Polska wieś uchwycona w „Podkrzywdziu” Andrzeja Muszyńskiego to kraina gdzie proza życia przeplata się z wierzeniami w to, co niepoznane. To poetycka powieść stworzona do powolnej kontemplacji.
„Dziadek był ostatnim z tych, którzy patrząc nocą w niebo, potrafili bez zegara precyzyjnie wskazać czas i przepowiedzieć pogodę” – pisze Andrzej Muszyński w „Podkrzywdziu”, powieści, która stanowi liryczny portret odchodzącej do przeszłości polskiej wsi wraz z jej obrzędowością, wierzeniami i gusłami. Tę historię opowiada czytelnikom chłopiec zafascynowany osobą dziadka. Ów odbywa wyprawy na „Podkrzywdzie”, których tajemnicę wnuk chciałby zgłębić. Dziecko ma świadomość, że mierzy się z przerastającym go sekretem. Czytelnik wie, że chodzi o tajemnicę, jaką jest życie.
„Podkrzywdzie” to proza poetycka, przesycona językową ekwilibrystyką. To powieść zmysłowa, przeznaczona do powolnego kontemplowania, płynąca niczym rzeka przez meandry pór roku. Tak jak opisywana w niej wieś, szczególną siłę czerpie z przyrody, która Muszyński opisuje plastycznie i sugestywnie.
Jedna z postaci mówi: „Marzyliśmy o tych kruchych, bo najkrótszych dniach po adwencie, gdy wyrastały koło nas śnieżne grzebienie i upłazy, a my okutani w rude kożuchy, idąc pod depo i kołysząc się jak matriochy na boki, brnęliśmy w białym, wąskim tunelu, który prowadził tam, gdzie nie wiemy, roztapiając się w zastygłych w locie płatkach mokrego śniegu.” Robi się zimno, słychać wycie wiatru. Obcując z „Podkrzywdziem” trzeba oddać się całkowicie w objęcia wyobraźni by powieść tę w pełni docenić.
Stworzeni przez Muszyńskiego bohaterowie, zamieszkujący zawieszoną w bezczasie wieś bez nazwy, wiodą życie proste i skomplikowane zarazem. O jego prostocie stanowi powtarzalność zwyczajnych zajęć nastających każdego roku wraz z kolejnymi miesiącami, o skomplikowaniu – głębia duchowego poznania, która jest im dana. Wyostrzone zmysły pozwalają im doświadczać i przeczuwać istnienie zjawisk wykraczających poza materialną rzeczywistość. Zgłębiać niezgłębione.
to powieść zmysłowa, przeznaczona do powolnego kontemplowania, płynąca niczym rzeka przez meandry pór roku
To pierwsza powieść Muszyńskiego, ale nie pierwsza jego książka poświęcona polskiej wsi. W roku 2013 nakładem wydawnictwa Czarne ukazała się jego „Miedza”, zbiór opowiadań poświęconych polskiej prowincji oscylującej pomiędzy pragnieniem miejskiej nowoczesności, a przywiązaniem do tradycyjnych wartości i przekonań.
Ten motyw pojawia się także w „Podkrzywdziu” i choć oba teksty różnią się od siebie, to w obu wyraźnym echem odbija się żywe i pozbawione protekcjonalności zainteresowanie autora kulturą polskiej wsi. Muszyński podgląda i dokumentuje w jaki sposób na naszych oczach odchodzą na zawsze gusła, obrzędowość, siła czerpana z więzi z naturą, a z zebranych okruchów tworzy opowieści: te ukazujące prawdę i te poruszające się w obszarze zmyślenia i wiary. Jedne od drugich, tak w życiu, jak i na kartach jego książek, oddziela bardzo cienka, ledwie zauważalna granica.■Tomasz Orwid
Podkrzywdzie
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 19 listopada 2015
II
KSIĘGA LASU
Dziadek nigdy nie zdradzał celu swoich wędrówek, kluczył w zeznaniach, wychodził z domu o najróżniejszych porach, a wracał zwykle, gdy już spałem — śledzenie go sprawiało mi wiele trudności. Szczwany lis robił to celowo. Zdziwiłem się jednak, gdy okazało się, że po ostatnim gęsiobiciu zaczął wybierać się na Podkrzywdzie z reguły o świcie. Chyba na Podkrzywdzie. Bo czułem już wtedy — i słuszne było to przeczucie — że z tym tajemniczym i zupełnie nieznanym mi miejscem wiąże go coś nienaturalnie bliskiego. Jak szpicel rozpracowywałem jego poranne strategie, licząc, że jego wzrok, szybkość kroku, kolejność pociągnięć brzytwą przy goleniu objawią trop — im częściej się myliłem, tym staranniej go obserwowałem.
Tego poranka czułem, że znów wyrusza w drogę, i zamierzałem go po raz pierwszy śledzić. Wstał, rozpalił w piecu, podgrzał kubek mleka i zniknął za stodołą; gdy wrócił, zatrzymał się zanurzony w złotawej mgle, zamknął oczy, wyciągnął ręce ku niebu, rozpościerając poły workowatej fufajki jak skrzydła, na które posypały się ziarna światła, i zobaczywszy mnie z boku swoim trzecim okiem, oznajmił: „Idziemy do lasu”. Sprawa Podkrzywdzia wydała mi się przez to na dłuższy czas stracona, ale grzyby zawsze pozwalały mu zapomnieć o innej obsesji; naszemu niewielkiemu życiu towarzyszył od niedawna wielki problem — problem lata.
Dziadek od jakiegoś czasu, co nie zdarzało się wcześniej, prowadził za pomocą swojego jesionowego liczydła i prywatnych notatek skrupulatny Diariusz Dni Słonecznych. Dni mżawe, słotne i nawet te słoneczne, ale wietrzne, a przez to ponure, nie wydawały mu się godne zapisu. Prowadził ich własną klasyfikację, przypisując im określoną barwę — dniami czerwonymi nazywał te gorące i parne, żółtymi — mroczne, wietrzne i czasem zamglone, zielonymi — wilgne i rzeźwe, niebieskimi — przejrzyste i suche. Każdy dodatkowo opisywał czarno-białym prostokątnym kodem — pusty prostokąt oznaczał dni pełne światła i wiary, zamalowany na czarno — pochmurne i złe.
W życiu dziadka słońce odgrywało szczególną rolę i chyba już jako jeden z ostatnich we wsi, z czego ochoczo podśmiewał się Stójkowy, pielęgnował prastary, zużyty zwyczaj — witał każdy jego wschód ukłonem, ściągając czapkę z głowy. Z żalem i tęsknotą wspominał swojego dziadka, który ponoć czcił słońce, kładąc się na ziemi krzyżem, z głową zwróconą w jego stronę. Coraz częściej cierpiał na długie chandry, bo liczba słonecznych dni stale się zmniejszała. Poprzedniej zimy jego nieomylne liczydło wskazało obłędną sumę dni piętnastu.
Na majówkę w Kopańskim Dole leżały jeszcze otoczone żółtymi trawami krupki śniegu, odbierające ostatecznie nadzieję na wiosnę w niepewnej perspektywie lata, po którym mieliśmy stoczyć się w żółty ugór zimy. Może przez to im był starszy, tym częściej obarczał się latem brzemieniem robót i planów, z których większość mógł wykonać tylko w dni słoneczne. Rozpoczynał każdy z nich z zapałem neofity — sypiał coraz mniej, szamotał się i klął, próbując doprowadzić rzecz do celu.
Cięciwy dni kurczyły się, wykrzywiając coraz dłuższe cienie pod wzgórkiem, nabierając fantastycznych form, aż pod naszymi stopami urastało widmo, cień wielkiego Miasta, na zawsze pustej i niemej metropolii. Wpatrzony w pustkę dziadek, siedząc na brzozowej ławce przed domem, roztaczał przed nami apokaliptyczne wizje zimy — bębniąc palcami o korpus liczydła, przywoływał swoje legendy i prorokował erę ciemności, w której mgły zastygną i przeżyją tylko ślepi i głusi. Gdy pierwsze z nich wypełzały ze swoich nor nad stawem, zawsze następował zgubny dla dziadka powrót lata, które jednak lato tylko przypominało.
Po znów nagrzanych ścianach pomykały szwadrony czarnych pająków, które wyłaniały się hurmą ze szczelin i jak na komendę maszerowały po rozgwieździe do wskazanych celów; oddziały specjalne desantowały się na grusze, bery i węgierki, budując między gałęziami podwieszane mosty. „Tak chcą uwięzić lato — tłumaczył ospale wyczerpany kaprysami aury dziadek i dodawał po chwili milczenia: — Ale takie lato to już nie lato”.
Nigdy nie osiągnę jego przenikliwej znajomości struktury lasu. Dziadek w czasie wolnym spędzał tam całe dnie, ale jak sądzę, całe te góry chrustu, kosze ostrężyn i łochyni, które znosił na wzgórek, skrywały rewers jego życia. Wychodziliśmy zwykle przed świtem, gdy dobiegał do nas jeszcze dobrze znany pohuk nocy, staczający się ze wzgórz. Dziadek zawsze wstawał pierwszy. Gdy na drugiej połowie łóżka leżała jeszcze pulchna jak bochen pierzyna, na pierwszej jego części starannie rozścielony był wełniany, dziurawy koc, spod którego wstając prawą nogą, bezszelestnie wyprowadzał swoje ciało. Uchylał okno, odsuwając dłonią sterczącą gałąź modrzewia, siadał przy piecu i zapalał zapałkę, która furkotała w mroku jak sójka. W piecu zajmowały się pierwsze szczapki, liżące płomieniami wyziębłe blachy, które nim wstała babka, dzwoniły już od żaru. Siadał po prawej stronie stołu, opierał na nim prawy łokieć i wpatrywał się w milczeniu w okno podzielone szprosami na cztery kwatery, w które wbijały się pierwsze czułki brzasku. Babka stawiała na piecu garnek mleka, rozmaczała chleb, który kładła na talerzu po prawej stronie jego ręki. Dziadek zaczynał jeść, gdy odeszła. Tutaj rodziła się harmonia życia babki z dziadkiem, wyrafinowana gra pozorów, na których opierał się nasz świat. Po śniadaniu dziadek wychodził do stodoły, otwierał jej wrota, zabierał kozik, zamykał wrota, podchodził pod ganek, a zza drzwi wyłaniała się brzoskwiniowa dłoń, na której pomaślonych palcach wisiał płócienny worek z żytnim chlebem z czarnuszką i białym serem. Wracał zwykle nocą.
Choć znałem dobrze większość miejsc, w których należało się spodziewać obfitego zbioru, to dziadek zawsze przewodził naszemu oddziałowi. Dopiero w lesie odzyskiwał zatracone zmysły i wrodzoną werwę — szarżował w zagajnikach jak odyniec, pod butami trzaskały ściółka i ostrężyny, powalał trzciny, wspinał się po prawie pionowych zboczach, brnął jak koń przez bagna, w których ja grzęzłem po pas, i tracąc go z oczu, wołałem o postój.
Gdy stawał na skraju boru i ruszał krewko w pierwszy parów, dziadek zdradzał już naturę imperialisty. Zagarniał dla siebie kolejne parcele lasu, do których rościł sobie wszystkie prawa, sunął jak taran wydeptanymi przez siebie ścieżkami, okrążał zwiadowczo buki i graby, roznosił w pył kopniakiem wyniosłe stosy szyszek, naznaczał zdobyty teren moczem, przeczesując wzrokiem teren niczym bezbłędny radar. Tak, bezmyślnie podejmowałem z nim tę straceńczą grę.
Jego kosz zapełniały już twarde kapelusze borowików, królów lasu, i prawie wierzyłem, że jak zwierz widzi nocą, kiedy z zamkniętymi oczami kosił ze ściółki smukłe podgrzybki, które jak strażnicy stoją zwykle na rozstajach dróg. Dalej wkraczaliśmy w wybłękitniałe od suszu Błędowskie Lasy, uznane przez dziadka za ziemie barbarzyńców.
Dziadek padał na kolana i demaskował pod gałęziami rodziny ukrytych tu rydzów, prześwietlał żbiczymi ślepiami chaszcze, w których drżały kruche kanie o oklapłych kapeluszach. Nigdy nie wypuściłbym się tam w pojedynkę. Dalej — za Wodą, bo tak mówiliśmy na rzekę Białę, nad której brzegiem stał czarny drewniany krzyż — wkraczaliśmy już na teren leżący poza granicami naszego świata, a za nimi rozpościerał się sypki krąg złego.
Pogrążeni w milczeniu, brnęliśmy po kostki w szarym piachu, który gęstniał, klejąc się do podeszew jak wosk. Gdy zaczynałem głośno paplać, by zagadać strach, dziadek odwracał się, marszczył czoło z dwoma skośnymi bruzdami nad nosem i wystawiając groźnie palec, ostrzegał: „Milcz. Tylko tak wrócimy”.
Świat rzedniał — drzewa skręcały się i zamieniały w krzewy, te kurczyły się w półkępki traw. Dalej rozpościerały się już popielate płaśnie pełne zapadlisk, wciągające wyschnięty chrust — ostatnią formę powszechnego karlenia. Tylko pomiędzy nimi gęstniały w niemym buncie zwarte zagajniki sosen, które dziwaczejąc, upodabniały się do sfinksów — z czubkami jak rozczochrane grzywy, z odkrytymi korzeniami jak pazury i suchymi konarami niczym przerośnięte nosy. Tylko tutaj jednak, w najbardziej posępnych jarach, w podziemnych bunkrach koczowały szlachetne klany zieleniatek. I nie chodziło o ich urodę czy smak — zupa z nich, zwana na naszym wzgórku wodzionką, była skutecznym lekiem na dziadkową chandrę. Byłem mu potrzebny tylko po to, by czuł, że wszystkie należą do niego. Ściągając z twarzy pajęczyny, niespodziewanie przyklęknął, bo na szarej wydmie dostrzegł podejrzaną sieć wybrzuszeń, i rozgarniał łapczywie piasek, spod którego wyglądały wtulone w siebie pary zielonych kapeluszy; wyrywał je, strząsając strzępki grzybni, pstrykał palcem po harmonijkach i układał je z podnieceniem w koszu.
Powrót do domu był więc zwykle demonstracją zwycięstwa, dziadek kroczył pod łukami triumfalnymi dębów, prężył pierś jak pomarszczony cesarz, popisywał się niczym sztubak: wyrywał po drodze struchlałe kozaki, chwytając je lewą ręką za prawą kostkę i gardząc zgrajami piegowatych opieniek. Ja nie miałem ani nędznego maślaka w koszu. Dziadek, gdy odzyskiwał psychiczną równowagę, uśmiechał się na ten widok i klepał mnie po plecach: „Nie martw się, i tak zbieramy razem…”. Nie potrafiłem wytyczyć przez las własnej drogi ani dotrzymać mu kroku, ani wyznaczyć swojej strategii, pozostawałem z nim tylko w sojuszu.
Niczym dziecko, mijał w podskokach świerki, jakby chciał mnie zgubić, zataczając stopami w piasku wymyślne esy-floresy. Goniłem go, gubiąc co rusz ślady, wpatrzony jak w amoku w jego plecy, jakbym próbował zewrzeć szczelinę, która coraz bardziej nas od siebie oddalała. Właśnie wtedy po raz pierwszy dostrzegłem objawy, które stały się przyczyną przyszłych wydarzeń, dziadek bowiem coraz częściej mówił do siebie. „No chodź, chodź, pójdziemy teraz do domku, pokażemy wszystkim grzybki” — szeptał, oddając ciepło pod drzewem. „Zobacz, mamy tyle grzybów…” — mamrotał, przedzierając się przez ostatnie wykroty na skraju lasu, gdzie się zatrzymał, a ja stanąłem za drzewem. Stojąc w oślepiającym świetle, lekko pochylony, wyciągnął rękę, jakby kogoś głaskał po głowie.
Już na łące pod buczyną usiedliśmy na ziemi oparci o pień i zrywaliśmy łapczywie sponad głowy dzikie maliny. Dopiero z tej perspektywy las — z wysuniętymi daleko w pola długimi korytarzami — przypominał czarną dłoń, która trzymała w ryzach naszą ziemię. Drzemaliśmy, wsłuchani w trele ptaków, śniąc podwójnie głębiny leśnego oceanu z pętlami konarów jak ośmiornice, z koralami kurek i rafami purchawek, które tryskały białym pyłem niczym ukwiały jadem — może dlatego, wędrując jego dnem, zwykliśmy niczym pływacy rozgarniać gałęzie, wstrzymywać oddech z wydętymi policzkami i rozszerzać źrenice. Ocknąłem się pierwszy. Poczerwieniała od słońca twarz dziadka stała się scenerią dziwnego teatru cieni. Miał zamknięte oczy i mlaskał ustami, które rozwierały się coraz szerzej, niczym w niemym krzyku, jakby coś próbowało wedrzeć się do jego wnętrza. Szczęka trzeszczała, napinając policzki w gwałtownym skurczu pomiędzy kolejnymi warstwami cieni, aż nagle opadała, jakby wolna od obcej siły lub na odwrót — jakby ta już swobodnie wypełniała jego ciało.
Warto było odsapnąć na skraju lasu, by zrozumieć, że kolejny rok ulegamy powszechnej iluzji. Zbocza wzgórz, które zwykle zdawały się oddalone o lata świetlne, zbliżały się do siebie na intymny dystans i zrzucały ciemne płaszcze lasów ponad skałami z rudym futrem traw w szczelinach, odsłaniając swą kościstą anatomię. To stąd roztaczał się widok na szachownicę różnobarwnych pól, aż po krajkę puszczy obszytą równym ściegiem granatowych chmur. Dziadek — wytrawny bimbrownik — porównywał zawsze świat do moszczu, który tylko w niższych temperaturach fermentuje jak należy.
Latem świat kurczył się za mętną śreżogą, dopiero o tej porze odzyskując właściwe sobie kształty i wonie. W ciszy dojrzewały dźwięki i ich echa, w przecukrzonym powietrzu fermentowały fusy liści. Na niebie trwała na dobre orka i wypiętrzały się kolejne skiby poradlonych chmur. Wzgórza poczerniały, jakby nałożyły na łby hełmy ze strachu przed rychłym ostrzałem jesiennych orkanów. Dziadek, budujący w swojej rozpalonej głowie kolejne dychotomie i schematy, zawsze porównywał lato do ogółu, a jesień do szczegółu. Świat stawał się znów nieskończoną litanią przedmiotów: w promieniach słońca, po raz pierwszy od zeszłorocznej zimy, ujrzeliśmy swoje oddechy, miedze wiły się pod lasy jak żmije, okna dalekich chałup wyraźniały, odsłaniając swe ślemia, ościeżnice i cokoły, jakbyśmy patrzyli przez niewidzialną lunetę, która zbliża nam i odsłania zręby świata; ten dalej odsłaniał pryzmatyczną naturę — widzieliśmy, jak w dolinie pod naszymi stopami rośnie pałac ze światła, z piętrami wież i dziedzińcem, którego krużgankami ruszyliśmy ospale w kierunku domu.
Schodząc długo w dół wzdłuż resztek gryczanych zagonów, oddaliłem się od dziadka i przyglądałem z boku jego gorylej sylwetce, która niknęła za konarami drzew. Przygarbiony, potykał się, podskakiwał na krótkich nogach jak jeniec, wymachując rękoma tuż ponad kolanami. Gdy z zachodu napłynął pierzasty kłaczek, który zasłonił kulę słońca na błyszczącej misie nieba, dziadek, patrząc w jego stronę, parsknął: „Idzie”.