Powieść „Dzieci północy” Salmana Rushdiego jest uznawana przez krytyków za jedną z najlepszych książek literatury współczesnej. Chociaż w tym roku przypada 35. rocznica jej pierwszego wydania, to zawarta w niej opowieść o kraju ogarniętym licznymi podziałami pozostaje wciąż aktualna.


Salman Rushdie Dzieci północyLiczba nagród jakie Salman Rushdie otrzymał za „Dzieci północy” jest długa. Pierwszą istotną był Booker przyznany pisarzowi w 1981 roku. To prestiżowe wyróżnienie otworzyło 34 letniemu wówczas autorowi drogę do międzynarodowej sławy i uznania pośród czytelników na całym świecie. Później pojawiły się kolejne laury, między innymi Booker of Bookers w 1993 roku dla najlepszej powieści ćwierćwiecza spośród zdobywców Nagrody Bookera, a w 2008 Best of the Booker – jako najlepsza powieść w czterdziestoletniej historii tej nagrody.

Krytycy nie szczędzili powieści słów zachwytu, ale, co należy do rzadkości, książka równie mocno spodobała się zwykłym odbiorcom. Chociażby w 1999 roku, głosami czytelników, znalazła się na liście 100 najważniejszych książek XX wieku opublikowanej przez francuski dziennik „Le Monde”.

Powieść ta, utrzymana w nurcie realizmu magicznego, opowiada o historii powojennych Indii. Stanowi rozliczenie ze spuścizną brytyjskiego kolonializmu, co, między innymi, sprawiło, że stanowiła przyczynek do wielu ważnych dyskusji. Jej bohaterami uczynił Rushdie dzieci urodzone o północy, w chwili uzyskania niepodległości przez Indie – 15 sierpnia 1947 roku. Dzieci te mają zdolności paranormalne, tym silniejsze, im bliżej północy przyszły na świat. Jedno z nich – Salim Sinai postanawia spisać kronikę losów swej rodziny na tle powstającego właśnie nowego państwa.

opowieść o kraju ogarniętym licznymi podziałami pozostaje wciąż aktualna

W roku 2016 przypada 35. rocznica wydania „Dzieci północy” i choć o tej książce powiedziano już chyba wszystko, to warto przypomnieć, że pozostała wciąż aktualna. Dla polskiego czytelnika jej najciekawszym aspektem może być wgląd w przemiany toczące się w ogarniętym podziałami kraju, gdzie nad próbami zjednoczenia sił w budowaniu nowej rzeczywistości biorą górę stare uprzedzenia i przekonania. Niemniej ponadczasowy urok ma też sam styl pisania z jakiego słynie Rushdie: łączenie historii i magii, prawdy i wyobrażeń w jedną, zaskakującą i intrygującą historię.Tomasz Wojciechowski

Salman Rushdie, Dzieci północy, Przekład: Anna Kołyszko, wydanie II, Dom Wydawniczy Rebis, Premiera: 13 października 2015
kup książkę

Salman Rushdie
Salman Rushdie
Dzieci północy
Przekład: Anna Kołyszko
wydanie II
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 13 października 2015

KSIĘGA PIERWSZA

Dziura w prześcieradle

Urodziłem się w Bombaju… dawno, dawno temu. Nie, to nie wystarczy, przed tą datą nie ma ucieczki: urodziłem się 15 sierpnia 1947 roku w Klinice Położniczej doktora Narlikara. A pora? Pora też jest istotna. Zatem: w nocy. Nie, należy podać z większą… No więc, jeżeli chodzi o ścisłość, punkt o północy. Kiedy przyszedłem na świat, wskazówki zegara złożyły się niczym ręce w tradycyjnym geście powitania. Och, wyrzuć to, wyrzuć wreszcie z siebie: wyskoczyłem dokładnie w chwili uzyskania przez Indie niepodległości. Aż wszystkim dech zaparło. A za oknem tłumy i fajerwerki. Kilka sekund później mój ojciec złamał sobie duży palec u nogi, ale jego wypadek był zaledwie błahostką w porównaniu z tym, co mnie spotkało w owym spowitym mrokiem nocy momencie, gdyż za sprawą mistycznej tyranii witających mnie godnie zegarów historia w niezbadany sposób spętała mnie kajdanami, mój los został nierozerwalnie przykuty do losu kraju. Przez kolejne trzydzieści lat nie było przed nim ucieczki. Moje przybycie zapowiedzieli wróżbici, uhonorowały je gazety, politycy zaś usankcjonowali moją autentyczność. Ja jeden nie miałem tu nic do gadania. Ja, Salim Sinai, zwany potem rozmaicie – Smarkiem, Plamolicym, Łysoniem, Kinolem, Buddą, a nawet Okruchem Księżyca – zostałem poważnie uwikłany w przeznaczenie, co w najlepszym razie wiązało się z pewnym niebezpieczeństwem. A przecież wówczas nie umiałem sobie jeszcze wytrzeć nosa.
Teraz jednak czas (któremu przestałem być potrzebny) ucieka. Wkrótce skończę trzydzieści jeden lat. Być może. Jeśli pozwoli mi na to moje rozpadające się, nadużywane ciało. Nie mam wszakże nadziei na ocalenie życia ani też nie liczę na dar w postaci tysiąca i jednej nocy. Muszę pracować szybko, szybciej niż Szeherezada, jeżeli mój żywot ma mieć sens, właśnie, sens. Przyznaję, iż nade wszystko lękam się bezsensu.
A przecież czeka tyle opowieści, aż za wiele, wprost roi się od splecionych ze sobą żywotów wydarzeń cudów miejsc plotek, co za obfity melanż spraw niewiarygodnych i przyziemnych! Jestem połykaczem żywotów ludzkich; toteż aby mnie poznać, mnie jednego, trzeba również połknąć te wszystkie żywoty. Wchłonięta ciżba tłoczy się we mnie i kłębi; wiedziony zatem wspomnieniem pewnego wielkiego białego prześcieradła z niezbyt równo wyciętą pośrodku okrągłą dziurą średnicy blisko dwudziestu centymetrów, uczepiony wizji tego przedziurawionego, uszkodzonego płótna, mojego talizmanu, mojego sezamie-otwórz-się, muszę przystąpić do rekonstrukcji swojego życia od chwili, w której naprawdę się ono poczęło, ponad trzydzieści dwa lata przed nastąpieniem czegoś tak oczywistego, tak teraźniejszego, jak moje ujarzmione zegarem, splamione zbrodnią narodziny.
(Nawiasem mówiąc, prześcieradło również jest splamione trzema kroplami starej, wypłowiałej czerwieni. Jak powiada Koran: Głoś! w imię twego Pana, który stworzył! Stworzył człowieka z grudki krwi zakrzepłej!)
Wczesną wiosną roku 1915, pewnego kaszmirskiego poranka, mój dziadek, Aadam Aziz, klęknąwszy do modlitwy, uderzył nosem w skutą mrozem grudę ziemi. Z lewej dziurki od nosa kapnęły mu trzy krople krwi, stwardniały natychmiast w rześkim powietrzu i spadły na dywanik modlitewny, przeistoczone na jego oczach w rubiny. Kiedy odchylił się i wyprostował, spostrzegł, że łzy, które napłynęły mu do oczu, również stężały; gdy więc strząsał pogardliwie diamenty z rzęs, poprzysiągł sobie, że już nigdy nie pocałuje ziemi ani dla żadnego boga, ani dla człowieka. Postanowienie to jednak wydrążyło w nim dziurę, pozostawiło pustkę w życiodajnej komorze wnętrza, wydając go na pastwę kobiet i historii. Z początku tego nieświadom, mimo niedawno odebranego wykształcenia medycznego, wstał, zwinął dywanik na kształt grubego cygara i wsadziwszy go sobie pod prawą pachę, spojrzał na dolinę niezmąconym diamentami wzrokiem.
Świat ożył na nowo. Po zimowym okresie wykluwania się pod skorupą lodu wilgotna i żółta dolina wychynęła na otwartą przestrzeń. Młoda trawa doczekała pod ziemią stosownej chwili; góry cofały się, chroniąc się na okres upałów w wysoko położonych miejscowościach letniskowych. (Zimą, gdy dolina kurczyła się pod lodową powłoką, góry zaciskały pierścień wokół miasta nad jeziorem, szczerząc złowieszczo kły).
W owych czasach, zanim wzniesiono wieżę radiową, świątynia Śankaraćarji, niewielki czarny wyprysk na wzgórzu koloru khaki, górowała nad ulicami i nad jeziorem Śrinagaru. W owych czasach nad brzegiem jeziora nie było obozu wojskowego ani tasiemcowych węży zamaskowanych ciężarówek i łazików tarasujących wąskie drogi, ani żołnierzy ukrywających się za grzbietami górskimi opodal Baramulli i Gulmargu. W owych czasach nie rozstrzeliwano podróżnych pod zarzutem szpiegostwa, kiedy fotografowali mosty, toteż pominąwszy domy Anglików na jeziorze, dolina mimo swej nowej wiosennej szaty niewiele się zmieniła od epoki imperium Mogołów; ale oczy mojego dziadka – które miały, podobnie jak on sam, dwadzieścia pięć lat – ujrzały wszystko odmienione… i zaczął go swędzieć nos.
Wypada zdradzić sekret nowego spojrzenia dziadka: spędził on pięć lat, pięć wiosen, z dala od domu. (Owa gruda ziemi, która napatoczyła się pod fałdą dywanika modlitewnego, chociaż odegrała przełomową rolę, była w gruncie rzeczy zaledwie katalizatorem). Teraz, po powrocie, dziadek patrzył oczyma podróżnika. Zamiast docenić piękno dolinki otoczonej masywnymi zębiskami, dojrzał jej małość, dostrzegł bliskość horyzontu i zasmucił się – w rodzinnych stronach poczuł się wprost osaczony. Doznał też niewysłowionego uczucia, jak gdyby stare kąty miały mu za złe, że wraca wykształcony, uzbrojony w stetoskop. Pod zimowym lodem wyczuwał chłód obojętności, ale teraz znikła wszelka wątpliwość: lata spędzone w Niemczech ściągnęły nań wrogość otoczenia. Po wielu latach, kiedy nienawiść wypełniła mu dziurę we wnętrzu i kiedy przybył, by złożyć się w ofierze bogu z czarnego kamienia w świątyni na wzgórzu, usiłował wrócić pamięcią do wiosen rajskiego dzieciństwa, przypomnieć sobie, jak to było, nim podróże, grudy ziemi i czołgi wywróciły wszystko na nice.
Owego ranka, kiedy dolina, okryta dywanikiem modlitewnym, dała mu prztyczka w nos, starał się, zresztą bezsensownie, udawać, że nic się nie zmieniło. Wstał kwadrans po czwartej na przenikliwy ziąb, obmył się w rytualny sposób, ubrał, włożył na głowę karakułową czapkę ojca; następnie wytaszczył zwinięte cygaro dywanika modlitewnego do ogródka nad jeziorem przed ich starym, mrocznym domem i rozwinął na oczekującej już grudzie. Ziemia pod nogami wydała mu się zwodniczo miękka, toteż ogarnęły go naraz niepewność i błogi spokój. „W imię Boga Miłosiernego, Litościwego!… – słowa inwokacji, które wypowiedział z rękami złożonymi przed sobą niczym księga, przyniosły mu częściowo ulgę, ale w większej mierze niepokój – …Chwała Bogu, Panu światów… – ale tu Heidelberg wkradł się w jego myśli; oto Ingrid, przelotnie jego Ingrid, wyśmiewa to klepanie wersetów w stronę Mekki; a oto ich przyjaciele, Oskar i Ilse Lubin, anarchiści, parodiują jego modlitwę swymi antyideologiami – …Miłosiernemu, Litościwemu, Królowi Dnia Sądu… – Heidelberg, gdzie obok medycyny i polityki nauczył się, że Indie, niczym rad, zostały «odkryte» przez Europejczyków; nawet Oskar żywił podziw dla Vasco da Gamy, co właśnie w końcu kazało się Aadamowi Azizowi odsunąć od przyjaciół, ta ich wiara, że on jest niejako wynalazkiem ich przodków – …Oto Ciebie czcimy i Ciebie prosimy o pomoc… – a więc mimo ich obecności w swoich myślach usiłował dotrzeć ponownie do swej dawnej jaźni, która odrzucała ich wpływy, lecz pojęła wszystko, co miała pojąć, na przykład pokorę, rozumiała, co robi teraz, kiedy ręce wiedzione dawnym wspomnieniem poderwały się w górę, kciuki zatkały uszy, palce się rozcapierzyły, a on sam padł na kolana – …Prowadź nas drogą prostą, drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami… – Ale nic z tego, czuł się schwytany w pół drogi, w potrzasku między wiarą i niewiarą, a przecież to tylko szarada… – nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą”. Dziadek pochylił czoło ku ziemi. Zgiął się niżej, a ziemia, osłonięta dywanikiem, wybrzuszyła się ku niemu. I wtedy nadeszła pora grudy. W chwili gdy reprymendy udzielali mu Ilse-Oskar-Ingrid-Heidelberg oraz dolina-i-Bóg, gruda ziemi rąbnęła go w sam czubek nosa. Spadły trzy krople. Rubiny i diamenty. Wtedy to dziadek, podnosząc się z kolan, powziął postanowienie. Wstał. Zwinął cygaro. Zapatrzył się w przeciwległy brzeg jeziora. I raz na zawsze utknął w pół drogi, niezdolny czcić Boga, którego istnienia nie potrafił bez reszty odrzucić. Na znak trwałej przemiany: owa dziura.
Młody, świeżo upieczony doktor Aadam Aziz stał przodem do wiosennego jeziora, wdychając woń zmian, plecami zaś (prostymi jak struna) był zwrócony do kolejnych przemian. Podczas jego pobytu za granicą ojciec dostał apopleksji, lecz matka trzymała to w tajemnicy. Słowa jego matki, wypowiedziane stoickim szeptem: „Synku, przecież twoje studia były tak ważne”. Ta sama matka, która spędziła całe życie przykuta do domu, z dala od mężczyzn, nagle znalazła w sobie tyle siły, żeby poprowadzić sklepik z kamieniami szlachetnymi (turkusy, rubiny, diamenty), co wraz z pomocą stypendium pozwoliło Aadamowi ukończyć wydział lekarski; toteż po powrocie zastał pozornie niewzruszony porządek rodzinny przewrócony do góry nogami, matka chodziła do pracy, tymczasem ojciec tkwił za zasłoną, którą apopleksja okryła mu umysł… siedział na drewnianym krześle w zaciemnionym pokoju i wydawał ptasie odgłosy. Odwiedzało go trzydzieści różnych gatunków ptaków, siadując na parapecie za zamkniętymi okiennicami, rozprawiając o tym i o owym. Więcej nie było mu potrzeba do szczęścia.
(…Już widzę, że zaczynają się powtórzenia; bo czyż moja babka również nie znalazła w sobie tyle… no i ta apopleksja nie była odosobniona… a Mosiężna Małpka też miała swoje ptaki… już znaleźliśmy się w kręgu klątwy, a przecież jeszcze nie doszliśmy do nosów!)
Lód na jeziorze ustąpił. Odwilż, jak zawsze, przyszła znienacka; zaskoczyła wiele mniejszych łodzi, tak zwanych śikar, pogrążonych we śnie, co również należało do normy. Podczas jednak gdy te wałkonie spały dalej na suchym lądzie, chrapiąc beztrosko u boku swych właścicieli, najstarsza łódź zerwała się o świcie, jak to zwykle starcy, i jako pierwsza przeprawiła się przez odmarznięte jezioro. Śikara Taiego… ale to także należało do zwyczaju.
Proszę się przyjrzeć, jak Tai, stary przewoźnik, żwawo przeprawia się przez zamgloną wodę, stojąc pochylony z tyłu łodzi! Jak jego wiosło, drewniane serce na żółtym kiju, śmiga przez wodorosty! W tych stronach uważają go za dziwaka, bo wiosłuje na stojąco… i z wielu jeszcze innych powodów. Tai, który macha gwałtownie na doktora Aziza, zaraz wprawi historię w ruch… z kolei Aadam, wpatrzony w wodę, przypomina sobie, czego Tai nauczył go przed wielu laty: – Lód zawsze czeka, Aadam baba, tuż pod naskórkiem wody. – Aadam ma oczy błękitne zdumiewającym błękitem górskiego nieba, które zwykło skapywać w źrenice mieszkańców Kaszmiru; nie oduczył się patrzeć. Widzi więc – o, tam! niczym zarys widma, tuż pod powierzchnią jeziora Dal! – delikatny ażur, zagmatwaną sieć bezbarwnych linii, zimne, wyczekujące żyły przyszłości. Lata spędzone w Niemczech, które tak wiele zmąciły, nie pozbawiły go daru patrzenia. Daru Taiego. Podnosi wzrok, widzi spiczasty dziób zbliżającej się łodzi, macha na powitanie. Tai wyciąga rękę, ale to już rozkaz: „Czekaj!”. Mój dziadek czeka; skorzystam więc z tej luki w czasie, kiedy zaznaje ostatnich chwil spokoju w życiu, spokoju mętnego i złowieszczego, i spróbuję go wreszcie opisać.
Nie dopuszczając do głosu naturalnej zawiści brzydkich mężczyzn wobec mężczyzn imponująco przystojnych, odnotowuję, że doktor Aziz był wysoki. Ustawiony przy ścianie domu rodzinnego miał dwadzieścia pięć cegieł wzrostu (jedna cegła na każdy rok życia), czyli blisko metr dziewięćdziesiąt. Był też krzepki. Miał gęstą rudą brodę, co drażniło jego matkę, gdyż powiadała, że tylko hadżiowie, którzy odbyli pielgrzymkę do Mekki, mają prawo nosić rude brody. Włosy na głowie miał jednak ciemniejsze. Oczy koloru nieba już znasz. Ingrid tak to podsumowała: – Ci, którzy dobierali kolory twojej twarzy, postradali chyba rozum. – Głównym jednak atrybutem dziadka nie był ani kolor, ani wzrost, ani też krzepkość ręki czy prosta sylwetka. Oto i on, odbity w wodzie, rozkołysany niczym oszalały banan na samym środku twarzy… Aadam Aziz, czekając na Taiego, obserwuje swój falujący nos. Z pewnością przykuwałby uwagę na mniej szokującej twarzy niż ta, ale nawet u niego najbardziej się rzucał w oczy i najdłużej pozostawał w pamięci. – Istny cyranos – orzekła Ilse Lubin, a Oskar dorzucił: – Trąbiszcze. – Ingrid oświadczyła: – Po takim nosie można by przejść przez rzekę. (Miał taki szeroki grzbiet).
Nos mojego dziadka: bufiaste nozdrza, obfite niczym kształty tancerki. Między nimi wyrasta łuk tryumfalny, najpierw do góry i przed siebie, a dalej w dół i pod spód, sięgając niemal górnej wargi swym okazałym, zaczerwienionym akurat czubkiem. Takim nosem łatwo wyrżnąć w grudę ziemi. Chciałbym w tym miejscu wyrazić wdzięczność owemu dorodnemu organowi – gdyby nie on, któż by mnie bowiem uznał za syna mojej matki, wnuka mojego dziadka? – temu gigantycznemu narządowi, który przypadł i mnie w udziale z tytułu urodzenia. Nos doktora Aziza – porównywalny jedynie z trąbą słoniogłowego boga Ganeśi – zapewnił mu bezsporne prawo do zostania patriarchą rodu. Właśnie Tai miał w tym swoją zasługę. Gdy młody Aadam ledwie osiągnął dojrzałość, zmurszały przewoźnik oznajmił: – Z takim nosem można zakładać nowy ród, moje ty książątko. Każdy pozna, czyj to miot. Niejeden cesarz z linii Mogołów oddałby prawą rękę za taki nos. Bo kryją się w nim dynastie – i tu Tai popadł w grubiaństwo – niczym smarki.
U Aadama Aziza nos przybrał patriarchalny wygląd. U mojej matki wyrażał szlachetność z domieszką świętej cierpliwości; u mojej ciotki Emeraldy snobizm; u ciotki Aliji intelekt; wujowi Hanifowi nadawał wygląd zapoznanego geniusza; wuj Mustafa uczynił zeń organ przewąchiwania; Mosiężną Małpkę w ogóle ominął; u mnie zaś – u mnie był jeszcze czym innym. Ale nie zdradzajmy wszystkich sekretów naraz.
(Tai jest już coraz bliżej. On, który odkrył potęgę tego nosa, a który teraz wiezie mojemu dziadkowi wiadomość mającą wystrzelić go jak z katapulty w przyszłość, wiosłuje o poranku przez jezioro…)
Nikt nie pamiętał Taiego za młodu. Od najdawniejszych czasów machał wiosłem na tej samej łodzi, stał w tej samej zgarbionej pozycji, przeprawiał się przez jeziora Dal i Nagin. Odkąd ktokolwiek sięgał pamięcią. Mieszkał gdzieś w czeluściach niehigienicznej, starej dzielnicy drewnianych domostw, a jego żona hodowała korzenie lotosu i inne dziwne warzywa w jednym z wielu „pływających ogrodów” kołyszących się wiosną i latem na powierzchni wody. Tai sam beztrosko przyznawał, że nie wie, ile może mieć lat. Podobnie jego żona – mawiała, że już w dniu ślubu był jak stara podeszwa. Jego twarz wyrzeźbił wiatr na jeziorze: sieć zmarszczek wygarbowanych na skórze. Miał dwa złote zęby i żadnych innych. Miał też w mieście niewielu przyjaciół. Niewielu przewoźników bądź kupców zapraszało go na nargile, kiedy przepływał obok przystani śikar lub jednego z licznych nadbrzeżnych, obskurnych sklepików czy herbaciarni.
Powszechną opinię o Taim wyraził przed wielu laty ojciec Aadama Aziza, handlarz kamieni szlachetnych: – Umysł wypadł mu wraz z zębami. (Ale teraz stary sahib Aziz siedział zagubiony pośród świergotu ptaków, tymczasem Tai wciąż świetnie sobie radził). Przewoźnik wywoływał takie wrażenie swoją gadką, fantastyczną i górnolotną, ciągnącą się bez końca, jakże często adresowaną do samego siebie. Głos niesie się po wodzie, toteż ludzie znad jeziora śmiali się w kułak z jego monologów, ale nie bez ukrytej bojaźni czy wręcz strachu. Bojaźni – gdyż stary pomyleniec znał te jeziora i wzgórza lepiej niż którykolwiek z prześmiewców; strachu – gdyż szczycił się tak zaawansowaną wiekowością, iż trudno byłoby ją ogarnąć, którą przy tym nosił tak swobodnie na swej kurzej szyi, że nie przeszkodziła mu zdobyć wielce ponętnej żony, a z nią spłodzić czterech synów… i jeszcze kilku, jak utrzymywano, z innymi nabrzeżnymi żonami. Młodziankowie z przystani śikar byli przekonani, że stary ma gdzieś schowany pokaźny majątek – na przykład zbiór bezcennych złotych zębów, grzechoczących w worku niczym orzechy. Po wielu latach, kiedy Wuj Bufo, usiłując mi sprzedać córkę, zaproponował, że każe jej wyrwać wszystkie zęby i wstawić nowe ze złota, przypomniał mi się zapomniany skarb Taiego… a Aadam Aziz jako mały chłopiec wprost uwielbiał starego.
Tai utrzymywał się po prostu z łodzi, wbrew wszelkim pogłoskom o swoim rzekomym bogactwie, przewożąc za pieniądze przez jeziora siano, kozy, warzywa, drewno; ludzi zresztą też. Kiedy zamieniał łódź w taksówkę, stawiał pośrodku śikary wielobarwny namiot, z zasłonami we wzorzyste kwiaty i baldachimem oraz dobranymi kolorystycznie poduszkami; odświeżał ponadto zapach wonią kadzidła. Widok podpływającej śikary Taiego, z łopoczącymi zasłonami, nieomylnie zwiastował doktorowi Azizowi nadejście wiosny. Niebawem zjadą angielscy sahibowie, a Tai będzie ich przewoził do Ogrodów Śalimaru i do Królewskiego Źródła, jak zawsze rozgadany, przygarbiony, z dala widoczny. Był chodzącym zaprzeczeniem wiary Oskara-Ilse-Ingrid w nieuchronność zmian… ten osobliwy, niezniszczalny, swojski duch doliny. Wodny Kaliban z nadmiernym chyba pociągiem do taniej kaszmirskiej brandy.
Wspomnienie błękitnej ściany mojej sypialni, gdzie tuż obok listu premiera przez wiele lat wisiał obrazek przedstawiający Raleigha za młodu, wpatrzonego z zachwytem w starego rybaka przepasanego czymś, co przypominało czerwone dhoti, siedzącego na – no na czym? na balach wyrzuconych przez fale? – wskazującego na morze, kiedy tak snuł swoje rozwodnione gawędy… tymczasem Aadam za młodu, mój przyszły dziadek, pokochał przewoźnika Taiego właśnie za ten niekończący się słowotok, z powodu którego inni brali go za wariata. Płynęła magiczna opowieść, słowa lały się jak pieniądze głupca spomiędzy dwóch złotych zębów, zakrapiane czkawką i brandy, wzbijały się ku najodleglejszym Himalajom przeszłości, po czym dopadały celnie jakiegoś aktualnego szczegółu, na przykład nosa Aadama, by dokonać wiwisekcji jego znaczenia niczym myszy. Przez tę przyjaźń Aadam bywał dość regularnie kąpany w gorącej wodzie. (Dosłownie, i to we wrzątku. A matka przygadywała: – Musimy wybić robactwo tego przewoźnika, choćby cię to miało zabić). Ale stary gaduła nadal mitrężył czas w łodzi przy nadbrzeżnych ogrodach, Aziz zaś siadywał u jego stóp, dopóki nie wezwano go do domu, żeby mu prawić morały na temat niechlujstwa Taiego i przestrzegać przed grasującymi armiami zarazków, które wedle matki skakały z owego gościnnego, wiekowego ciała wprost na wykrochmaloną, białą, luźną piżamę jej syna. Jednakże Aadam zawsze wracał na brzeg, aby wypatrywać przez mgłę sylwetki obszarpanego, zgarbionego potępieńca sterującego magiczną łodzią po zaczarowanych wodach poranka.

 
Wesprzyj nas