Detektyw Pieter Vos powraca w kolejnym tomie brytyjskiego mistrza kryminału. Autor, jak zawsze mroczny, tym razem schodzi wprost do piekieł Amsterdamu. Nie tworzy prostych historii, nie szuka oczywistych rozwiązań.


David Hewson Niewłaściwa dziewczynkaDetektyw Pieter Vos poszukuje zaginionego dziecka – ośmioletniej dziewczynki, która najprawdopodobniej została porwana omyłkowo. Córka biednej gruzińskiej emigrantki była ubrana tak samo jak jedynaczka z bogatej, uwikłanej w międzynarodowe konflikty rodziny. Podczas święta Sinterklaasa obchodzonego hucznie na ulicach Amsterdamu nietrudno było pomylić różowe kurteczki z My Little Pony.

A jednak nic nie jest oczywiste. Początkowo żądania porywaczy mają wyraźnie polityczny charakter. Media milczą, a sprawcę przejmują służby specjalne. Co łączy współczesne wydarzenia w Amsterdamie z tragedią Srebrenicy sprzed dwudziestu lat? Dlaczego Vos i współpracująca z nim Laura Bakker – jedyni naprawdę zaangażowani w poszukiwania małej Gruzinki i przejęci losem jej matki – mają wciąż utrudniane zadanie? Czy rzeczywiście porwano „niewłaściwą dziewczynkę”? Ile warte jest życie małej imigrantki w obliczu toczącej się wielkiej gry politycznej?

David Hewson dał się już poznać polskim czytelnikom dzięki mrocznej serii na podstawie popularnego serialu Dochodzenie. Jest także autorem opublikowanych w Marginesach książek, m.in. Domku dla lalek – w których czytelnicy mogli już poznać bohatera serii Petera Vosa. Przygotowując się do pisania kolejnych powieści, Hewson spędza dużo czasu w miejscach, w których zamierza osadzić akcję, dzięki czemu świetnie oddaje ich atmosferę i specyfikę.

David Hewson – (ur. 1952) bestsellerowy brytyjski pisarz znany na świecie ze znakomitych pomysłów fabularnych i doskonale skonstruowanych powieści. Umie precyzyjnie przedstawiać fakty, ale niekoniecznie w najbardziej oczywisty sposób. Jego powieści kryminalne i sensacyjne, których akcja rozgrywa się w europejskich miastach nie schodzą z list bestsellerów. W wieku siedemnastu lat porzucił naukę i rozpoczął pracę w lokalnej gazecie w północnej Anglii, później współpracował z „The Times” i „The Independent”. Od czasu debiutu w 1986 roku wydał około dwudziestu książek.

David Hewson
Niewłaściwa dziewczynka
Przekład: Ewa Penksyk-Kluczkowska
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 13 stycznia 2016
kup książkę

David Hewson Niewłaściwa dziewczynka

1

Na fordeku łodzi pojawiło się coś nowego. Pośród uschłych roślin, gnijącego drewna i rozrzuconych narzędzi niczym połyskująca boja nad zimowymi wodami Prinsengracht stała naturalnej wielkości srebrna plastikowa baletnica wirująca na smukłych nogach. Na jej szyi migotały kolorowe światełka i błyszcząca girlanda.
Sam, mały foksterier Pietera Vosa, usiadł u stóp figurki, zastanawiając się, czy warczeć, czy ją polizać. Zaczepione o obrożę pasmo wielobarwnej lamety przylgnęło do jego twardej sierści. Samowi niezbyt się to podobało.
Trzecia niedziela listopada. Boże Narodzenie było tuż-tuż, nadjeżdżał Sinterklaas. Właśnie dotarł do Holandii po długiej podróży z Hiszpanii i wsiadł na swój odświętnie udekorowany statek, by podążyć w górę Amstel. Dochodziła czternasta piętnaście.
Brygadier Vos, oficer dyżurny na drugiej zmianie, miał przepracować ten miły przerywnik w kalendarzu amsterdamskiej policji w znajomym towarzystwie – dwojga swoich podwładnych, nie zawsze zgodnych przedstawicieli różnych pokoleń. Detektyw Dirk Van der Berg, czterdziestoparoletni beztroski piwosz, stały element Marnixstraat, poklepał psa po łbie, szczebiocząc czułe słowa. Laura Bakker, która właśnie skończyła dwadzieścia pięć lat, stosunkowo niedawno przeprowadziła się z Fryzji. Stała w ciepłej zimowej kurtce, a długie rude włosy opadały jej na ramiona. Patrzyła spode łba na figurkę na dziobie. Vos zerknął na własne ubranie: ta sama co zwykle granatowa kurtka, sprane dżinsy, zużyte adidasy. Zamierzał się w tygodniu ostrzyc, ale wolał pójść na duński film. Tak więc ciemne loki sięgały za kołnierzyk, przyciągając od czasu do czasu karcące spojrzenie Franka de Groota, komendanta komisariatu.
Minęło już siedem miesięcy, odkąd przy okazji sprawy dziwnego morderstwa powiązanego z zabytkowym domkiem dla lalek zakończył smętną, beznadziejną wegetację na łodzi i wrócił w szeregi amsterdamskiej policji. Od tego czasu parę rzeczy się zmieniło. A parę nie.
– Co to jest, na miłość boską?! – spytała Bakker.
– Mnie się podoba! – oświadczył Van der Berg, zanim zdążyła wybuchnąć kłótnia. – Cokolwiek to jest…
Dudniąc ciężkimi butami, Bakker pokonała trap, bez pytania wyciągnęła ze skrzynki na listy białą kopertę i zdecydowanym ruchem podała ją Vosowi. Na kopercie widniał stempel rady miasta.
– Założę się, że to kolejne ostrzeżenie na temat stanu łodzi. Wlepią ci grzywnę, jeśli nie doprowadzisz jej do porządku.
– Doprowadzam przecież…
Spojrzała na poczerniałe deski uszkodzonej kabiny, na szyby poklejone taśmą i pokręciła głową.
– Wyrzucili ją ze sklepu za rogiem – dodał Vos, wskazując balerinę. – Uznałem, że tu będzie pasować.
– Rzeczywiście pasuje – przyznał Van der Berg. Z nadzieją obejrzał się na drugą stronę ulicy, gdzie na rogu Elandsgracht stała kawiarnia Drie Vaten. Był to klasyczny amsterdamski bruin café, czyli brązowy bar, ze ścianami z czarnej cegły, gołą drewnianą podłogą i kulawymi krzesłami. Przyjmował gości przez większość dnia i teraz też już się wypełnił. Okoliczni mieszkańcy ściągali tutaj w poszukiwaniu piwa, przekąski, kawy i odrobiny niezobowiązującej rozmowy. Był to drugi dom dla mnóstwa tubylców, w tym dla spragnionych policjantów z komisariatu przy Marnixstraat na końcu Elandsgracht. – Mamy czas na…?
– Jesteśmy na służbie! – przypomniała Bakker, w desperacji wyrzucając w górę długie ręce.
Van der Berg był przysadzistym mężczyzną o przyjaznej, nieco zniszczonej twarzy. Spojrzał z urazą.
– Na służbie będziemy za piętnaście minut. A ja chciałem spytać… czy mamy czas na kawę.
– Nie za bardzo – odrzekł Vos, kręcąc głową.
Czekał ich pracowity, ale przyjemny dzień. Sinterklaas, promienny, przyjazny święty z białą brodą uczci swoje przybycie do Amsterdamu paradą tak znamienitą, że będzie oglądana w telewizji w całej Holandii. Na trasie jego przejazdu zbierze się ponad trzysta tysięcy osób, a liczba policjantów sięgnie czterech cyfr. Centrum miasta zamknięto dla ruchu kołowego. Olśniewający statek powiezie Sinterklaasa rzeką Amstel w otoczeniu rzeszy prywatnych łodzi pełnych amsterdamczyków, którzy będą próbowali podpłynąć jak najbliżej. Potem znamienity gość przesiądzie się na białego rumaka, na którym poprowadzi orszak przez miasto, aż na Leidseplein. Tam, powitany przez burmistrza, przemówi do zebranych tłumów z balkonu teatru miejskiego. Towarzyszą mu Czarni Piotrkowie, Zwarte Pieten, o uczernionych twarzach, czerwonych wargach, w perukach z czarnych loków. Ubrani w starodawne kostiumy z krezami i w berety z piórkiem, z promiennym uśmiechem rozdają korzenne łakocie każdemu napotkanemu dziecku i wprawiają w zakłopotanie wszystkich zagranicznych gości, którzy nie dowierzają własnym oczom.
Po piątym grudnia Sinterklaas schodzi na dalszy plan, przyćmiony przez Boże Narodzenie. W miejsce pepernoot i czekoladowych liter pojawiają się kerststol i musketkrans, a w witrynach sklepów – iglaste gałązki i sztuczny śnieg.
Swego czasu Vos w tym wszystkim uczestniczył. Kiedy miał własną rodzinę. Partnerkę Liesbeth, córkę Anneliese. Sprawa domku dla lalek bezpowrotnie pozbawiła go tego święta. Vos pochylił się i uśmiechnął do swojego pieska. Biało-brązowy foksterier spojrzał mu w oczy.
– Nie mogę cię zabrać do pracy, brachu. Nawet w taki dzień jak dziś.
Sam wyczuł coś w tonie jego głosu i zmrużył oczy, pełen podejrzeń co do rozwoju wydarzeń.
Pojawiła się smycz. Sam pochylił łeb. Vos odprowadził psa do kawiarni, przekazał go właścicielce Drie Vaten, Sofii Albers, wraz z torbą rzeczy do prania, bo i taką przysługę mu wyświadczała. Sam szarpał za smycz, usiłując wrócić nad kanał. Van der Berg i Laura Bakker przyglądali się temu w milczeniu. Bakker znowu pokręciła głową.
– No! – skwitował Vos, gdy już wrócił na łódź. – Chodźmy się wmieszać. Wiecie co… po służbie zaproszę was na kolację. Znam taką całodobową knajpkę.
– Masz na myśli piwo, frytki i gotowane jajka gratis? – spytała Bakker.
– Nie… porządną kolację. W restauracji.
– W lokalu, gdzie jest prawdziwa toaleta? Znasz takie? Naprawdę?
– Jeśli zaproszenie obejmuje… – Van der Berg ręką zasymulował wychylanie butelki – …mnie pasuje. O matko…
Wskazał senny bar o czarnym ceglanym froncie, stojący pod kątem w miejscu, gdzie Elandsgracht dochodziła do kanału. Mewy wygrzebywały śmieci spomiędzy kamieni brukowych. Kilku popołudniowych pijaczków stało cierpliwie w kolejce, by wrzucić puste butelki do pojemnika na szkło. Obok nich Sam zapierał się łapami, odmawiając wejścia do środka, i z urażoną miną oglądał się groźnym wzrokiem na kanał.
– Szkoda, że nie możemy go ze sobą zabrać – odezwała się Bakker. – No bo wiesz… Sinterklaas. Tam się przecież nic nie może wydarzyć.
Vos popatrzył na nią bez słowa, po czym podszedł do psa, chwycił go za obrożę i wprowadził do środka. Po powrocie stanął i rozejrzał się po Prinsengracht.
– Nie czytasz gazet? – spytał Van der Berg. – Podobno ma być protest w sprawie Zwarte Pieta. Ludzie uważają, że to rasizm i coś tam jeszcze. Lekceważące czy niegrzeczne.
Gdy to mówił, jeden z Czarnych Piotrków szedł właśnie Prinsengracht w ich stronę. Wysoki, krzepki, z wielką peruką afro, mnóstwem teatralnych loków. Lśniący szkarłatny strój, głupkowata czapka. Umalowana na czarno twarz, czerwone usta. Uśmiechnięty, szczęśliwy jak dziecko, niósł szarą torbę i siatkę na ryby, by sięgać nią w tłum.
– To rzeczywiście jest niegrzeczne – włączyła się Bakker. – Na miłość boską, mamy dwudziesty pierwszy wiek.
Van der Berg skrzyżował ramiona na piersi i rozpoczął wykład, którego Vos wysłuchał już wiele razy. Druga strona sporu.
– To tradycja – zakończył.
– Wieszanie też należało do tradycji. I szczucie psami niedźwiedzia.
– Młoda damo…
Vos zamknął oczy. Nie wyobrażał sobie słów, które bardziej zdołałyby rozwścieczyć bystrą, choć niezdarną detektyw z Fryzji. Zwarte Piet usłyszał ich spór, dostrzegł Laurę, dobiegł do niej truchtem, ukłonił się z wdziękiem, powiedział, że ślicznie wygląda. Włożył do swojej siatki garść małych ciasteczek, po czym wysunął ją ku niej ostrożnie. Bakker urwała w pół tyrady, uśmiechnęła się szeroko i przyjęła ciasteczka. Wdzięczyła się, gdy mężczyzna w barwnym przebraniu sadził jej kolejne komplementy.
– Bądź grzeczną dziewczynką – dodał, odchodząc ulicą – bo Mikołaj się o wszystkim dowie.
– Uwielbiam je. – Bakker wpychała korzenne pepernoot do ust, chichocząc odrobinę ze skruchą.
– Ja też – odparł Van der Berg, zerkając na ostatnie dwa w jej dłoni.
Nie przejęła się tym.
– A ty co o tym myślisz? – spytała, zwracając spokojne spojrzenie na Vosa. – O dorosłych mężczyznach malujących się na czarno dla Sinterklaasa? – Ruchem głowy wskazała Van der Berga. – Tak jak on? Czy tak jak ja?
Sam stał w oknie baru, łapką drapał w szybę i machał ogonem w płonnej nadziei.
– No, śmiało – ponagliła Bakker.
– Myślę – odrzekł Vos, patrząc na Zwarte Pieta oddalającego się skocznie wzdłuż kanału – że czas się wziąć do roboty.

Kolejny Czarny Piotrek, tym razem niski i przysadzisty. Ruda broda sztywna od czarnego mazidła. Peruka zsunięta na bok, zbyt lśniąca, nowiuteńka. Przerażone oczy zerkające na wszystkie strony na dźwięk rosnącego harmidru tłumu sunącego ulicą.
Wszystkie rzeczy znalazł tam, gdzie mieli je zostawić, w trzecim śmietniku od końca wąskiego zaułka. Niebieskim, tak jak powiedzieli.
Dwa pistolety. Dwa noże. Trzy granaty. Lina. Kilka kawałków tkaniny, które mogły służyć zarówno za kneble, jak i przepaski na oczy. Pięć tysięcy euro i fałszywy paszport belgijski ze zdjęciem zrobionym dwa dni temu w automacie na Dworcu Głównym. Jedna kartka zadrukowana instrukcjami. Co robić. Czego wypatrywać. Dokąd się udać.
Urodzony na północy Anglii. W czasie odsiadywania wyroku za włamanie po pijaku został radykałem. Po zwolnieniu zapuścił niechlujną brodę, zaczął się ubierać w długą szatę. Krzyczał na manifestacjach towarzyszących uroczystościom pogrzebowym żołnierzy zabitych w Afganistanie. Chodził do przywódców duchowych. Nauczył się wywrzaskiwać hasła, dźgając w kamerę palcem wskazującym. Gdy zmienił nazwisko na Mujahied Bouali, nie chciała go już znać nawet własna matka, pielęgniarka, owdowiała, gdy miał cztery lata. I świetnie. Robił, co mu kazano, i wreszcie doczekał się misji. Nie w Syrii czy Somalii, choć tego właśnie oczekiwał. Wyjechał do Amsterdamu, pod skrzydła nowego pana. Surowego i autokratycznego człowieka, dzięki któremu utwierdził się w przekonaniach już od pewnego czasu mu znanych. Tylko że do tej pory nie chciał się z nimi zmierzyć. Teraz jego wrogami byli wszyscy niewierni. Żadnych kompromisów. Nie ma takiego pojęcia jak cywil. Dekadenckie bezmyślne stada wygodnie rozparte patrzyły na świat rozpadający się na kawałki. Sprawiedliwi i przeklęci. I nic pomiędzy.
Wraz z pieniędzmi znalazł zdjęcie dziewczynki w różowej kurtce. I nową kartkę z instrukcjami – miał je zapamiętać, a kartkę wyrzucić. Przeczytał je uważnie, dobrze przyjrzał się zdjęciu. Sprawiało wrażenie zrobionego ukradkiem na ulicy. Przez chwilę zastanawiał się, jak dziewczynka się nazywa. Po czym uświadomił sobie, że to nie ma znaczenia.
Następnie pistolety, noże, linę, szmatki i granaty włożył do swojego czerwonego aksamitnego worka wraz ze słodyczami. Chrześcijańskimi słodyczami. Ale żywność nie zna wiary. Wyjął ciasteczko, skosztował. Smaczne. A i to zapewne dzięki przyprawom zrabowanym ze Wschodu. Z workiem przewieszonym przez ramię wyszedł na ulicę. Przebranie, które mu dali, było jasnozielone, zbyt obszerne, do tego miał brązowy beret z jaskraworóżowym piórkiem. W innych okolicznościach na pewno czułby się jak głupiec. Ale nie tym razem.

Dom Kuypera znajdował się o dziesięć minut jazdy rowerem od łodzi Vosa, w ruchliwszej, zamożniejszej dzielnicy miasta za Jordaanem. Czterystuletni, wąski, z czterema kondygnacjami i zwieńczony szczytem schodkowym stał przy uliczce o nazwie Herenmarkt niedaleko West-Indisch Huis, niegdysiejszej siedziby Kompanii Zachodnioindyjskiej. Ta lokalizacja zawsze bawiła Henka Kuypera. Na dziedzińcu okazałego przybytku stał posąg Petera Stuyvesanta, siedemnastowiecznego gubernatora holenderskiego państwa o nazwie Nowa Holandia. Arystokraty, który utracił kolonię na rzecz Brytyjczyków i musiał patrzeć, jak Nowy Amsterdam na koniuszku Manhattanu staje się Nowym Jorkiem.
Kuyper całe godziny spędzał przy komputerze, na rozmowach z osobami z całego świata, a niekiedy przechadzał się na niewielki placyk i tam pił kawę, wpatrując się w srogie rysy człowieka, który oddał najważniejszy przyczółek Nowego Świata, i zastanawiając się, czy by mu się podobał dwudziesty pierwszy wiek. Teren pierwszych fortyfikacji Stuyvesanta w Ameryce dzisiaj zajmowała Wall Street; jego kanał przerodził się w Broad Street i Broadway. Mężczyzna, który protezą zapewnił sobie przydomek Stara Srebrna Noga, spoczął w krypcie kościoła przy ulicy Bowery na Manhattanie – gdzie kiedyś znajdowała się jego bouwerij, czyli farma – na uboczu dawnej kaplicy rodzinnej. Kuyper trafił tam w trakcie protestów Occupy Wall Street i przysiadł na jakiś czas w pobliżu.
Wpatrywał się w skromną kamienną tabliczkę na zachodniej ścianie świątyni, oznaczającą miejsce spoczynku staruszka, i rozmyślał nad odległością dzielącą oba światy. A jednak większości obywateli dwudziestego pierwszego wieku Peter Stuyvesant kojarzył się jedynie z marką papierosów. Tak to bywa.
– Henk! – z piętra niżej dopłynął głos jego żony, ostry i zaniepokojony. Zawsze znalazła powód do zdenerwowania. – Jesteśmy gotowe. Idziesz czy nie?
– Nie – wyszeptał do monitora.
W niedzielę miał najwięcej roboty. Właśnie nadeszło siedem mejli. Dwa z Hagi. Dwa z Ameryki. Trzy z Bliskiego Wschodu. Usłyszał jej ciężkie kroki na schodach. Gabinet Kuypera znajdował się w maleńkim szczytowym pokoju pod dachem. Miał stamtąd widok na brukowaną ulicę i plac zabaw dla dzieci zajmujący otwartą przestrzeń za West-Indisch Huis. Hak z kołowrotkiem na belce nad oknami służył teraz głównie celom dekoracyjnym, ale tkwił tam prawdopodobnie już od trzystu lat. Henk lubił ten pokój, ustronny, odcięty od reszty domu. Tutaj mógł rozmyślać.
– Idziesz?
Stanęła w progu ubrana w przykrótki płaszcz zimowy, z ręką opartą na framudze i Saskią u boku. Renata Kuyper była Belgijką z Brugii. Poznali się pewnego upalnego lata, gdy on odbywał misję w Kosowie. Ona, wówczas studentka, brała udział w projekcie badawczym. Śliczna brunetka o krótkich włosach i żywym, nerwowym sposobie bycia. Przeżyli krótki, namiętny romans w gorących pokojach hotelowych pachnących drewnem cedrowym i nią. Wokół nich świat Bałkanów odbudowywał się powoli z koszmaru wojny domowej. Henk Kuyper ledwie to zauważał. Byli zakochani, i to rozpaczliwie. W środku tego szaleńczego lata umarł nagle jej ojciec, wdowiec. Powiadomiono ją o tym telefonicznie, gdy leżeli w łóżku. Od tej chwili kurczowo trzymała się Henka. Przed upływem trzech miesięcy wzięli ślub. Po kolejnych trzech miesiącach, już po powrocie do Amsterdamu, Renata była w ciąży i próbowała pogodzić się z myślą o roli żony i matki w gwarnym, nieznajomym mieście, w którym nie miała żadnych przyjaciół.
– Idziesz, tatusiu? – powtórzyła pytanie Saskia.
W styczniu skończy dziewięć lat. Niemal dokładna kopia matki. Szczupła, blada twarz. Szerokie kości policzkowe. Blond włosy, które pewnego dnia zmienią barwę na ciemną, tak jak Renaty. Oczy niebieskie i przejrzyste jak szafiry. Nie uśmiechała się za dużo, w czym też przypominała matkę. Ale tak teraz wyglądała rodzina.
– Rzecz w tym, kochanie… – Wstał od biurka i przykucnął przed nią, dotknął jej starannie uczesanych włosów. Na spotkanie z Sinterklaasem i jego małymi czarnymi chochlikami należało wyglądać jak najlepiej – …że tatuś musi pracować.
Oficjalnie Kuyper był konsultantem do spraw ochrony środowiska. Specjalizował się w kwestiach skażeń gruntu, studiował to na uniwersytecie. Czasami udawał się z misją, głównie do krajów Trzeciego Świata, niekiedy do tych niebezpiecznych. Ale to była tylko praca. Słowa do umieszczenia na wizytówce. Co najmniej połowę swojego czasu spędzał w sieci, wypisując porady na forach aktywistów na każdy temat, od szczelinowania hydraulicznego po biopaliwa i żywność modyfikowaną genetycznie. Atakując przemysł i prawicę. Tu i ówdzie wszczynając pożary. Gdzie indziej je gasząc. Zawsze pod tą samą anonimową tożsamością internetową, którą wybrał z rozmysłem: Stuyvesant. Jako awatara używał nawet portretu staruszka.
Saskia podeszła do niego z wydętymi usteczkami.
– W ogóle nie chcesz zobaczyć Sinterklaasa?
Uśmiechnął się tylko.
Zaczęła odliczać na palcach schowanych w rękawiczkach.
– Nie widziałeś go na łodzi. Nie widziałeś, jak jechał na koniu…
Żona wpatrywała się w niego.
– Możesz przerwać ratowanie świata, Henk. Na jeden dzień. Pobyć z rodziną.
Kuyper poprawił okulary na nosie i westchnął. Następnie wskazał komputer.
– Poza tym… Wiecie, że nie za bardzo sobie radzę z tymi wszystkimi ludźmi. Tłumy… – Dotknął policzka córki. – Tatuś nie lubi tłumów.
Dziewczynka tupnęła nogą i gwałtownym gestem objęła się chudymi rączkami odzianymi w jasnoróżową kurtkę, którą jej kupił przed tygodniem. Z kucykami z My Little Pony. Jej ulubionej serii książeczek i filmów. Ojciec wyciągnął rękę i ścisnął ją za łokieć.

 
Wesprzyj nas