W książce „Wtedy” Joanna Olczak-Ronikier opisała powojenny Kraków i starania własnej rodziny o powrót do normalności po wstrząsających latach hitlerowskiej okupacji. To książka, która dla wielu mieszkańców miasta może stanowić zwierciadło własnych doświadczeń.
Rodzina Joanny Olczak-Ronikier podczas II Wojny Światowej straciła wszystko: wydawnictwo, które prowadzili w Warszawie, księgarnię, dach nad głową. Matka i babcia autorki po wielu miesiącach tułaczki osiadły w Krakowie. „Wtedy” obejmuje okres czterech lat spędzonych w tym mieście, począwszy od 1945 roku. Czas, który z perspektywy dziecka okazał się szczęśliwy, obfitujący w niezapomniane zabawy i atrakcje. Pogodny na przekór przytłaczającej rzeczywistości. Autorka nie próbuje bowiem korygować młodzieńczych wspomnień za pomocą dorosłej wiedzy i doświadczenia, jakim dziś dysponuje. Na kartach „Wtedy” zestawia zachowane z dzieciństwa wspomnienia, w pełnej krasie ich naiwności, z o wiele późniejszymi odkryciami i przemyśleniami dokonanymi na podstawie analizy zachowanych dokumentów, zdjęć. Pomiędzy tymi dwoma tokami narracji wytycza czytelną granicę.
To nie pierwszy raz kiedy Olczak-Ronikier dzieli się z czytelnikami historią swojej rodziny. Jej książka „W ogrodzie pamięci”, wyróżniona Nagrodą Literacką Nike (2002) jest sagą opartą na doświadczeniach przodków autorki. Przedstawia koleje losów żydowskiej inteligencji polskiej na przestrzeni blisko stu lat, a przy tym podejmuje temat bezlitosnych trybów totalitaryzmów hitlerowskiego i komunistycznego. Akcja „W ogrodzie pamięci” kończy się w roku 1945, „Wtedy” stanowi więc jej kontynuację opartą na zachowanych w rodzinnym archiwum zapiskach i korespondencji. „Stare dokumenty mają w sobie magiczną moc. Przy pewnym wysiłku wyobraźni prowadzą w przeszłość, pozwalają zobaczyć minione wydarzenia” – pisze.
Tutaj owa przeszłość rozpoczyna się od oswajania nowego miejsca – nowego, tymczasowego mieszkania przy ulicy Krupniczej przydzielonego rodzinie Joanny w Domu Literatów. Jako pierwsze zamieszkują w nim matka i babcia dziewczynki, ona sama dołącza do nich, gdy wreszcie udaje się ją odnaleźć w Siedlcach – rozdzieloną z najbliższymi podczas wojennej zawieruchy. Dziesięcioipółletnia Joanna, choć ma za sobą traumatyczne przejścia, z werwą rzuca się w wir nowego życia. Zachwyca ją Kraków, zachowany od zniszczeń wojennych, który jawi się jej jako „miasto z piernika”, z każdym dniem objawiające przed dzieckiem nowe wspaniałości. Piękna restauracja, kolorowe lody, woda z sokiem serwowana na Plantach, kłęby cukrowej waty – wszystko to sprawiło, że koszmar wojny wydał się Joannie raz na zawsze zakończony: „Nastąpiło szczęśliwe zakończenie. Na poprzednie strony lepiej było nie wracać”.
Zachwyca ją Kraków, zachowany od zniszczeń wojennych, który jawi się jej jako „miasto z piernika”
Dom Literatów, wypełniony nietuzinkowymi lokatorami pośród których Joanna dorastała, stanowi we „Wtedy” miejsce centralne. Jednak, choć Olczak-Ronikier pisze o środowisku inteligenckim to nie jest to książka hermetycznie zawężająca swoją tematykę tylko do tych kręgów. Przeciwnie – dla wielu mieszkańców miasta może ona stanowić zwierciadło własnych wspomnień i doświadczeń. Starania i zabiegi o godną codzienność, zmaganie się z powojennymi niedoborami, nowymi przepisami, narastającą plagą absurdów, zarządzeń nowych władz były udziałem wszystkich. Wspólnym doświadczeniem jest też pejzaż zmieniającego się miasta, odmalowany plastycznie i z uczuciem.
Dziecięce zabawy, gdzie wyobraźnia i pomysłowość brały górę nad wszechobecną biedą, miejsca, w których się toczyły, zaułki dokąd wędrowali mali odkrywcy – pamięta je zapewne jeszcze niejeden Krakus. Zsumowane tworzą ujmujący ogród wspomnień, do którego furtki uchyla nam autorka.■Tomasz Orwid
Wtedy Joanna Olczak-Ronikier
Wtedy. O powojennym Krakowie
Wydawnictwo Znak
Premiera: 21 października 2015
W poszukiwaniu domu
W czwartek, 18 stycznia 1945 roku, pierwsze radzieckie czołgi wjechały ulicami Sławkowską i Szewską na Rynek Główny w Krakowie. Nad Rynkiem zawisł czerwony sztandar. Strażak pełniący przed wojną funkcję trębacza, Adolf Śmietana, pobiegł w kierunku kościoła Najświętszej Marii Panny. Z takim pośpiechem przemierzył dwieście trzydzieści dwa stopnie, które prowadzą na szczyt wieży mariackiej, że nie mógł złapać tchu. Dopiero kiedy odsapnął, rozległa się z góry melodia hejnału odegrana na cztery strony świata. Od tej pory miała rozbrzmiewać co godzina, a nie jak za okupacyjnych czasów dwa razy dziennie: w południe i o siódmej wieczorem. Niemcy wszelkimi możliwymi środkami transportu uciekali z Krakowa, wysadzając za sobą mosty.
Tydzień później, 25 stycznia, ukazał się pierwszy numer „Dziennika Krakowskiego”, który za chwilę zmienił nazwę na „Dziennik Polski”. Jeden z cieniutkich, szaroburych egzemplarzy dotarł do podkrakowskiej wsi Leszczyna, gdzie od czterech miesięcy mieszkały moja babka i matka, ewakuowane tam po powstaniu warszawskim. W Leszczynie także nie było już Niemców. Przegrali z oddziałami Armii Czerwonej i wycofali się na zachód, w kierunku Berlina. Rosjanie ruszyli za nimi.
We wspomnieniach opublikowanych rok później w „Dzienniku Polskim” moja matka pisała:
Czołgi toczące się nieustannie dniami i nocami po gościńcu rozjechały i zmiażdżyły jego nawierzchnię, przekształcając ją w błotniste ciasto. W tej brunatnej mazi, w mokrych podmuchach brudnego śniegu, więźliśmy jak muchy na lepie, biedni cywile bez butów, sił i pieniędzy. Kraków odległy zaledwie o czterdzieści kilometrów wydawał się nieosiągalny […] Jakże do niego dotrzeć, o kogo się pytać. Wtedy przyszła ta pierwsza gazeta. Zaczęłam ją gonić. Nie była to łatwa sprawa. Na ścieżkach stała woda z błotem i moje dziurawe półbuty więzły w niej, a nawet tonęły co krok. U Łukasika w sklepie powiedzieli, że gazeta, owszem, była, ale zabrali ją ci od Dziejca. Inni mówili, że właśnie przed chwilą ktoś ją czytał u Tracza. Omijając auta radzieckie, biegłam w dół po mokrej glinie, od chałupy Tracza do chałupy Stochla. Od Stochla niosłam do domu cenny skarb, wypożyczony tylko na godzinę. W naszej izbie już ciemniało, ale jeszcze starczyło różowego światła […] Odnajdywałam nazwiska – przyjaciół, znajomych, dawnych i przyszłych. Wydawali się gwarancją pomocy i oparcia w chaosie kształtującego się jutra.
*
W tym, a może w następnym numerze „Dziennika” znalazła się między innymi wiadomość, że Jan Gebethner, właściciel słynnej firmy Gebethner i Wolff, wydawca i księgarz, przeżył wojnę, osiadł w Krakowie, reaktywuje Polskie Towarzystwo Wydawców Książek. Matka na skrawku papieru, ogryzkiem ołówka napisała do niego list na podany w wiadomości adres. Wiejski listonosz na rowerze zawiózł list do najbliższego miasteczka, Trzciany, i tam wrzucił do skrzynki pocztowej.
Gebethner znał dobrze moją matkę i babkę w czasach sprzed potopu; członkowie księgarsko-wydawniczych rodzin utrzymywali ze sobą życzliwe kontakty od pokoleń. Ale nic nie wiedział o ich okupacyjnych przejściach. On także został razem z rodziną wysiedlony z Warszawy po upadku powstania. I on stracił tam wszystko: dom, mieszkanie, książki, rękopisy, archiwa, księgarnie, magazyny, składy papieru – dorobek trzech generacji. Na szczęście, zamiast na zabitej deskami wsi, znalazł schronienie w Krakowie, gdzie miał filię wydawnictwa. Straty wojenne nie załamały go. Natychmiast po się wycofaniu okupantów zabrał się do odbudowy zniszczonej firmy. Odzyskał zarekwirowaną przez Niemców księgarnię w Rynku Głównym. Nawiązał kontakty z autorami. Zdecydował, że wraca do Warszawy, gdzie, jak sądził, łatwiej będzie mu na nowo zorganizować pracę.
Ale nim w kwietniu 1945 roku wsiadł z rodziną do towarowego pociągu, który dwa dni wiózł ich do stolicy – tak się wówczas podróżowało – uzyskał, choć nie było to łatwe, informacje, o które go proszono, i odpisał:
Dr Jan Gebethner Kraków, 7.III.45 r.
Kraków
Wielmożna Pani
Olczakowa Hanna
Leszczyna
Szanowna Pani!
List Jej otrzymałem i pozwalam sobie na poszczególne punkty odpowiedzieć.
1/ Co do zarejestrowania matki Sz. Pani w Związku, to uczyniłem to, aczkolwiek w tej chwili nie ma to specjalnego znaczenia, jednak dla porządku słuszne będzie, że Pani matka w Związku będzie zarejestrowana.
2/ Tow. Wydawnicze chwilowo jest w Krakowie i mieści się przy Związku Księgarzy Rynek Główny 23. Pani Żeromska mieszka w Kielcach. Pan Nikodemski w Katowicach, adresów nie mam. O ile mi wiadomo, Pan Nikodemski jest w swojej księgarni w Katowicach.
3/ Co do skomunikowania się z Siostrami Niepokalankami, to trudno się w tej chwili z Nimi skomunikować. Niemniej jednak będę próbował z Nimi nawiązać kontakt, aczkolwiek poza komunikacją pocztową nie ma sposobu porozumienia, a poczta działa słabo.
4/ Co się tyczy pobytu w Krakowie, to obecnie jest bardzo trudno o jakieś lokum, niemniej jednak mam nadzieję, że otrzymają Panie chwilową możność zatrzymania się w Związku Literatów, który ma swój dom przy ul. Krupniczej 22 i posiada tam pokoje dla literatów.
5/ O ile otrzymałbym jakieśkolwiek wiadomości o córce Sz. Pani, nie omieszkam Pani natychmiast o tym zawiadomić.
Przesyłając ucałowania rączek dla matki Sz. Pani, łączę wyrazy poważania.
(podpis odręczny − Jan Gebethner)
Zachwyca staroświecka galanteria tego listu. Zdumiewa powściągliwość. Żadnych, choćby konwencjonalnych wyrazów radości, że szanowne panie ocalały. Ani słowa ubolewania nad ich losem. Tylko rzeczowe informacje. Ważna była ta, która dotyczyła Anny Żeromskiej – wdowy po pisarzu, i Henryka Nikodemskiego – ludzi, którzy podczas okupacji poczuli się odpowiedzialni za nasz los.
W grudniu 1939 roku ukazało się zarządzenie władz niemieckich o obowiązku zgłaszania przez Żydów posiadanego mienia: nieruchomości, przedsiębiorstw i sklepów. Oznaczało to nieuchronną konfiskatę.
Opowiada Monika Żeromska, córka pisarza, w swoich wspomnieniach:
Po naradach z panią Janiną Mortkowiczową, Miriamem, panią Marią Dąbrowską, Lorentowiczem zostaje zdecydowane, że trzeba ratować wydawnictwo, ludzi w nim zatrudnionych, autorów z nim związanych i ogromny majątek materialny – składy, dom, cruda, książki, papier, matryce – przepisując cały majątek na mamę. Zostaje spisany w Hipotece akt prawny, antydatowany o trzy lata, przekazujący mamie cały majątek ruchomy i nieruchomy, prawo dysponowania nim i zlecający objęcie przez nią stanowiska kierownika księgarni „A. Żeromska. Buchhandlung und Antiquariat Blumenstrasse 12”1.
Jak z nieba spadł wtedy Henryk Nikodemski, księgarz z Katowic, który we wrześniu 1939 uciekł stamtąd z całą rodziną. Szukał pracy i znalazł ją u pań Żeromskich. Były szczęśliwe, że zdjął im z głowy wszystkie administracyjne i handlowe kłopoty. Odtąd obie panie i pan Henryk stali się wiernymi opiekunami naszej rodziny, która zawdzięczała im kolejne schronienia i środki materialne pozwalające na życie. Powstanie warszawskie rozmiotło tych, którzy nie zginęli, na cztery strony świata. Znaczenie miał każdy ślad pozwalający nawiązać zerwany kontakt.
O moich losach Gebethner nic nie wiedział. Matka poinformowała go, że ostatnie dwa lata okupacji spędziłam w Warszawie u sióstr niepokalanek, które przed wybuchem powstania wyjechały razem z wychowankami na podmiejskie letnisko. A co dalej? Gdzie się podziewały? By zacząć poszukiwania, należało przede wszystkim wydostać się z Leszczyny. Dlatego tak cenna była informacja o możliwości zamieszkania w pokojach gościnnych Domu Literatów w Krakowie. Zaraz po otrzymaniu tego listu matka wybrała się w drogę.
*
Czynszowa kamienica przy ulicy Krupniczej 22, zbudowana w 1911 roku wedle projektu Henryka Lamensdorfa, miała trzy piętra, dwie oficyny i dramatyczną przeszłość, o której w roku 1945 nikt nie wiedział albo wolał nie wiedzieć. Należała przed wojną do adwokata Adolfa Liebeskinda i jego żony Heleny z Hochstimów. Znajdujące się tam lokale do wynajęcia miały całkiem przyzwoity, choć nie luksusowy standard. Na każdym piętrze, na wprost drewnianych schodów, umieszczone były we wnęce ogromne kryształowe lustra, pod nimi wyściełana ławeczka dla odpoczynku. Po obu stronach schodów dwa mieszkania, do których prowadziły kunsztownie profilowane drzwi. Mieszkania miały podobny rozkład. Pośrodku długi korytarz. Po jednej stronie korytarza – trzy połączone ze sobą pokoje z oknami na ulicę. Na wprost wejścia – jeden z własną malutką łazienką. Po drugiej stronie kuchnia i druga, duża łazienka, czyli tak zwany pokój kąpielowy, z oknami na podwórze. Na parterze rozlokowały się sklepy. Mieściła się tam między innymi kawiarenka, w której sprzedawano bardzo dobre kremówki.
Właściciele domu mieszkali przy ulicy Sarego, a na Krupniczej wynajmowali lokal swoim krewniakom: doktor Liebeskindowa miała tam gabinet chorób dziecięcych, doktor Salo Liebeskind leczył choroby kobiece. Telefonowało się do niego pod numer 143-91.
We wrześniu 1939 roku, po wkroczeniu Niemców do Polski, Kraków stał się stolicą Generalnego Gubernatorstwa. W najładniejszej, zachodniej części miasta utworzono niemiecką dzielnicę mieszkaniową. Dzielnica objęła także Krupniczą, nazwaną Albrechtstrasse. Polacy musieli się stamtąd wyprowadzić. Żydzi w pierwszej fazie prześladowań skazani zostali na wysiedlenie z Krakowa, później ci, którzy zostali, na przeniesienie do getta w Podgórzu. Żydowskie firmy i nieruchomości przejął niemiecki zarząd powierniczy.
Taki los spotkał kamienicę pod numerem 22. Niemcy zarekwirowali ją w roku 1942 i przerobili na hotel dla pracowników urzędu naftowego. Podzielono mieszkania na osobne „hotelowe numery”, zlikwidowano kuchnie, zyskując w ten sposób dodatkowe pokoje. Sklepy na parterze połączono w jeden ciąg, tworząc długą jak kiszka jadłodajnię dla hotelowych gości. Ciemne boazerie, ciężkie stoły, dębowe loże i ławy pod ścianami tworzyły klimat bawarskiej Bierstuby.
Rosjanie, wkroczywszy do Krakowa, zakwaterowali w opuszczonym przez Niemców budynku oddział wojska. Dzięki szybkiej orientacji i energii młodego pisarza Tadeusza Kwiatkowskiego, a także dzięki staraniom Kazimierza Czachowskiego – krytyka literackiego i Adama Ważyka – poety, wtedy oficera politycznego I Armii Wojska Polskiego, dom, jako „mienie pożydowskie”, przejęty został na siedzibę oddziału krakowskiego Związku Zawodowego Literatów Polskich. Żołnierze rosyjscy poszli na Berlin, a organizatorzy wprowadzili się natychmiast do opustoszałego wnętrza, dzięki czemu ocalili przed szabrownikami bezcenne wówczas dobra: meble i wyposażenie jadłodajni. Tak powstał azyl dla bezdomnych pisarzy z całej Polski. Nikt nie dociekał, co się stało z przedwojennymi właścicielami.
Do dyspozycji było kilkadziesiąt pokoi, zaopatrzonych w elementarne hotelowe sprzęty: tapczany, stoły, krzesła, szafy.
W piwnicach zostało sporo węgla, wystarczało na opalanie kaflowych pieców. Brak kuchni na piętrach nie przeszkadzał, bo na dole uruchomiono stołówkę, w której zaczęło się skupiać życie mieszkańców. Na pierwszym piętrze zorganizowano biuro Związku. Mieścił się tam sekretariat, gabinet prezesa, biblioteka i pokój gościnny. Prezesem został Kazimierz Czachowski, sekretarzem − Tadeusz Kwiatkowski, sekretarką – Maria Bielicka. Czymś w rodzaju intendenta był Zygmunt Fijas, zdolny satyryk, obdarzony niezwykłym talentem organizacyjnym, który zdobywał dla przybyszy odzież, buty, lekarstwa, zapomogi.
Codziennie w biurze pojawiał się ktoś o bardziej lub mniej znanym nazwisku z prośbą o ratunek. Potrzebujących dachu nad głową było znacznie więcej niż miejsc. Kwiatkowski z Fijasem dwoili się i troili, by wszystkich pomieścić. Było to karkołomne zadanie. Podzielone przez Niemców mieszkania może i nadawały się na hotel, ale nie na dłuższe bytowanie. Sowiecki model „komunałki” wydawał się polskim inteligentom czymś odstręczającym. Ale nie było rady. Ludzie przyjmowali z wdzięcznością nawet pozbawione WC klitki służbowe w oficynach, co skazywało na stukanie do cudzych drzwi i żenujące pytania, czy można skorzystać z toalety. Przydzielano przechodnie pokoje zaprzyjaźnionym rodzinom, co narażało przyjaźń na ciężkie próby.
Tam, w piątek 16 marca 1945 roku, przywędrowała moja matka. Poproszono, żeby usiadła, na pewno poczęstowano herbatą. Ludzkie ciepło, żar rozgrzanego kaflowego pieca, poczucie ulgi, że nie jest już skazana na własne siły − wszystko to było szczęściem. Z kim zaczęła rozmowę? Tadeusz Kwiatkowski miał dwadzieścia pięć lat, ale był już maniackim miłośnikiem książek, autorem powieści Lunapark, która wkrótce miała się ukazać, podczas okupacji wydawał konspiracyjny „Miesięcznik Literacki”, siedział w niemieckim więzieniu na Montelupich za udział w krakowskim życiu kulturalnym. Wiedział o istnieniu wydawnictwa Mortkowicza, ucieszył się, że córka i żona wydawcy ocalały, wysłuchał opowieści o tym, jak po powstaniu warszawskim trafiły do podkrakowskiej wsi i o zagubionym podczas wojennych perypetii dziecku, czyli o mnie.
A może opowiedziała o swoich przejściach komuś innemu? Biurowe pomieszczenia zawsze były pełne ludzi. Wpadano tam z prośbą o podpis na jakimś dokumencie, ze skargą, że na podwórku grasują szczury, z pytaniem, jak zdobyć dodatkową poduszkę. Albo po prostu pogadać. Niewykluczone, że właśnie tego piątku zajrzał tam Jerzy Andrzejewski albo Stefan Otwinowski, także uchodźcy z Warszawy, zakwaterowani na Krupniczej. Obaj – członkowie zarządu. Może sam prezes – Kazimierz Czachowski?
Wszyscy byli zgodni, że trzeba znaleźć lokum dla babki, matki i dla mnie. Nikt nie miał wątpliwości, że prędzej czy później się odnajdę. Zaczęto rozpatrywać możliwości mieszkania numer 6 na pierwszym piętrze, naprzeciwko biura. Dwa frontowe pokoje po lewej stronie korytarza zajmowała Józefa Rusinkowa, z córkami Basią i Magdusią. Czekały na powrót męża i ojca, Michała Rusinka, popularnego przed wojną pisarza, autora takich powieści jak Burza nad brukiem, Człowiek z bramy, Pluton z Dzikiej Łąki, Ziemia miodem płynąca. Rusinek brał udział w powstaniu warszawskim. Po powstaniu został wywieziony do obozu koncentracyjnego Mauthausen, stamtąd do innych obozów. Już wiadomo było, że żyje, że wraca. Opisał później swoje losy powstańcze i obozowe w książce Z barykady w dolinę głodu.
W kolejnym frontowym pokoju, najmniej komfortowym, bo pozbawionym wyjścia na korytarz, co skazywało lokatorów na przechodzenie przez cudze pomieszczenia, osiedliła się Janina Brzostowska – poetka, z synem Witkiem, który dziś nazywa się Witold Brostow i jest profesorem na Uniwersytecie Północnego Teksasu. Oni także przeżyli powstanie w Warszawie.
„Pokój kąpielowy” szybko stracił swój luksusowy charakter, bo lokatorzy wstawili tam szafki gospodarcze, kuchenkę elektryczną i ciągle coś gotowali, co utrudniało korzystanie z innych funkcji pomieszczenia. Przedwojenną kuchnię przerobiono na mały pokoik z widokiem na podwórze i na śmietnik, z którego zawsze wysypywały się góry cuchnących odpadków. Zakwaterowany tam został twórca krakowskiej awangardy Tadeusz Peiper. W roku 1939 uciekł z Krakowa przed Niemcami na Wschód, bo groziły mu represje z powodu żydowskiego pochodzenia. Lata wojny spędził w Rosji. Kiedy wrócił do Krakowa, jego rodzinny dom na Podgórzu od dawna był w cudzych rękach, a on sam cierpiał na manię prześladowczą. Omijał „pokój kąpielowy” dużym łukiem, bo był przekonany, że jego prześladowcy wdmuchują truciznę w rury prowadzące do starego pieca gazowego Junkers. Bezpieczniej czuł się w biurowej toalecie.
Jak to się stało, że najlepszy w całym mieszkaniu pokój, z własną łazienką, przydzielono matce? Stał pusty i czekał? Niemożliwe. Musiały nastąpić jakieś przetasowania, kogoś gdzieś przeniesiono. Czyjaś dobra wola sprawiła, że to miejsce stało się naszym nowym domem.
Lokatorom przydzielano poniemieckie wyposażenie pokoi. Zachował się kwit, który je wylicza. Pochodził z niemieckiej pralni, która mieściła się podczas okupacji w piwnicach kamienicy. Po jednej stronie karteluszka wydrukowana jest lista odzieży przyjmowanej do prania.
Oberhemden.
Taghemden.
Nachthemden.
Schlafanzuge.
Unterhosen.
Schlupfer…
Po drugiej − papier był wtedy na wagę złota − wyszczególniono sprzęty znajdujące się w pokoju. „Szafa jasna trzydrzwiowa. Stół kwadratowy. Trzy krzesła wyściełane. Skrzynia jasna. Kanapa sprężynowa. Stół jasny, podłużny. Lustro w ramach. Lampa wisząca z umbrą”. Na dole pieczątka Związku Literatów i potwierdzenie odbioru. Proste jesionowe meble, ani ładne, ani brzydkie, okazały się dość trwałe i służyły mieszkańcom domu przez wiele następnych lat. Może gdzieś istnieją do tej pory? Gorzej było z pościelą, bo Niemcy, uciekając, zabrali ją ze sobą. Nowych lokatorów przed zamarznięciem uchronił przydział kołder i koców z UNRRA. Poduszki, poszwy, prześcieradła, ręczniki wyżebrał od znajomych krakusów nieoceniony Tadeusz Kwiatkowski. Poniemiecka sprężynowa kanapa nie pomieściłaby dwóch osób, więc matka wyprosiła jeszcze tapczan dla babki.
Kwiatkowski, który ciągle rozporządzał konspiracyjnymi funduszami na zapomogi dla pisarzy, wręczył matce jakieś pieniądze. Któraś z obecnych w biurze pań zaprowadziła ją na „tandetę” – tak nazywano krakowski targ ze starzyzną na Kazimierzu. Kupiła tam dla babki przyzwoity kapelusz, płaszcz, obuwie i laskę. Wiedziała, że starsza pani, pojawiając się na scenie w ostatniej odsłonie swego życia, zechce wyglądać godnie. Teraz mogła sprowadzić ją z Leszczyny.