Wspaniała autobiografia Orhana Pamuka i pasjonująca genealogia jego rodziny, a zarazem fascynująca opowieść o Stambule, portret niezwykłego miasta, które czterdzieści lat temu w niczym nie przypominało wielomilionowej anonimowej metropolii.


W okazałej czterokondygnacyjnej kamienicy, w zamożnej dzielnicy Stambułu, pod jednym dachem, niczym stare osmańskie rody żyła pewna wielopokoleniowa rodzina. W tej rodzinie wszystko robiono wspólnie – przy jednym stole domownicy kłócili się zapalczywie, grozili sobie, świętowali i dzielili radościami oraz smutkami, i najczęściej wszyscy mówili przy tym jednocześnie.

Kamienica tętniła życiem i to kobiety w niej rządziły – głową rodziny była babka, silna i stanowcza Czerkieska. Przychodzącym na świat wnukom nadawała imiona po zwycięskich sułtanach wielkiego imperium osmańskiego. Przyszłość pokaże, jak dobrą wróżbą była jej fanaberia… Kilkadziesiąt lat później jedno z wnucząt zostanie słynnym na cały świat pisarzem. Dziecko miało na imię Orhan i najbardziej na świecie kochało widok statków na Bosforze, i choć jak typowy introwertyk lubiło zatapiać się na długie godziny w morzu iluzji i wyobrażeń, było bardzo ciekawe świata…

Czas płynął powoli, ale idyllę dzieciństwa od czasu do czasu zakłócały rozstania rodziców, rywalizacja między braćmi oraz widmo bankructwa…
Taka była rodzina Pamuków.

Stambuł. Wspomnienia i miasto Orhana Pamuka to wspaniała autobiografia pisarza i pasjonująca genealogia jego rodziny, a zarazem fascynująca opowieść o Stambule, portret niezwykłego miasta, które czterdzieści lat temu w niczym nie przypominało wielomilionowej anonimowej metropolii, a raczej stanowiło cudowny archipelag dzielnic, w których wszyscy mieszkańcy znali się i lubili.

Kim byli ci ludzie i jakie sny nawiedzały ich nocą? W jaki sposób robiono w Stambule interesy i jak żyła ludność biednych lecz niezwykle malowniczych przedmieść? Jakimi plotkami żywiła się jej wyobraźnia i czego najbardziej się obawiano? Która z form samobójstw była najbardziej “modna” w Stambule, i dlaczego? Jak to możliwe, że budzące największą grozę miejskie katastrofy: pożary starych budynków i statków były zarazem najbardziej wyczekiwanym publicznym widowiskiem? …

Odpowiedź na te pytania, a także mnóstwo zapomnianych od dawna anegdot związanych z życiem codziennym i sztuką Stambułu znalazło się w tej niezwykłej kronice miasta nad Bosforem, wzbogaconej nadto zbiorem ponad dwustu fotografii i ilustracji.

Orhan Pamuk
Stambuł. Wspomnienia i miasto
Przekład: Anna Polat
Wydawnictwo Literackie
wydanie 2
Premiera: 20 stycznia 2016
kup książkę

25.
W oczach Zachodu

Każdemu z nas w pewnym stopniu zależy na opinii ludzi, których nie znamy. Jeśli jednak ta wiedza zaczyna nam sprawiać ból, niszczyć nasze stosunki ze światem i staje się ważniejsza niż rzeczywistość, to znaczy, że wymknęła się spod naszej kontroli. Ja sam — jak większość stambulczyków — mam problem z akceptacją tego, co o moim mieście mówią obcy, i jak większość tutejszych pisarzy, zerkających co chwilę w kierunku Zachodu, często czuję zakłopotanie.
Ahmet Hamdi Tanpınar i Yahya Kemal, autorzy pierwszego literackiego obrazu Stambułu, bardzo dokładnie przeczytali zapiski, jakie wyszły spod pióra Nervala i Gautiera podczas ich podróży na Wschód. Pięć miast Tanpınara to najważniejszy tekst stworzony przez rodowitego stambulczyka o tym dwudziestowiecznym mieście, który można nazwać polemiką z francuskimi literatami, momentami przeradzającą się w spór.
W jednym z rozdziałów autor zauważa, że francuskiemu pisarzowi i politykowi Lamartine’owi udało się stworzyć wyjątkowo dokładny portret Abdülmecita, i jednocześnie sugeruje, że jego Historia Turcji (której eleganckie ośmiotomowe wydanie stało w bibliotece mojego dziadka) mogła być sfinansowana przez sułtana. Kilka stron dalej Tanpınar pisze, że Nerval i Gautier, w przeciwieństwie do Lamartine’a, znacznie słabiej interesowali się serajem i jako dziennikarze skupiali się raczej na tym, co interesowało czytelników z Zachodu. Marzenia o kobietach z haremu i przechwałki Gautiera, który twierdził, że sułtan przeciągle popatrzył na jego włoską towarzyszkę, Tanpınar określa jako rozwiązłość. Ale wyrozumiale odradza przesadną surowość w sądach, bo mimo wszystko: „istnienie haremu było przecież faktem!”.
W tej ostatniej konstatacji widać wszystkie dylematy stambulskiego intelektualisty, którego bardzo irytowały uwagi i komentarze zachodnich obserwatorów. Z jednej strony opinie i oceny tych ludzi mają dla niego ogromne znaczenie, z drugiej — każde przekroczenie granic, nadinterpretacja czy przesada mogą natychmiast złamać jego wrażliwe serce. Co gorsza, nikt dokładnie nie wie, gdzie leży granica, której nie należy przekraczać. A przecież miasta, tak jak ludzie, również mają wrażliwość i duszę. Zilustrujmy to przykładem: według mnie obcokrajowiec, który twierdzi, że stambulskie cmentarze są częścią codziennego życia tego miasta, przekracza tę granicę. Muszę jednak przyznać, że to trafna obserwacja na temat metropolii, która — jak zauważył Flaubert — stale się zmienia.
Sytuację komplikuje dodatkowo fakt, że w miarę postępu europeizacji rósł w siłę turecki nacjonalizm. Wszystko to, o czym w drugiej połowie osiemnastego i w dziewiętnastym wieku opowiadali zachodni podróżnicy, było jednocześnie przedmiotem krytyki zeuropeizowanych stambulczyków: harem, targ niewolników (Mark Twain w Prostaczkach za granicą żartobliwie sugerował, że na ekonomicznych stronach dużych amerykańskich gazet można by zamieszczać notowania ostatniej dostawy czerkieskich i gruzińskich dziewcząt), żebracy, uliczni tragarze dźwigający ciężary (wszystkich nas irytowali cudzoziemcy fotografujący mężczyzn z kilkumetrowymi stertami skrzynek, których w dzieciństwie zawsze się bałem, ale gdy zdjęcia robili im miejscowi, jak choćby Hilmi Şahenk, nikogo to nie obchodziło), zakony derwiszów (pewien znany Nervalowi pasza ostrzegał swoich francuskich gości przed odwiedzaniem tych miejsc, informując, że szaleni derwisze mają zwyczaj wtykania sobie butelek tu i ówdzie). Ale słowa krytyki ze strony obcych budzą w nas gniew i nacjonalistyczne odruchy.
Ten mariaż wściekłości i fascynacji nigdy się nie skończył, tak samo jak zapatrzeni w Zachód tureccy intelektualiści nigdy nie przestali szukać akceptacji i potwierdzenia swojej europejskości przez zachodnie autorytety. A przecież tacy twórcy, jak Pierre Loti, wyraźnie stwierdzali, że ich sympatia dla Stambułu i jego mieszkańców wynika z czegoś zgoła odwrotnego: z ich egzotyki i oryginalności. Loti dodaje też, że ślepe dążenie do bycia Europejczykami sprawia, iż Turcy zapominają o własnej tożsamości. I właśnie to w jego przesłodzonym literackim świecie nowocześni stambulczycy w chwilach zwątpienia odnajdywali tak ważną dla siebie fascynację autora ich krajem.
Ze wspomnień André Gide’a z odbytej w 1914 roku podróży do Turcji wynika wyraźnie, że autor nie był turkofilem, który zawsze znajdzie usprawiedliwienie dla odmienności swych bohaterów. Przeciwnie, Gide otwarcie przyznaje, że nie lubi Turków, a zamiast słowa „naród” często używa zyskującego wówczas na popularności określenia „rasa”: „Ta rasa nie zasługuje na nic lepszego niż te okropne stroje, jakie nosi na co dzień!”. I potem z dumą dodaje, że wyprawa na Wschód uzmysłowiła mu wyższość zachodniej, a zwłaszcza francuskiej cywilizacji nad resztą świata.
Chociaż te słowa były trudne do przełknięcia dla stambulskich intelektualistów, zwłaszcza dla Yahyi Kemala, nie potrafili się zmobilizować do kontrataku, tak jak najpewniej uczyniliby dzisiaj. Zamiast podjąć polemikę na łamach popularnej prasy lokalnej, urażeni, cierpieli w milczeniu. Mogło to oznaczać tylko jedno: że po części skrycie przyznawali mu rację. Rok po opublikowaniu książki, w której Gide ostro krytykował ubiór Turków, największy zwolennik Zachodu, Atatürk, przeprowadził reformę państwa, zabraniającą obywatelom noszenia tradycyjnych strojów.
Sam chętniej zgadzam się z zagranicznymi obserwatorami, którzy z bezwzględną szczerością mieszają moje miasto z błotem, niż z protekcjonalnym zachwytem Lotiego, co chwila powtarzającego, jaki ten Stambuł jest piękny, niezwykły i cudownie wyjątkowy. Większość pisarzy jednak wychwala miasto za piękno i otwartość jego mieszkańców, nas zaś interesuje co innego: jak odczytali to, co tu zobaczyli.
Dziewiętnastowieczna literatura francuska i angielska ukazywała Stambuł w bardzo różnorodny sposób: zakony derwiszów, pożary, piękno cmentarzy, seraj, harem, żebracy, wałęsające się po ulicach psy, zakaz picia alkoholu, kobiety zasłaniające twarze, tajemnicza atmosfera, wyprawy nad Bosfor i piękno krajobrazu — obrazy te nadawały miastu egzotycznego powabu. Ale ponieważ wszyscy ci pisarze zatrzymywali się w tych samych miejscach i korzystali z usług tych samych przewodników, nie dostrzegali w trakcie swych wędrówek niczego, co rozbiłoby tę iluzję. Nowe pokolenie twórców powoli zaczynało rozumieć, że ma przed sobą upadające imperium, które pozostało w tyle za innymi krajami europejskimi. W przeciwieństwie do poprzedników wcale też nie interesowało się tajemnicą potęgi tureckiej armii ani nieznanymi szczegółami funkcjonowania aparatu państwowego. Stambuł przestał być dla pisarzy przerażającym, niezrozumiałym i dziwacznym zjawiskiem. Zamiast tego postrzegali go jako intrygujące, zabawne i atrakcyjne turystycznie miejsce, co już było wystarczającym powodem, by je odwiedzić. Żaden nie podejmował wysiłku napisania czegoś, co wykraczałoby poza twórczość poprzedników. Na tym kończyli swoją podróż, nie czując potrzeby wnikania głębiej.
Parostatki i kolej przybliżyły Stambuł do Europy, a zachodni podróżnicy, spacerujący po jego ulicach, poczuli się tu na tyle swobodnie, że zaczęli zadawać sobie pytanie, co właściwie robią w tym lichym miejscu. Ich pretensje podszyte były ignorancją, a twórcza pycha nakłaniała do tego, by mówili wprost to, co myśleli. Tak że nawet tacy „obyci” pisarze, jak Gide, nie zadawali sobie trudu, aby choć spróbować zrozumieć różnice kulturowe, znaczenie miejscowych obrzędów i ceremonii albo istotę struktury społecznej, uzasadniającej owe tradycje. Wybierali drogę na skróty i domagali się przywilejów, zabawy, czerpania garściami z tutejszych atrakcji. Nie mając nic szczególnego do powiedzenia, byli na tyle pewni siebie, że uznali Stambuł za miasto nudne i zaniedbane i nie zadali sobie nawet odrobiny wysiłku, aby w swoich tekstach ukryć szowinistyczne przekonanie o ekonomicznej i militarnej wyższości Zachodu. Oni także głęboko wierzyli, że ich świat jest miarą i punktem odniesienia dla reszty ludzkości.
Pisarze, o których teraz mówię, pojawili się w Stambule, kiedy na skutek reform przeprowadzonych przez Atatürka miasto traciło już swój egzotyczny charakter — razem z rozpadającymi się drewnianymi domami zniknął także harem, zakony derwiszów, sułtan i inne atrakcyjne dla przyjezdnych elementy krajobrazu. Miejsce wielkiego imperium osmańskiego zajęła mała Republika Turecka, usilnie starająca się naśladować zachodnie kraje. I kiedy nikt szczególny nie chciał już odwiedzać Stambułu ani o nim pisać, w 1985 roku do miasta przyjechał poeta Josif Brodski, Amerykanin rosyjskiego pochodzenia.
Jego pobyt zaowocował obszernym artykułem opublikowanym na łamach „New Yorkera” i zatytułowanym Ucieczka z Bizancjum. Zainspirowany ironicznym i lekceważącym tonem, jakim Auden pisał kiedyś o Islandii, Brodski na wstępie długo tłumaczy powody podjęcia decyzji o wyprawie (samolotem) do Stambułu właśnie.
W tamtym czasie mieszkałem daleko od domu i bardzo chciałem czytać o swoim mieście tylko dobre rzeczy, dlatego ironia Brodskiego bardzo mnie zabolała. Muszę jednak przyznać, że podobało mi się to, co napisał: „To miasto nie jest zniszczone, zaniedbane, stare, i nawet nie jest niemodne. Jest po prostu sfatygowane”. Brodski miał rację. Gdy po zniknięciu imperium osmańskiego Republika Turecka nie umiała zdefiniować swojego charakteru (poza oczywistą tureckością), żyła oderwana od reszty świata, a Stambuł z kosmopolitycznej, bogatej i zwycięskiej metropolii przemienił się w pustą, cichą, czarno-białą mieścinę, w której mówi się jednym językiem, życie jest monotonne, a wszystko wokół powoli ulega bezlitosnemu działaniu czasu.
Ten kosmopolityczny charakter Stambułu, który pamiętałem z dzieciństwa, zaczął się ulatniać w zawrotnym tempie w czasie mojego dorastania. W 1852 roku Gautier, podobnie jak wielu innych podróżników, odkrył, że na ulicach miasta usłyszeć można było języki turecki, grecki, ormiański, włoski, francuski i angielski (należy dodać, że popularniejszym od tych dwóch ostatnich był język ladino, którym posługiwali się Żydzi sefardyjscy przybyli w te rejony w okresie inkwizycji). Jak większość Francuzów, którzy nie znają żadnego obcego języka, czuł się w tej wieży Babel nieco zawstydzony.
Podbój, jaki wciąż się tu dokonywał już po utworzeniu republiki, znacznie wzmocnił turecką ludność, a przeprowadzona przez państwo swoista czystka etniczna sprawiła, że inne języki zaniknęły. Jeden z elementów tej kulturowej czystki wrył się głęboko w moją pamięć: gdy Grek lub Ormianin powiedział coś na ulicy w swoim języku (Kurdowie w tamtych czasach byli prawie niedostrzegalni), był zawsze głośno napominany przez jednego z przechodniów: „Obywatelu! Mówimy tu po turecku!”. Tablice z podobnym napisem wisiały zresztą wszędzie.
Moja lektura tych często zupełnie niewiarygodnych wspomnień zachodnich podróżników wynikała nie tylko z potrzeby akceptacji, ale także z chęci przeżywania uczuć skrajnych — od fascynacji po wściekłość i smutek. Jeśli nie liczyć oficjalnych dokumentów państwowych i felietonów, w których garstka miejscowych dziennikarzy gromiła stambulczyków za ich złe maniery, rodacy niewiele napisali o swym mieście. To właśnie przybysze z Zachodu naszkicowali kompletny obraz ulic, dokładnie opisali panującą tu atmosferę, dzień po dniu sprawdzali jego puls, rejestrowali zapachy i smaki.
Jeśli chcemy zobaczyć, jak wyglądały ulice Stambułu w latach pięćdziesiątych dziewiętnastego wieku i jak się wtedy ubierali jego mieszkańcy, musimy sięgnąć po fotografie Du Campa albo ryciny zagranicznych twórców. Kiedy chcę się dowiedzieć, co też sto, dwieście albo czterysta lat temu działo się na wąskich uliczkach i w alejach, przy których upłynęło moje dzieciństwo, który plac był pustą parcelą, a na której działce, dzisiaj pustej, stał otoczony kolumnadą rynek — i nie mogę w tym celu poświęcić kilku lat na szperanie w labiryntach osmańskich archiwów — zawsze sięgam do wspomnień podróżników z Zachodu.
Walter Benjamin w Powrocie flâneura1 pisze o Flâneurze w Berlinie Franza Hessla2: „Jeśli miałbym podzielić opisy miast na dwie grupy, według miejsc narodzin ich twórców, to teksty, które wyszły spod pióra autorów urodzonych w opisywanych przez nich miejscach, należałyby do zdecydowanej mniejszości”. Według Benjamina tym, co najbardziej podnieca ludzi przyjeżdżających do jakiegoś miasta, są egzotyczne i malownicze widoki. Natomiast dla osób, które w nim się urodziły i wyrosły, widoki zawsze łączyć się będą z ich osobistymi wspomnieniami.
Więc może to, o czym tu piszę w odniesieniu do Stambułu, wcale nie stanowi wyjątku? Może z powodu europeizacji całego świata jest to proces nieunikniony? Dziennik poprzednich pokoleń żyjących w moim mieście, jego pamiętnik spisany został ręką obcych…
Może dlatego właśnie zdarza mi się uznać jakieś spostrzeżenie zachodniego obserwatora za własne, jakby nie pochodziło z cudzego egzotycznego snu, tylko stanowiło moje wspomnienie, o którego istnieniu sam nie wiedziałem z jednej prostej przyczyny: ponieważ nikt inny wcześniej o nim nie napisał! Taką właśnie radość sprawił mi Knut Hamsun, który zauważył, że położony na łodziach most Galata, który pamiętam z dzieciństwa, łagodnie falował, uginając się pod ciężarem ludzi i samochodów. I Hans Christian Andersen, który napisał, że cyprysy rosnące na cmentarzach są mroczne.
Patrzenie na Stambuł oczami cudzoziemca zawsze sprawiało mi przyjemność i szybko stało się przyzwyczajeniem. Czasem jednak jakiś wyjątkowo realistyczny opis haremu, stroju czy ceremonii wydaje mi się tak odległy od moich doświadczeń, jakby nie dotyczył mojego miasta, ale był częścią historii jakiegoś innego — europeizacja dała mi i milionom stambulczyków luksus patrzenia na własną historię jak na coś bardzo egzotycznego.
Często oszukuję samego siebie, uważając, że oglądanie Stambułu z cudzej perspektywy wzmacnia łączące mnie z nim więzi. Czasami — kiedy nie ruszam się poza próg własnego domu ani nie wychodzę do miasta nawet po to, by poszukać tam drugiego czekającego cierpliwie na mnie Orhana — boję się, że przywiązanie do tego miejsca usypia mój umysł, a samotność zabija powoli świeżość spojrzenia. Wtedy po raz kolejny sięgam po wspomnienia zagranicznych podróżników i znów patrzę na Stambuł ich oczami. I kiedy czytam o tym, co mimo upływu czasu i dziesięciokrotnego wzrostu liczby ludności nadal istnieje — o miejskich arteriach, bocznych uliczkach, drewnianych domach, które jakoś przetrwały, wędrownych handlarzach, pustych parcelach i hüzün — wmawiam sobie, że przeżycia owych podróżników są też moimi wspomnieniami.
I nawet jeśli zachodni pisarze widzieli Konstantynopol poprzez własne fantazje i marzenia na temat Wschodu, ostatecznie nic złego się nie stało — nigdy nie został on kolonią Europy. Dlatego gdy Gautier pisze, że Turcy nie płaczą w obliczu pożaru — w przeciwieństwie do Francuzów, którzy w takiej sytuacji leją łzy na potęgę — a przeciwności losu znoszą z godnością, bo wierzą w przeznaczenie, zupełnie się z nim nie zgadzam, ale nie mam mu tego za złe. Problem leży gdzie indziej: francuscy czytelnicy, którzy dadzą mu wiarę, nie będą mogli zrozumieć, dlaczego w takim razie ci niewzruszeni stambulczycy od stu pięćdziesięciu lat nie potrafią się uwolnić od smutku.
Największą przykrość podczas lektury wspomnień obcych podróżników sprawia mi jednak świadomość, że wiele z tych rzeczy, o których z zachwytem się rozpisywali, zaraz potem zniknęło na zawsze, co było wynikiem okrutnej zależności. Przybysze bowiem uwielbiali opowiadać o egzotyce tego miasta, dla dążących do Europy stambulczyków zaś była ona przeszkodą, którą należało jak naszybciej usunąć. Oto kilka przykładów:
Najpierw zlikwidowano korpus janczarów, o którym zachodni pisarze wspominali najczęściej. Potem przyszła kolej na targ niewolników. Wraz z nastaniem republiki w przeszłość odeszły też zakony derwiszów mewlewitów i rufaitów, którzy ponoć wtykali sobie butelki tu i ówdzie. Krótko po skardze André Gide’a z ulic znikły osmańskie stroje, często przedstawiane na płótnach przez zachodnich artystów. Haremu też już dziś nie ma. Siedemdziesiąt pięć lat po tym, jak Flaubert obiecał ukochanemu przyjacielowi, że każe tureckim kaligrafom napisać po arabsku jego imię, w Turcji wprowadzono alfabet łaciński i ta egzotyczna atrakcja też już jest nieosiągalna. Ale najboleśniejszą dla stambulczyków stratą jest przeniesienie w imię europeizacji tutejszych ogrodów, placów i cmentarzy, które kiedyś były częścią tętniącego życiem miasta, w miejsca otoczone niemal więziennymi murami, pozbawione widoku, duszy i drzew. W pierwszych latach republiki uwagę turystów, a wśród nich także Brodskiego, przykuwali uliczni tragarze i stare amerykańskie samochody. One również poszły w zapomnienie.
Procesowi „obserwacji i znikania” wymknęło się jednak jedno zjawisko: hordy wałęsających się po mieście bezdomnych psów. Po likwidacji nieeuropejskiej formacji janczarów z tymi równie nieeuropejskimi sforami próbował się rozprawić sułtan Mahmut II — bezskutecznie. Kilka lat później, na fali kolejnej reformy wyłapano je przy pomocy Cyganów i wywieziono na wyspę Sivriada, skąd szybko i zwycięsko powróciły… Myślę czasem, że do psiego triumfu nieświadomie przyczynili się Francuzi, którzy wprawdzie uważali te watahy za coś egzotycznego, ale ich zbiorową eksmisję na jedną z wysp uznali za jeszcze większe kuriozum i wielokrotnie o nim pisali (nawet Sartre ironizuje na ten temat w Wieku męskim). Może tylko dzięki temu psy nadal biegają po stambulskich ulicach?
Świadomy owej psiej egzotyki Max Fruchtermann w wydawanych pod koniec dziewiętnastego i na początku dwudziestego wieku seriach pocztówek ze Stambułu zamieścił tyle samo widoków cmentarzy, meczetów i derwiszów, ile miejscowych psów.

 
Wesprzyj nas