Małgorzata Saramonowicz udowadnia, że wczesne średniowiecze w Polsce to dobry materiał na powieść fantasy. Walka o władzę, starożytne pogańskie rytuały, dworskie intrygi i spiski.


Podczas zakazanego rytuału w sekretnej świątyni boga o trzech obliczach losy trojga dzieci zostają ze sobą splecione na zawsze. Jednego dnia się narodzą i jednego dnia będą musiały umrzeć. Wśród nich jest potomek Bolesława zwanego Krzywoustym.

XII wiek, Polska. Gorliwi wyznawcy Kościoła z krzyżem na piersi i litanią na ustach tępią wiarę w starych bogów. Kraj stoi na skraju przepaści. Jeśli Bolesław nie doczeka się syna, straci tron. Jego tajemniczy kronikarz Nefas jest świadom zagrożenia. Zwraca się do mrocznych kapłanów Trygława, prosząc, by odmienili Przeznaczenie. Wkrótce przekona się, co uczynił…

*

Opowieść o czasach walki Bolesława Krzywoustego o władzę, oczami jego anonimowego kronikarza, powiernika, szpiega i skrytobójcy. W tle pogańska magia, dawni bogowie i polityczne intrygi. Aż dziw, że dotąd nie było takiej fantasy.
Jarosław Grzędowicz

Czy wczesne średniowiecze w Polsce to dobry materiał na powieść fantasy? Małgorzata Saramonowicz udowadnia, że tak, tworząc niezwykły świat, w którym pradawny Potrójny Bóg wciąż rządzi puszczańską ziemią, a jego trzy mroczne oblicza to Przeznaczenie, Srogość i Pomsta. W tle zaś walka o władzę, starożytne pogańskie rytuały, dworskie intrygi i spiski. Czego chcieć więcej? To się po prostu czyta!
Maja Lidia Kossakowska

Trygław splata – Trygław rozplata. Potrójny rytuał, potrójna zapłata, potrójna ofiara.

Małgorzata Saramonowicz została okrzyknięta następczynią E.A. Poe’go. Autorka wyśmienitych horrorów Siostra (jednej z najbardziej niepokojących polskich powieści lat 90.), Lustra i Sanatorium, scenarzystka i producentka filmowa. Po 10 latach powraca z nową, porywającą książką.

Małgorzata Saramonowicz
Xięgi Nefasa. Trygław – władca losu
Xięgi Nefasa tom 1
Wydawnictwo Znak
Premiera: 3 lutego 2016
kup książkę

Xięgi Nefasa. Trygław – władca losu

Nefas

– Nefasie, Gallu, Enricu, Zoltanie, czy jakiekolwiek jest twoje imię…
Nefas, tajemniczy kronikarz Bolesława – nie wiadomo, kim naprawdę jest, od czego ucieka i komu służy… Dlaczego jego imię przepadło w pomroce dziejów? Czemu pierwszy kronikarz państwa polskiego pozostał do dziś bezimienny? Na samym początku swojej kroniki autor zaznaczył, że nie poda swego imienia, tłumacząc to skromnością i chęcią uhonorowania swoich patronów. Czy rzeczywiście to był prawdziwy powód?
Przez wieki nieraz starano się dociec, kim Anonim był naprawdę. Już od XVI stulecia historycy starali się rozwikłać tę zagadkę – nikt jednak nie dotarł do prawdy. Kronikarz pozostał cieniem, zakapturzoną postacią gdzieś w cichości celi pracowicie piszącą o dziejach pierwszych Piastów.
Nawet ludziom sobie współczesnym jawił się jako enigma. Dla mieszkańców państwa Krzywoustego był przybyszem z dalekich stron o tajemniczej przeszłości i równie niejasnych celach. Czego szukał na polskiej ziemi? Dlaczego wybrał akurat państwo Piastów? Czemu związał się z tym rodem? Przed kim (lub czym) uciekał? Komu naprawdę służył?
Jego motywy do dziś nie zostały odkryte.

DZIEJE

I

I zdarzyło się, że Bóg zechciał wywyższyć swego nędznego sługę i powierzyć mu misję dania świadectwa prawdzie. I uczynił to nie dla zasług jego, ale dla zasług męża znamienitego, opromienionego najświatlejszych czynów blaskiem. I aby w niczym nie uchybić Jego wielkości, a godnych uwagi zdarzeń, których był bohaterem, nie przysłonić cieniem własnej próżności, sobie pozostawiam miano Niegodnego, Jego zaś Władcą zwać będę.
Uzbrojony tedy w inkaust i zaostrzone pióro przyrzekam dołożyć wszelkich starań, aby na kartach oddać niniejszym choć cząstkę sławy, męstwa, prawości, sprawiedliwości i szczodrości Władcy, który rządził powierzonym mu krajem na podobieństwo Oktawiana Augusta, roztropnie i mądrze, i który jak i ów rzymski król na miano boskiego zasłużył.
Zaiste większe i liczniejsze są czyny księcia Bolesława, aniżeli ja, człek niegodny i pośledniej miary, zdolny jestem opisać. Kto bowiem zdoła zliczyć żelazne Jego hufce? Kto porachuje jego zwycięstwa i tryumfy nad wrogami wściekle kąsającymi kraj, który ponad wszystko umiłował – taka ich mnogość! I jak słowem zwyczajnym wyrazić okazałość rycerską, odwagę i mądrość, z któremi bronił swego ludu i ziemi powierzonej mu we władanie? Jak opisać nieugiętość, z jaką tępił wrogów wiary hańbiących Kościół święty i jego sługi? Jak oddać jego duchowe posłuszeństwo i umiłowanie Boga, którego czcił z największą pobożnością? Jak opisać szacunek, którym obdarzał biskupów i kapłanów, posłuch im dając i za okazane wsparcie książęcymi darami szczodrze nagradzając? Jak opisać jego umiłowanie cnoty i powściągliwości? Wspomnę tedy jedynie, iż jadał i pił skromnie, postów pilnie przestrzegał i z radością rezygnował z wszelkich zbytków w stroju i w komnatach. Miesiącami żył w czystości niczym mnich, który ponad przyjemności cielesne umiłował modlitwę, pokutę i wyrzeczenie.
Modlitwa? Pokuta? Wyrzeczenie?
Kłamstwo. Wierutne, ale jakże potrzebne. Tak w każdym razie sądziłem, gdy kreśliłem owe słowa na pergaminie. A jak było naprawdę? – Ave Maria, gratia plena – szeptały usta młodego mnicha Huberta skulonego pod drzwiami komnat połowicy księcia Bolesława. Drżąca, zakapturzona postać niemal zlewała się z szarym murem. Zza grubych dębowych drzwi dobiegały monotonne skrzypienie i trzask podskakującego na podłodze łoża. Miarowe, bezwstydnie dudniące łup!, łup!, łup!, nie pozostawiało nijakich wątpliwości – Bolesław z gorliwością właściwą swemu młodzieńczemu wiekowi oddawał się nie modlitwie i wyrzeczeniu, jeno słodkim znojom, które towarzyszą próbom poczęcia następcy tronu.
W upalną majową noc zimne zamkowe mury wreszcie okazały swą przydatność. Chłód i wilgoć tej wielkiej, ponurej warowni wznoszonej od wieków przez książęcych przodków na wbijającej się głęboko w rzekę wysokiej skarpie dawały się we znaki w zimowych miesiącach, jednakże gdy nadchodziło lato, jej grube ściany zapewniały błogosławione wytchnienie od upału. A lato właśnie nadeszło.
Zmęczony całodziennym żarem siedziałem tedy z dzbanem piwa w przemyślnym ukryciu, jednym z wielu, jakie dzięki przezorności odziedziczonej po moich z kolei przodkach, przygotowałem zawczasu w zakamarkach kasztelu i z rozbawieniem obserwowałem zasłuchanego brata Huberta. Dominus Tecum, benedicta Tu…
Przez niewprawnego obserwatora ów nieforemny młodzik mógłby zostać wzięty za zatopionego w modlitwie i szczerze oddanego Bogu i tylko Bogu fratra. Ale moje doświadczone oko dostrzegło długie palce młodzieńca – … in mulieribus… – zaciskające się kurczowo na krucyfiksie w rytm – … et benedictus fructus ventris Tui… – dochodzących z komnaty krzyków rozkoszy – … Iesus!… – niechybny znak, że brat Hubert, szepcząc hymn do niewiasty, która poczęła Pana naszego w Niebie, myślał raczej o białogłowie poczynającej pana naszego na tym łez padole.
Uśmiechnąłem się na myśl o zamęcie, w jaki musiały wpędzać nieszczęsnego młodzieńca wszeteczne pojękiwania dobiegające zza okutych podwoi. Niechybnie znamionowały zapał, z jakim dziewiętnastoletni książę Bolesław poświęcał się słodkiemu mozołowi. Ale to nie niewieści urok chuderlawej Sławy był tego przyczyną, ale wieść, że jego brat Zbigniew, starszy i z innej matki, niespodziewanie wziął sobie za żonę młódkę z płodnego rodu. Tak, to właśnie ta nowina zmusiła mojego księcia, by zaprzągł swe lędźwie w jarzmo małżeńskiej ars amandi.
I tak oto zaczął się wyścig. Ten, komu pierwszemu uda się spłodzić syna, dowiedzie, że jemu należna jest książęca korona. Jemu należna jest cała władza i cała ziemia. Kraj, który nieroztropny ojciec podzielił ongiś między obu swych potomków, wreszcie przypadnie w całości silniejszemu. Bóg chrześcijan nagradza jedynie zwycięzców. Wiedział to doskonale Zbigniew wychowany w klasztorze. Wiedział też i Bolesław.
Z całą wyrazistością pojmowałem zatem, jak ważkiej chwili jestem świadkiem. Zamknąłem oczy, by dobiegające zza drzwi miłosne odgłosy łacniej okrasić obrazem swojej imaginacji. Powoli począłem odtwarzać w głowie obraz alkowy księżnej Sławy. Bywałem tu nieraz pod jej nieobecność, tego bowiem wymagała moja powinność wobec Bolesława – szpiegować każdego, kogo do siebie dopuszczał – znałem więc to miejsce dobrze. W myślach minąłem czuwającego w przedsionku Abasa, sługę księżnej, i wsunąłem się do komnaty. Przed oczyma mej duszy otworzyła się pogrążona w mroku łożnica rozświetlona jedynie blaskiem świec i żarzącym się w glinianych miseczkach kadzidłem zapalonym ku czci bogini Marany dla przedłużenia męskiego wigoru. Migocące światło wydobyło z ciemności drewniany zydel przykryty wilczą skórą, malowane skrzynie, oparte o ściany perunowe talizmany, które księżna przywiozła z rodzinnego domu, i wiszący na ścianie wielki widlasty krucyfiks, prezent od męża.
Raptem zdało mi się, że rozciągnięte w nieskończonym konaniu i poznaczone krwawymi ranami ciało Jezusa zadygotało. Przeraziłem się, że Jego ręce, przybite do sękatych konarów krzyża układających się w kształt litery rozpoczynającej słowo ypsylon nie zdołają utrzymać konwulsyjnie wygiętej sylwetki i Zbawiciel runie na łoże odgrodzone od Bożej Męki jedynie jedwabnym baldachimem. Osunie się między spocone i zaplecione w miłosnym uścisku nagie ciała, by zakosztować owocu grzechu pierworodnego, by zaprzeczyć śmierci. W uszach począł mi rozbrzmiewać coraz głośniejszy oddech księżnej Sławy, który gwałtownie jął przyspieszać. – … Sancta Maria, Mater Dei… –
W majaku imaginacji przesunąłem się bliżej łoża i spoglądałem to na drżącą postać Chrystusa, to na dygoczące za jedwabiem ciała. – … ora pro nobis… – Już miałem zbliżyć się na tyle, by wyobrazić sobie, że – … ora pro nobis… – wyciągam rękę i uchylam zasłonę, gdy spazmatyczny jęk niewieści zlał się w jedno z charczącym skowytem wydobytym z męskiego gardła. – … peccatoribus!…
– Oba prześwitujące przez zasłony mej grzesznej wyobraźni ciała napięły się w ostatecznym spełnieniu i opadły na łoże. Głowa Chrystusa zawisła na piersi. Amen.
Otworzyłem oczy.
Imaginacja zniknęła.
Brat Hubert drżącą ręką otarł pot z czoła. Skulił się przy tym, chcąc najwyraźniej ukryć przed światem to, że jego męskość zareagowała na dobiegające z łożnicy swawolne odgłosy w sposób, który zasmuciłby nie tylko jego opata, ale i samego założyciela zakonu. Aby we wszystkim Bóg był uwielbiony – powtarzał święty Benedykt z Nursji, wątpię jednak, by miał na myśli to, czego właśnie świadkiem był młody frater.
Huk gwałtownie otwieranych podwoi wyrwał mnie z zadumy. Książę Bolesław wypadł z komnaty goły i bosy, z książęcym płaszczem w ręku. Cała jego postać emanowała młodością, siłą i dumą. Był wysoki, potężnie zbudowany, owłosiony jak zwierzę, a szlachetna blizna przecinająca jego oblicze od ust aż do skroni, którą usiłował przysłonić zarostem, dodawała mu tylko niezłomności i mocy. Przez nią właśnie tutejsi nazywali go Krzywoustym. Ledwo rzucił okiem na mamroczącego modlitwy przerażonego mnicha. Niespeszony jego obecnością nie zakrył nawet przyrodzenia, odgarnął tylko długie, ciemne włosy z czoła i ruszył w głąb mrocznego korytarza, wlokąc za sobą płaszcz.
Jako przybysz nigdy nie mogłem się nadziwić, z jaką swobodną beztroską traktują mieszkańcy tej ziemi swe ciała, nie wstydząc się nagości. Zwłaszcza mężczyźni z upodobaniem obnażają się i zażywają kąpieli bez żadnego przyodziewku, a kiedy tylko aura staje się znośniejsza, zrzucają nie tylko wierzchnie okrycia, ale nawet giezła. Na szczęście niewiasty zachowują pod tym względem większą powściągliwość.
Teraz, kiedy książę zniknął za załomem, brat Hubert podniósł się ostrożnie. Przez chwilę wahał się, czy nie zwlekając, biec za władcą, by wykonać powierzone sobie zadanie, czy pozwolić sobie na jeszcze jedną chwilę słabości i zerknąć przez uchylone drzwi. Możliwość ujrzenia białogłowy tak jak Pan Bóg ją stworzył – co tam białogłowy: samej księżnej! – okazała się zbyt kusząca. Już niezgrabny mnich miał ziścić swój zamiar, kiedy drzwi, jakby pchnięte niewidzialną mocą, zamknęły się, niemal przytrzaskując nos ciekawskiemu. Frater odskoczył zawstydzony i podciągnąwszy habit oraz szkaplerz, pognał za Bolesławem. W miejscu rozwidlenia korytarzy zatrzymał się niepewnie i przez moment nasłuchiwał, a potem ruszył w stronę, z której jak mu się zdawało, dobiegały kroki księcia.
Ruszyłem za nim.
Abas, zatrzasnąwszy Hubertowi drzwi przed nosem, spojrzał wyczekująco w głąb komnaty. Nagie ciało księżnej Sławy połyskiwało kusząco zza zasłony. Chuda ciemnowłosa niewiasta przeciągnęła się ukontentowana, zamruczała i powoli zsunęła się z łoża, nie zważając na śledzącego każdy jej ruch olbrzyma. Pogładziła czule zmięte, przesiąknięte potem i męskim nasieniem prześcieradła. Spojrzała wyzywająco na swego czarnookiego dzikiego sługę pojmanego przed laty przez jej ojca w górach Kaukazu i oblizała obrzęknięte wargi. Jej drobne piersi sterczały kusząco, a pośladki napięły się, gdy sięgnęła po miseczkę z kadzidłem. Postawiła ją na stole i leniwie zbliżyła się do ponurego olbrzyma, a jej stopy zostawiły na kamiennej posadzce mokre ślady potu. Przywarła do stężałego ciała Abasa i wyczuła jego nabrzmiałą męskość.
Mężczyzna zastygł skonfundowany. Księżna Sława powoli, patrząc mu prosto w oczy, sięgnęła po przytroczony do pasa nóż, zacisnęła palce na rękojeści i delikatnie wysunęła ostrze z pochwy. Stal błysnęła w ciemności. Abas zadrżał, a księżna odwróciła się i kołysząc się lekko, podeszła do stołu, na którym żarzyło się kadzidło. Rozdmuchała węgielki i nachyliła się nad miseczką, szepcząc:
– Marano, największa z bogiń władająca życiem i śmiercią, rozkoszą i cierpieniem, wysłuchaj mnie. Marano, przyjmij moją ofiarę.
Niespodziewanie, gwałtownym ruchem zacisnęła dłoń na ostrzu i szarpnęła tak mocno, że krew gęstymi kroplami poczęła spływać do kadzidła. Płomień zasyczał i lekko przygasł.
– Daj mi to, czego pragnę… – Księżna schyliła się niżej i szepnęła prosto w ogień: – Daj mi syna, dzięki któremu zmiażdżę Zbigniewa, bękarciego brata Bolesława, uzurpatora i zdrajcę, i odzyskam to, co memu mężowi należne jest prawem krwi: całą ziemię i całą władzę, a przysięgam, że oddam ci wszystko, czego zażądasz. Przysięgam.
Abas wzdrygnął się przerażony. Podniecenie opuściło go równie nagle, jak nagle nim zawładnęło. Cofnął się w cień na swój wypchany sianem barłóg, z dala od zakazanych czarów, od przeklętego uroku Marany, od obcych mu bogów. Z całej siły zacisnął powieki i sięgnął do wiszącego na szyi amuletu. Pod palcami poczuł zimny kamień, ukojenie.

MAŁŻEŃSKA POWINNOŚĆ

– Święta Maryjo, Dziewico wieczna, przez umiłowanie Syna Bożego, który Cię umiłował, wysłuchaj mnie i módl się za mnie i małżonkę moją, aby poczęła syna. Święta Maryjo, wspieraj nas, w naszym chwalebnym zamierzeniu powołania na świat dziedzica, który godny byłby królestwa ziemskiego i zasłużył na chwałę Niebios, który wyniósłby mnie ponad brata mego Bolesława, oszusta i samozwańca. On to bowiem podstępem wydarł, co mi jest należne świętym prawem pierworództwa. Najdobrotliwsza Dziewico Dziewic, pociecho uciekających się do Ciebie, spraw, aby brat mój został pognębiony, a żona jego okazała się bezpłodna. Amen.
– Amen – zawtórowała mu Adelajda i ze znużeniem spojrzała na małżonka.
Dwie klęczące przy łożu obleczone w giezła postaci pochyliły głowy. W mroku rozświetlonym drgającym światłem świecy błyszczała dziecięca twarz Adelajdy – okrągła buzia z dołeczkami w policzkach. Młódka zerkała wielkimi niebieskimi oczami na księcia Zbigniewa, swego męża. Widać było, że czekające ją zadanie nie budzi w niej zapału. Była senna i znudzona cowieczornym rytuałem. Czuła się rozczarowana. Kiedyś, gdy była jeszcze ledwie odrosłą od ziemi gąską, sądziła, że małżeńskie pożycie to coś znacznie bardziej porywającego, coś obezwładniającego, coś… coś płomiennego. Przypomniała sobie te wszystkie tajemnice, szepty i chichoty, którymi zbywały ją starsze siostry, kiedy dopytywała je, jak to jest mieć małżonka.
– Przekonasz się – powtarzały, zanosząc się śmiechem.
I przekonała się.
Po modlitwie westchnęła ciężko, dźwignęła się z kolan i powoli wdrapała na łoże. Twarde, z grubym lnianym prześcieradłem przesiąkniętym potem i nasieniem, nie zachęcało do miłosnych uniesień, nie rozpalało w niej gorących pragnień poza jednym – zamknąć oczy i zasnąć, spać i nigdy więcej nie czuć jego palców na swoich piersiach, cuchnącego zapachu ust, bólu, który jej zadawał, wbijając w nią swe przyrodzenie. Jednakże potulnie ułożyła się na plecach i podciągnęła płócienną koszulę, odsłaniając powoli grube uda, następnie szerokie biodra, a na koniec obfite, opadające ciężko piersi o ciemnych sutkach. Rozsunęła nogi, z całej siły zacisnęła powieki i czekała. Zbigniew, starszy brat Bolesława z zafrasowaną miną nachylił się nad połowicą. Jego wymizerowane, rachityczne ciało zdawało się niezdolne do sprostania temu niewieściemu nadmiarowi. Leżąca przed nim dziewczyna wedle zapewnień swej matki miała wypychać z siebie dzieci jedno po drugim, ale mijał już piąty miesiąc i Bóg nadal nie pobłogosławił jego starań. Zbigniew zamartwiał się i wciąż zadawał sobie to samo pytanie: Co czynię niewłaściwie? Czyżby nie dość gorąco się modlił, nie dość wytrwale pościł, a może to diabelska grzeszność Adelajdy, właściwa każdej białogłowie, sprawiała, że Najwyższy odwracał od nich swe oblicze?
– Wybacz jej, Panie, wybacz wszystkie grzechy – wymamrotał nad białym ciałem małżonki.
Przeżegnał się i całym ciężarem opadł na leżącą przed nim obfitość. Z nużącą gorliwością przy dwudziestym ósmym pchnięciu westchnął z ulgą i osunął się na bok pewien, że tym razem Najświętsza Maryja Panna wysłucha jego próśb.

 
Wesprzyj nas