trądzikowych, tylko kilka pryszczyków – nie tak źle, jak u niektórych dziewcząt z jej klasy. Choć nie dotyczyło to Annick. Rebecki zresztą też. Westchnęła. Jaka złośliwość losu sprawiła, że matka natura stworzyła ją tak cholernie zwyczajną, a jej dwie przyjaciółki tak cholernie pięknymi? Na to pytanie nie znała odpowiedzi.
Wpatrywała się dalej w lusterko z ponurą miną, odsłaniając zęby w namiastce uśmiechu. Uzębienie miała tragiczne: zęby wyglądały, jakby było ich za dużo, za długie, zbyt stłoczone, krzywe i zachodziły jeden na drugi. Uśmiech – jedynie kiedy będzie to absolutnie konieczne. Podbródek? Słabo zarysowany, ale przynajmniej niecofnięty. Tu dopisało jej szczęście. Nigdy w życiu nie spotkała się ze swoim ojcem, ale na kilku fotografiach,
które pokazała jej matka, widziała, że ma on wyraźnie cofniętą brodę. Odwróciła z wolna głowę w obie strony. Teraz z kolei uwidocznił się w całej krasie jej nos. Nochal. Duży i długi, z niewiarygodnie wysoką nasadą, przez co prawie niemożliwe stawało się utrzymanie na nosie okularów. To kolejna typowa cecha w rodzinie Bryce-Brudenellów (zgodnie ze słowami matki).
– Tatiano? – Zza drzwi łazienki dobiegł głos matki. – Szto ty tam diełajesz? Co ty tam robi? – Jak zwykle Ludmiła powtarzała wszystko dwa razy: najpierw mówiła daną kwestię po rosyjsku, a potem (tak jakby Tatiana nie rozumiała) powtarzała łamanym angielskim.
– Nic! – wrzasnęła w odpowiedzi niezbyt przekonująco Tatiana. – Za chwilę wychodzę. – Szybko odkręciła kran.
– My budiem pozdno. My spóźnimy.
„Spóźnimy się” – automatycznie poprawiła matkę w myślach Tash. Ludmiła i tak pewnie nie zwróciłaby na to najmniejszej uwagi. Mieszkała w Anglii od ponad dwudziestu lat, ale jej głos, wymowa i gramatyka nie straciły ani odrobiny ze zmysłowej, gardłowej rosyjskości.
– Co ty tam robi? – ponownie spytała Ludmiła, tym razem lekko poirytowana, głosem, który przeniknąłby przez ścianę z ołowiu.
– Idę, idę! – prychnęła Tash. Opłukała ręce i z trzaskiem otworzyła drzwi. – Po co ten cholerny pośpiech? – Zmrużyła oczy, obrzucając podejrzliwym spojrzeniem postać matki.
Ludmiła była ubrana do wyjścia: w długie futro, zamiatające za nią podłogę, które – choć czasy świetności miało dawno za sobą – w dalszym ciągu robiło wrażenie, w czarne botki na wysokim obcasie i w czarny, miękko układający się beret na długich do pasa blond włosach. Prawie każdy pens niewielkiego zasiłku, otrzymywanego co miesiąc za pośrednictwem kancelarii radców prawnych rodziny Bryce-Brudenell z Edynburga, był wydawany na ubrania. Ludmiły, nie Tash. Ludmiła wydawała i tak o wiele za dużo na czesne w szkole Tash – jak lamentowała nieomal codziennie.
– Dlaczego ty jeszcze nie gotowa, duszeńka? – spytała, niecierpliwie naciągając rękawiczki.
– Gotowa? Na co? – Tash zmarszczyła brwi. – Wybieramy się dokądś?
Ludmiła wzniosła oczy ku niebu.
– Duszeńka, ja tobie mówiła. My zaproszone. Lady Soames zapraszajet nas. Ciebie i mnie. Nam trzeba iść teraz!
– Och Boże, mamuś, nie! – jęknęła Tash. – Tylko nie lady Soames! Dlaczego akurat ja muszę tam iść? Nikt nawet nie zauważy, jeśli mnie tam nie będzie. Dlaczego nie pójdziesz sama?
Ludmiła zdecydowanie pokręciła głową.
– Niet. Obiecałam jej, ty przyjdziesz. Pospiesz się! Wiesz, że ona nie lubit, kiedy my spóźniamy.
– Się spóźniamy – poprawiła ją nachmurzona Tash.
– Spóźniamy, czy się spóźniamy, co za różnica. – Ludmiła wzruszyła ramionami. – Chodź już. Gdzie twój płaszcz?
– Tam, gdzie go zostawiłam. – Tash westchnęła zrezygnowana. Poszła niechętnie korytarzem za matką. Ludmiłę coś wyraźnie nakręciło; widać to było po jej podekscytowaniu i nieobecnym spojrzeniu.
– Duszeńka, dlaczego ty zawsze taka niezgoworcziwaja? -Ludmiła przerwała, żeby otaksować swoje odbicie w lustrze, zanim otworzyła drzwi do mieszkania. Niezgoworcziwaja. Niezgodna. To było jej ulubione określenie, szczególnie w odniesieniu do Tash.
– Bo taką mnie zrobiłaś – burknęła Tash, ściągając buńczucznie włosy w koński ogon.
– Nieprawda – odparła spokojnie Ludmiła. – Próbuję tylko zrobić cię miła dziewczyna. – Otworzyła szafę i wyjęła stamtąd płaszczyk Tash: bardzo przyzwoite, czarne, wełniane wdzianko, idealne dla uczennicy szkoły średniej. – Okej, masz tu płaszcz. Chodź. My spóźnione. – Wymaszerowała pierwsza.
– Jesteśmy spóźnione – mruknęła ze złością pod nosem Tash, podążając ze smętną miną za matką.
– Taxi! – Tylko w ustach Ludmiły to słowo mogło zabrzmieć jak „Teksy”. Czarna taksówka jadąca akurat w drugą stronę na widok długich blond włosów i futra zawróciła nieomal w miejscu i zatrzymała się przed nimi z piskiem opon.
– Dokąd to, skarbie? – Kierowca omiótł aprobującym spojrzeniem od góry do dołu całą postać Ludmiły. Tash instynktownie ukryła się za matką.
Ludmiła otworzyła sobie drzwi i wsiadła do taksówki.
– Christchurch Street. Wie pan, gdzie to jest?
– Christchurch Street? Co u… Tu za rogiem?! – spytał niedowierzająco kierowca.
Tash poczuła, że jej twarz płonie.
– Tak.
– Szybciej dojdziesz na piechotę, skarbie.
– Lubię jeździć samochodem. – Ludmiła wyciągnęła puderniczkę i zaczęła przypudrowywać nos.
Tash pochwyciła zdumione spojrzenie taksówkarza. Patrzyli na siebie krótką chwilę, a potem dziewczyna odwróciła wzrok. Taksówkarz bez słowa ruszył i włączył się w sznur samochodów.
– Duszeńka, bądź dzisiaj miła, hę? – Ludmiła szybko odwróciła uwagę córki od własnej twarzy. Wyciągnęła do niej rękę i założyła za ucho nieposłuszny kosmyk włosów. Tash ledwie się powstrzymała od odepchnięcia dłoni matki.
– Po co?
– Po to – odpowiedziała zdawkowo Ludmiła.
Tash odwróciła się i zaczęła wyglądać przez okno. Tak, najwyraźniej jej matka czymś się nakręciła. Dostrzegła w szybie swoje niewyraźne odbicie. Spuściła wzrok na dłonie. Niełatwo być córką Ludmiły, a już szczególnie jej brzydką córką.
– Ludmiła! Cudownie cię widzieć, moja kochana! Co za niespodzianka! Ależ wchodź, wchodź! Na zewnątrz jest zimno jak diabli! A tu mamy naszą śliczną malutką Tatianę! Jak wspaniale, że wpadłyście. Znacie drogę – oczywiście, że znacie! – Lady Pamela Soames stała w drzwiach, nieomal (i zupełnie nie wiadomo, po co) zacierając ręce z radości. Wyglądała jak skrzyżowanie zawodnika sumo z pudlem – pomyślała niezbyt delikatnie Tash. W jaki sposób, na litość boską, mogła to być dla niej niespodzianka, skoro najwyraźniej ich oczekiwała? I kto przy zdrowych zmysłach nazwałby Tash śliczną? A w dodatku – jeszcze śmieszniej – malutką? Słuszny wzrost była to jedyna cecha, którą odziedziczyła po matce. Mając lat siedemnaście, mierzyła już ponad metr osiemdziesiąt. – Jak się masz, kochanie? – Lady Soames podniosła na nią wzrok z czymś w rodzaju pobłażliwości.
– Kto? Ja?! – Tash zmarszczyła brwi z niezadowoleniem i w tym samym momencie została poczęstowana przez matkę mocnym kuksańcem.
– Nastolatka! – stwierdziła bezradnie Ludmiła, jakby chodziło o jakąś nieuleczalną chorobę. – Co mogę ja zrobić?
– Och, no ja nie wiem – odpowiedziała spiskowym tonem lady Soames, biorąc Ludmiłę pod rękę i prowadząc je obie do oranżerii. – To straszny okres, absolutnie straszny. Dla wszystkich, których to dotyczy. – Tu zniżyła głos do szeptu. – A teraz słuchaj, kochanie. Poprosiłam Ruperta, żeby zszedł do nas na dół, ale obawiam się, że nie jest zbyt chętny. Sama wiesz, jakie są dzieci w tym wieku.
Tash zamarła w pół kroku. Rupert? Rupert był najstarszym synem lady Soames. A więc z tego powodu została tu przyciągnięta! Jezu Chryste! Ludmiła odgrywała swatkę! Dziewczynę oblała fala wstydu i zażenowania. Mogłaby zabić matkę na miejscu!!! Czy nie dość, że musiała znosić współczujące spojrzenia wszystkich przyjaciół Ludmiły? Czy musiała jeszcze wytrzymać naigrawanie się z niej ich synów? Spiorunowała spojrzeniem oddalającą się szybko matkę. Nawet gdyby Ludmiła o tym wiedziała, nie zrobiłoby to na niej większego wrażenia. Nie obchodziły jej wcale odczucia córki.

 
Wesprzyj nas