Janusz Majewski – mistrz stylu – w prawdziwie akuninowskiej opowieści o nadkomisarzu Rafale Królu, który ma rozwikłać tajemnicę śmierci pięknej młodej kobiety w okupowanej Warszawie.


Janusz Majewski Czarny mercedesNie jest ona Krystyną Holzer, jak świadczyć by mogła jej kenkarta, lecz Żydówką ukrywaną przez Polaka – spolonizowanego Saksończyka – mecenasa Karola Holzera. Przed wybuchem wojny dziewczyna była jego studentką, a zarazem obiektem niespełnionej miłości.

W sprawę zostaje zaangażowany nadkomisarz Rafał Król, funkcjonariusz Policji tzw. Granatowej, współpracującej z Niemcami, ale także zaprzysiężony żołnierz polskiego podziemia, wykonujący jego rozkazy. „Jak cała policja wziął czynny udział w obronie Warszawy w 1939 roku, a po kapitulacji miasta najpierw ukrywał się pod zmienionym nazwiskiem, a po zawiązaniu się pierwszych struktur podziemnego państwa, na rozkaz konspiracyjnych władz, ujawnił się i zgłosił się na apel okupanta, aby powrócić do służby w ramach tzw. granatowej policji, formalnie pełniąc te same obowiązki co przed wojną, a faktycznie (…) będąc jedną z polskich «wtyczek» w niemiecki aparat bezpieczeństwa”.

Zbrodnie, namiętność, tłumione instynkty, zakazane związki. Nielegalny handel nieruchomościami na rzecz głodującego getta, rozgrywki w niemieckich służbach, polskie podziemie. Tajemnica goni tajemnicę, w tle Warszawa i Lwów – i ich zaskakujące wojenne oblicza. Getto z drogą restauracją, markowym szampanem i śpiewającą Wierą Gran… „Te dzieci umierające na chodnikach, ci starcy o twarzach proroków, konający po bramach, a tu szampan i kawior, luksusy!” – tak komentuje sytuację jeden z bohaterów.

Tą historią autor wraca do ukochanego Lwowa z czasów dzieciństwa. W jednym z wywiadów (dla PAP) opowiadał: „W mojej pamięci wciąż żywe są obrazy właśnie z lat najmłodszych. To za tamtym Lwowem tęsknię. Kiedy tu jestem, wspomnienia jeszcze żywiej powracają”. Zestawia to miasto z Warszawą czasów wojennych: „W Warszawie wyczuwało się opór, bunt, krnąbrność wobec represji okupanta, demonstrowanie na każdym kroku wrogości wobec Niemców, chodzenie z podniesioną głową; Lwów jakby lekceważył najeźdźcę, jakby go ignorował i traktował jak powietrze, jakby wzruszał ramionami i mówił: nie takie rzeczy tu widzieliśmy i trzeba było przetrwać, nie takie języki tu słyszeliśmy i mówiliśmy nimi: polskim, ruskim, żydowskim, węgierskim, ormiańskim, rumuńskim i chociażby waszym, niemieckim”.

Janusz Majewski pracuje już nad kontynuacją opowieści o nadkomisarzu Rafale Królu, który powróci w kolejnych tomach serii. Planuje także przeniesienie powieści na duży ekran.

***

„To, że Janusz Majewski umie kręcić świetne kryminalne filmy, wiedziałem od zawsze. Teraz okazało się, że umie także pisać świetne kryminalne powieści. Czarny mercedes to książka, która aż się prosi, by przeniósł ją na ekran jakiś zdolny reżyser. Na przykład, JANUSZ MAJEWSKI”.
– Juliusz Machulski

„Zaskakujący obraz okupacji w Warszawie i Lwowie, jakiego nie przedstawił dotąd żaden pisarz, a na jego tle zbrodnia z namiętnej miłości. I fabuła poprowadzona znaną z ekranu ręką Mistrza. Czytając powieść Czarny mercedes, uświadomiłem sobie, jak niewiele jeszcze wiem o tamtych ponurych czasach i o ciemnej stronie ludzkiej natury”.
– Włodzimierz Kowalewski

Początek roku 2016 należy do Janusza Majewskiego – ukazuje się jego nowa powieść, a do kin wchodzi nagrodzony Srebrnymi Lwami na Festiwalu Filmowym w Gdyni obraz Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy, ekranizacja powieści Włodzimierza Kowalewskiego.

Janusz Majewski – ur. w 1931 roku, lwowiak, arystokrata polskiego kina, reżyser wielu kultowych filmów, rektor Warszawskiej Szkoły Filmowej, prezes honorowy Stowarzyszenia Filmowców Polskich, pisarz. W latach 1987–1991 był członkiem Komitetu Kinematografii. W latach 1969–1991 był wykładowcą w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej w Łodzi. Jego studentami byli m.in.: Feliks Falk, Andrzej Barański, Filip Bajon i Juliusz Machulski. W 2001 r. odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, w 2012 roku został uhonorowany nagrodą Orła w kategorii „Za Osiągnięcia Życia”, a w 2013 roku odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. 21 marca 2011 Janusz Majewski odsłonił swoją gwiazdę w Alei Gwiazd na ulicy Piotrowskiej w Łodzi.
Wybrane tytuły z filmografii: Błękitny pokój (1965), Sublokator (debiut pełnometrażowy – 1966), Markheim (1971), Zaklęte rewiry (1975), Sprawa Gorgonowej (1977), Królowa Bona (1980), C.K.Dezerterzy (1985), Mała matura 1947 (2010), Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy (2015), nagrodzony Srebrnymi Lwami na Festiwalu Filmowym w Gdyni.
W wydawnictwie Marginesy ukazały się dotąd jego następujące książki: Mała matura (Książka roku 2011). Siedlisko, Zima w Siedlisku, Ekshibicjonista, Glacier Express 9:15.

Janusz Majewski
Czarny mercedes
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 13 stycznia 2016
kup książkę

Janusz Majewski Czarny mercedes


1.

Początek października 1941 roku. Rozpoczął się trzeci rok niemieckiej okupacji Warszawy. Z solidnej bramy jednej z kamienic przy Marszałkowskiej wyszedł zaaferowany mężczyzna z naręczem skoroszytów i tekturowych teczek. Pośpiesznym krokiem skierował się do czekającej na niego rikszy. Jakiś wyrostek, który ścigał ruszający z pobliskiego przystanku tramwaj, potrącił go, mężczyzna zachwiał się, piramida skoroszytów runęła na chodnik. Chłopakowi udało się wskoczyć do tramwaju. Nawet nie zauważył, co się stało.
Mężczyzna przykucnął i zaczął zbierać papiery. Przechodzący obok elegancki oficer SS pochylił się, aby mu pomóc. Mężczyzna spojrzał na niego zdumiony.
– Aber doch…*
– O?! Sind Sie Deutscher?**
– Nein. Ich bin Pole. Jestem Polakiem.
– Z tak dobrym niemieckim?
– Cóż, zdarza się… Ale dziękuję, dam sobie radę…

* (niem.) Ależ proszę…
** (niem.) O! Jest pan Niemcem?

Rikszarz, młody bystry chłopak, podskoczył i zaczął sprawnie zbierać skoroszyty. Oficer SS się uśmiechnął.
– Nie dziwię się reakcji pana, też byłbym zaskoczony, co więcej: jestem zaskoczony swoim odruchem. Okazuje się, że odruchy są nie do opanowania!
– Słusznie. Wszelkie odruchy: dobre i złe.
– To kwestia wychowania. I charakteru. Mój dziadek odruchowo zawsze zwracał się do służby bardzo uprzejmie i chyba również odruchowo do mojej babki zawsze z poirytowaniem.
– Pan jednak otrzymał staranne wychowanie i kierował się odruchem wpojonym w dzieciństwie, chociaż zapewne wbrew regulaminowi… – odpowiedział mężczyzna uprzejmie, ale z lekką nutką ironii.
Oficer roześmiał się.
– Ma pan rację. Mój szofer, który tam czeka, na pewno jest zgorszony. Regulaminowo! – Wskazał gestem na stojące przy krawężniku auto: czarny kabriolet marki Mercedes, duma niemieckiego przemysłu samochodowego.
– Tym bardziej panu dziękuję.
– Doprawdy nie ma za co! Ale, wybaczy pan, naprawdę jestem zaintrygowany pańskim akcentem. Mówi pan jak wiedeńczyk!
– Moja niania była wiedenką, ale naprawdę jestem Polakiem, chociaż nazywam się Holzer. Jestem adwokatem, tu mam kancelarię… – Spojrzał na mosiężną tablicę przy bramie: „Kancelaria adwokacka – Karol Holzer”.
Oficer skłonił się i dotknął daszka w nieformalnym, ale wytwornym salucie.
– Maximilian Graf von Fleckenstein – przedstawił się. – Miło mi pana poznać! A teraz jeszcze słyszę w pańskim świetnym niemieckim także saksońskie nuty…
– Widzę, że jest pan lingwistą albo ma pan słuch muzyczny: faktycznie, mój prapradziadek Theodor Christian Holzer był drezdeńczykiem.
– A więc jednak jest pan Niemcem!
– Nie, panie hrabio, od pięciu pokoleń jestem Polakiem.

2.

Stał w sieni i przez szybkę w kutej bramie wpatrywał się w przeciwległy chodnik i skaczące po nim bąble majowego deszczu, które już po chwili zamieniały się w brudne, mętne kałuże, bo woda obmywała pień lipy i zabierała jej trochę ziemi spod zdeptanej trawy. Pet ze złotym paskiem po papierosie Salem Gold wpływał właśnie do kałuży jak do portu, z dumą i arogancją krążownika Kriegsmarine otoczonego gromadą kutrów i holowników – petami pospolitych marek: Haudegen i Juno. Niemiecka kultura! Salem Gold! Kto pali tak drogie papierosy?! Niemieccy oficerowie. I niemiecki oficer rzuca peta na chodnik?!
A może to właśnie ON go rzucił? Może więc jest już u niej i moje czyhanie jest bez sensu? Jeżeli już tam siedzi (leży!), to nie wyjdzie przed godziną policyjną. Zresztą, jak deszcz ustanie i tak będę musiał stąd wyjść, bo zaraz mnie ktoś zauważy… Palce w kieszeni trencza nerwowo rozginały zawleczkę granatu, aż musiał je przywołać do porządku, bo w końcu ją złamią i będzie kłopot, jeśli go dziś nie użyje.
Poczuł, że strużka potu spływa mu po skroni i trafia do kącika oka, które zaczyna piec. Przetarł je szybko grzbietem kciuka i pomyślał, że poczeka jeszcze kwadrans i wycofa się. Wtedy właśnie podjechało czarne auto (jego ulubiona marka: Mercedes 320) – błysnęło wspomnienie naklejania na dyktę i wycinania laubzegą fotografii z prospektu reklamowego nowego modelu, przeboju 1938 roku) i zatrzymało się pod bramą naprzeciw. Kierowca wyskoczył, rozpostarł parasol i okrążył auto, aby usłużnie otworzyć drzwiczki wysokiemu, uderzająco przystojnemu oficerowi SS, który bez pośpiechu wysiadał. Miał na sobie czarny skórzany płaszcz z epoletami, siodłowato wygiętą czapkę i nieskazitelnie błyszczące oficerki. Lewe oko przesłaniała czarna przepaska, która jeszcze dodawała mu stylu, sugerując, że jest pamiątką z frontu. Niósł elegancką czarną teczkę.
Podchorąży „Sęp” wyjął z kieszeni granat i wyszarpnął zawleczkę, upadła cicho na mozaikową posadzkę sieni. Zrobił krok na zewnątrz, aby zamachnąć się i rzucić, ale w tym momencie z bramy naprzeciw wybiegł kudłaty piesek, a zaraz za nim dziewczynka usiłująca go złapać. Podchorąży „Sęp” zawahał się, jego ręka zatrzymała się i opadła, szofer wyminął zręcznie dziewczynkę, cały czas trzymając parasol nad głową esesmana, i odprowadził go do bramy, która wchłonęła mężczyznę w swą ciemną czeluść. W tej samej chwili deszcz przestał padać, szofer z niedowierzaniem spojrzał w niebo i złożył parasol, otrzepał go jednym mocnym wstrząśnięciem, wsiadł do auta i odkręcił szybkę. Oparł się wygodnie i zapalił papierosa – widocznie kazano mu czekać.
Podchorąży „Sęp” cofnął się do bramy i zaczął szukać na podłodze zawleczki granatu, przykucnął i rozglądał się nerwowo po żółto-czarnej szachownicy płytek, ale tylko zakręciło mu się w głowie i niczego już nie widział.
– Szuka pan czegoś? – usłyszał nad sobą nieprzyjazny głos. Odwrócił głowę: zmrużone oczy grubej kobiety świdrowały go podejrzliwie.
– Upuściłem zapałkę – podniósł z podłogi zwęgloną resztkę – a tu tak czysto, u pani… – powiedział przymilnie, odgadując w niej dozorczynię kamienicy.
– No pewnie, a jak ma być! – prychnęła pogardliwie i wzruszyła ramionami kariatydy, cały czas nieufna i wroga, ale on już wychodził na ulicę. Ostentacyjnie niosąc spaloną zapałkę w uniesionej lewej ręce, prawą ściskał kurczowo w kieszeni granat, aby łyżka nie odskoczyła: toby dopiero było, grubaska musiałaby go zeskrobywać z czarno–żółtych kafelków na klęczkach, chyba żeby i ją szlag trafił!
Doniósł zapałkę do narożnika, upuścił ją, celując w kratkę kanału, ruszył szybkim krokiem w stronę Marszałkowskiej, ale zaraz zawrócił i Wilczą dotarł do Mokotowskiej, kierując się do placu Trzech Krzyży, gdzie miał szansę złapać rikszę. Musiał się dostać do Stefana, na Żoliborz, on ma w piwnicy ich arsenał, a tam, w pudełku po cygarach, są zawleczki. Przełożył szybko granat do lewej ręki, bo paradowanie z prawą w kieszeni mogło sprowokować jakiegoś policjanta lub gestapowca do zatrzymania go i wylegitymowania, a to by była katastrofa. Teraz nie mógł spojrzeć na zegarek, ale wiedział, że do godziny policyjnej zostały może trzy kwadranse – zaraz zresztą zobaczy zegar na gmachu Instytutu Głuchoniemych. Wyszedł zza rogu Mokotowskiej i spojrzał na zegar: 20.16! A więc tramwaje zjeżdżają już do zajezdni, a piechotą na plac Inwalidów przed dwudziestą pierwszą nie zdąży, jedyny ratunek w rikszy. Przeszedł na drugą stronę i rozejrzał się nerwowo, przejechała jedna, ale z pasażerem.
Przeszedł szybko chodnikiem aż do rogu Książęcej, cały czas odwracając głowę, by sprawdzić, czy nie najeżdża coś od strony Alej Ujazdowskich; granat w kieszeni coraz bardziej mu ciążył i uwierał, jakby pęczniał. Wydawało mu się, że palce zaczynają drętwieć i nie będzie już w stanie zaciskać ich na tej cholernej gruszce, na ananasku, jak go czule nazywał Stefan, ale przecież musi. Stanął nad kratką kanalizacyjną: gdyby miał jakiś łom, podważyłby kratę i wrzuciłby granat do kanału, gdyby tam eksplodował, wytłukłby najwyżej trochę szczurów, bo przecież nie wysadziłby bruku w powietrze, ale przecież nie miał żadnego łomu, gdyby miał, obie ręce byłyby zajęte, jeszcze tego brakowało! Spocił się cały i co chwilę ocierał czoło, bo pot zalewał mu oczy. Jakaś kobieta minęła go i obrzuciła zaniepokojonym spojrzeniem. Domyśliła się czegoś?! Raczej wzięła go za chorego, a może za pijanego?
Ku swemu zdumieniu nawet zatoczył się jak na zamówienie. Czyżby miał gorączkę?
Nagle, niemal w ostatniej chwili zobaczył rikszę skręcającą z Nowego Światu w Książęcą, jadącą prosto na niego, pustą! Minęła go i już zaczęła rozpędzać się po stromiźnie ulicy, ale krzyknął:
– Stój!
Rikszarz, piegowaty wyrostek, zahamował, aż go zarzuciło.
„Sęp” podbiegł do niego i zapytał:
– Pojedziesz na Żoliborz?
– Teraz?! Nie zdążę wrócić przed szperą.
– A gdzie jedziesz?
– Na Powiśle, na Solec.
– Dobra, jadę z tobą!
Wgramolił się na siedzenie jak inwalida – ta ręka w kieszeni utrudniała ruchy, a może bardziej paraliżowała umysł i wtrącała w nieoczekiwaną nieporadność; aż go to zdziwiło. Gdzie podziała się zimna krew, spokój, opanowanie, wojskowe wyszkolenie i dyscyplina? Zdumiony wytrzeszczył oczy z przerażenia, ale natychmiast otrząsnął się i zrugał w duchu od mięczaków.
Rikszarz nacisnął na pedały i pomknęli w dół, nabierając niebezpiecznej szybkości.
– Nie za szybko? – rzucił przez ramię, wyobrażając sobie, że gdyby się przewrócili, nie zdołałby utrzymać granatu.
– Spokojnie – odparł flegmatycznie piegus – codziennie tędy jeżdżę – ale jednak zwolnił trochę. – To gdzie zawieźć? – zapytał.
– Jedź, dopóki nie powiem: czyś ty oszalał! – odpowiedział wisielczym dowcipem, ale rikszarz go nie chwycił, wzruszył tylko ramionami i przyśpieszył. „Sęp” zaczął gorączkowo obmyślać plan dotarcia do domu albo jakiegoś innego bezpiecznego miejsca, gdzie mógłby zabezpieczyć granat. Przede wszystkim zdecydował się przełożyć go do drugiej ręki, bo ta ścierpła mu już zupełnie, aż nie był pewien, czy jeszcze trzyma. Nakrył połą trencza lewą kieszeń i ostrożnie wyjął rękę, przełożył pod płaszczem granat do prawej ręki i wsunął ją szybko do prawej kieszeni, jednocześnie wyprostował w górę lewą rękę i powiedział do chłopca:
– Widzisz zegarek?
– Widzę.
– Która jest godzina?
– Za pięć pół do dziewiątej.
– Słuchaj, mam propozycję: mieszkasz na Solcu, tak?
– Tak.
– Podjedźmy pod twój dom i zobaczmy, która będzie godzina. Powiedzmy pół do dziewiątej. Pojedziemy w stronę Żoliborza piętnaście minut i wtedy wysiądę, jakoś dotrę piechotą, a ty będziesz miał drugie piętnaście minut, aby wrócić do domu przed szperą.
Piegus skrzywił się.
– Nie mogę.
– Dlaczego? Dobrze ci zapłacę.
– Nie mogę, wiozę chleb dla matki, nie jadła nic od rana, leży chora…
– Pół godziny jej nie zbawi, a przywieziesz do domu dużo szmalu…
Chłopak nagle zahamował i zatrzymał się przy krawężniku.
– Dobra, ale pięć dych i jadę od tej chwili dziesięć minut w pańską stronę, wtedy pan wysiada.
– Zgoda, ale jedź szybko.
Chłopak skinął głową i nacisnął mocno pedały, skręcił w lewo i pomknął w stronę Tamki. „Sęp” tymczasem pośpiesznie kalkulował, dokąd mogą w tym tempie dotrzeć. Jeśli dowiezie go do Cytadeli, ukryje się w krzakach i w nocy może uda mu się przekraść na drugą stronę. Ale tam są wartownicy, mogą go zauważyć. Wtedy zaryzykuje i rzuci w nich granatem. Nie, za to by miał dyscyplinarkę, to by była samowolna akcja o nieprzewidzianych skutkach, Niemcy w odwecie rozstrzelaliby kolejnych zakładników, to nie wchodzi w rachubę. A może kazać chłopcu wjechać na most i na środku wrzucić granat do wody? Od razu zobaczył ławicę ogłuszonych ryb, która wypłynęłaby na powierzchnię, i gromadę dzieci, która rzuca się, by je złowić. Dzieci? W nocy po godzinie policyjnej? Bzdura, nie tylko ze względu na konsekwencje, ale co dalej? Na środku mostu byliby jak zając pędzący wprost na tyralierę myśliwych. Przecięli Tamkę i pędzili ulicą Topiel w stronę mostu Kierbedzia, kiedy „Sępa” olśniło.
– Zatrzymaj się!
Piegus zahamował przy krawężniku.
– Zmiana planów, podjedź pod szóstkę.
Rikszarz posłusznie zawrócił i pojechał kilkanaście metrów, po czym zatrzymał się pod bramą z numerem 6.
– Tu wysiadam. To w takim razie: ile?
– Jak było umówione…
„Sęp” popatrzył na piegusa spode łba, lewą ręką wyciągnął portmonetkę z kieszeni spodni i podał ją chłopcu.
– Weź, ile chcesz.
Musiał tak zrobić, bo nie wyciągnąłby jedną ręką banknotu z ciasnej przegródki, ale wyglądało to tak, jakby wystawiał chłopca na próbę uczciwości; ten jednak wcale się tym nie przejął, spokojnie wyjął banknoty, wyłuskał szaroniebieski, pięćdziesięciozłotowy i oddał portmonetkę klientowi. „Sęp” wysiadł, już trochę sprawniej, skinął głową chłopcu i wszedł do bramy, a potem na ciasne podwórze ze wszystkich stron obudowane oficynami. Kamienica szumiała jak ul, a może raczej jak gniazdo os, bo słyszało się głównie podenerwowane głosy kobiet i wrzaski dzieci, po wieczornej ulewie wszędzie pootwierano okna.
– Pan do kogo? – Jakiś facet wychylił się przez okno suteryny.
– Szukam Dziadka. To znaczy pana Dziadkiewicza. Mieszka tu jeszcze?
– Niestety, mieszka. Tamta klatka – pokazał ruchem głowy – na parterze.
„Sęp” poszedł we wskazanym kierunku.
– Po prawej stronie! – krzyknął za nim facet.
„Sęp” wszedł na ciemne schody i pokonał trzy czy cztery, żeby znaleźć się na podeście. Namacał przycisk dzwonka na framudze drzwi i nacisnął: coś zachrobotało cicho, nacisnął drugi raz i przytrzymał dłużej: dzwonek zacharczał i zadławił się, w środku panowała cisza. Zapukał kilka razy lekko i niemrawo, bo lewa ręka wciąż była odrętwiała, ale nie dało to rezultatu. Zrezygnowany wyszedł na podwórze, facet z suteryny wychynął zza firanki i krzyknął:
– Panie, tam trzeba walić! Pewnie się spili!
Zawrócił, przełożył granat do lewej ręki i załomotał prawą pięścią, potężnie.
– Dziadek, otwieraj! – krzyknął rozzłoszczony.
Usłyszał człapiące kroki i drzwi uchyliły się. W świetle ledwo mżącej żarówki zobaczył wysokiego, chudego jak szkielet mężczyznę w kalesonach i brudnym podkoszulku. Patrzył na niego przez druciane okulary, grube jak denka kieliszków.
– Pan do mnie? – odezwał się.
– Tak, do ciebie! Dziadek, nie poznajesz mnie?
– Nie. Pan mnie zna?
– Pracowałeś w banku, u mojego ojca, dyrektora Sawickiego, przychodziłeś do nas, do domu, jak się coś zepsuło. Raz rower mi naprawiłeś, nie pamiętasz, na Lisa-Kuli?
– A, panicz Jędrek, teraz poznaję. Tu ciemno i pan tak wyrósł… Proszę wejść…
Młody mężczyzna przestał w tej chwili być podchorążym „Sępem” i odzyskał swoje imię, którym ochrzczono go dziewiętnaście lat temu w kościele pokamedulskim na Bielanach. Odzyskał też jednocześnie węch, bo dopiero teraz poczuł silny zapach przetrawionego alkoholu, który wydobywał się z ust gospodarza z każdym wymówionym przez niego słowem:
– Czym mogę panu służyć, paniczu? Zepsuło się coś?
– Nie nazywaj mnie paniczem, mów mi Jędrek. Czy możemy porozmawiać na osobności?
Dziadkiewicz popatrzył zaniepokojony, ale otworzył szerzej drzwi i wpuścił gościa do środka. Przybysz rozejrzał się i zawahał.
– Jest jeszcze ktoś w domu?
– Śpią. Trochę żeśmy się napili. A co?
– Popatrz! – Jędrek wyciągnął granat i podniósł go na wysokość oczu Dziadkiewicza.
– Matko Boska! – wyszeptał stary. – Co chcesz z tym zrobić, Jędruś?
– Zgubiłem zawleczkę, nie mogę wypuścić go z ręki.
Dziadkiewicz uspokoił się, ruszył w stronę otwartych drzwi kuchni i zapalił w niej światło. Odsunął krzesło od stołu.
– Siadaj, spokojnie.
Jędrek usiadł, Dziadkiewicz wysunął szufladę stołu i pogrzebał w szpargałach, znalazł tam kłębek drutu. Odciął cążkami mały kawałek, odłożył na stół i wytarł dłonie o podkoszulek.
– Daj.
Jędrek popatrzył na niego z niepokojem, zauważył, że trzęsą mu się ręce.
– Nie. Ja będę trzymał, a ty włóż drut w uszka.
– Tak się nie da. Widziałeś kiedy, żeby dwie osoby nawlekały igłę? Nie da rady, nie bój, daj.
Jędrek podał mu granat, Dziadkiewicz ujął go lewą dłonią i opasał długimi, chudymi palcami jak szponami drapieżnego ptaka, prawą sięgnął po drut i jednym ruchem umieścił go w uszkach łyżki. Zagiął drut jak zawleczkę, po czym spokojnie wykręcił zapalnik z „gruszki”. Wystarczyło kilkanaście sekund i sprawa została załatwiona.
– Byłeś w wojsku? – zapytał Jędrek z podziwem.
– W wojsku? – Dziadkiewicz parsknął śmiechem. – Czy ja wyglądam na frajera? Zresztą, kiedy byłem w wieku poborowym, nie było polskiego wojska, byli kozacy, była lejbgwardia, byli carscy kadeci. Miałem być kadetem? Może kozakiem? Były lepsze zajęcia na bezkresnych obszarach carskiego imperium. Przecież wiesz, czym się trudniłem przez kilkanaście lat?
– Ojciec mówił, że jesteś konserwatorem kas.
Dziadkiewicz uśmiechnął się.
– Faktycznie, byłem. Byłem dzięki twemu ojcu. Zaufał mi i dał mi tę posadę. Bo twój ojciec i ja byliśmy jak bracia syjamscy, robiliśmy to samo, zabieraliśmy Ruskim dzieńgi. Tylko on z Piłsudskim, na przykład w Bezdanach, na siłę, a ja moimi delikatnymi rączkami wyciągałem je z kas banków w Petersburgu, Moskwie, Taganrogu, w Kijowie i Odessie, tak, nawet w Odessie żydowski bank Silbermana obrobiłem na pół miliona rubli.
– Pół miliona rubli?! I tak mieszkasz? Coś ty z nimi zrobił?
– Przeszastałem, przepiłem, przegrałem. Żyłem. Daj spokój, to było dawno…
Dziadkiewicz wzdrygnął się jakby pod podmuchem chłodu.
– Poczekaj, włożę coś na siebie.
– Nie, muszę lecieć, szpera!
– Jak ty chcesz zdążyć na Żoliborz przed szperą? Masz auto?
– Skąd. Chevroleta nam zabrali Ruscy w Zaleszczykach, ojciec zwlekał, Niemcy byli jeszcze daleko, nikt nie przewidział, że Sowieci wbiją nam nóż w plecy…
– Poczekaj. Widział cię ktoś, jak do mnie szedłeś?
– Tak, jakiś facet z suteryny. Pokazał mi, gdzie mieszkasz, i kazał walić mocno w drzwi.
– Skurwysyn! To niedobrze, to kapuś. Musisz wyjść ode mnie. Narób hałasu, żeby cię zobaczył, ale wyjdź na ulicę, wejdź do sąsiedniej kamienicy i poczekaj w bramie, przyjdę tam po ciebie. Tylko niech zobaczy, że wychodzisz…
– Może upuszczę granat? – Jędrek uśmiechnął się szyderczo i wyszedł z mieszkania.

 
Wesprzyj nas