Ponad dwieście gwiazd skrzących dowcipem, ciętą ripostą i inteligentną puentą w jednym gwiazdozbiorze. Anegdoty, które odsłaniają inną twarz ich bohaterów.


Lidia Stanisławska - AnegdotyZabawne, czasem dające do myślenia, innym razem zaskakujące opowieści o ludziach sceny, estrady i filmu.
Pożywka dla wspomnień i wzruszeń, trening dobrego humoru na najwyższym poziomie w wirtuozerskim wykonaniu Lidii Stanisławskiej, okraszony mistrzowską kreską Jacka Frankowskiego.

– Tym niepoważnym zbiorem postaram się udowodnić, że zdecydowanie większą frajdę od Gogolowskiego „Z czego się śmiejecie? Z siebie samych się śmiejecie!” może dać – pośmiejmy się z innych! Z osób znanych i lubianych. – zapowiada autorka.

Lidia Stanisławska – artystka wszechstronna, piosenkarka o charyzmatycznym głosie oraz utalentowana i błyskotliwa pisarka i felietonistka. Niezapomniana wykonawczyni przebojów „Gwiazda nad tobą”, „Gram w kiepskiej sztuce”, „Z moich przeczuć”, „Prawie miłość” i wielu innych w tym najnowszej piosenki „Nocne martini”. Autorka książki „Jak nie zrobić kariery”. Uchodząca za jedną z najpozytywniejszych postaci polskiego show-biznesu. Od kilkunastu lat zamieszcza swoje felietony na łamach „Teletygodnia”.

Lidia Stanisławska
Anegdoty
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 19 listopada 2015
kup książkę


Tym niepoważnym zbiorem postaram się udowodnić, że zdecydowanie większą frajdę od Gogolowskiego „Z czego się śmiejecie? Z siebie samych się śmiejecie!” może dać – pośmiejmy się z innych! Z osób znanych i lubianych.
Ściągam ich z panteonu, pozbawiając często patosu i powagi. Nawet tym popularnym zdarzają się zabawne i niecodzienne sytuacje. Pozwala to spojrzeć na osoby, które funkcjonują w przestrzeni publicznej mając status gwiazdy, z nieco innej perspektywy.
Chociaż anegdota, zważywszy greckie korzenie tego słowa, istnieje w przekazie ustnym, pokusiłam się już kilkanaście lat temu o ich spisywanie. Zebrała się spora kolekcja. Dziś proponuję te wybrane, które oparły się czasowi, a ich bohaterowie są ciągle przez nas kojarzeni.
Jestem często pytana, czy aby nie wymyślam tych historyjek. Otóż nie! Zdobywałam je w trudzie i znoju. Wczytywałam się w biografie i autobiografie, podsłuchiwałam, naciskałam, wyłaniałam z wywiadów, uciekałam się nawet do szantażu. Wszystko w myśl zasady, że cel uświęca „sierotki”.
Nie jest to więc wytwór mojej niedoskonałej wyobraźni. Ja tylko dodaję im koloru, okraszając żartobliwą formą odautorskiego komentarza. Życie jest bowiem, jak wiemy, wyjątkowo pomysłowym scenarzystą.

Wszystkiego wesołego
Lidia Stanisławska

Anna Dymna

Gdyby nas szanowny Pentor od badania opinii i ocen, jak najbardziej publicznych, przepytał, czy lubimy Annę Dymną, zgodny chór na wiele głosów odpowiedziałby twierdząco. Mimo że, jak to się mówi, nie pcha się na afisz i nie daje zarobić dziennikarzom dybiącym na sensacyjki i skandale, jej popularność nie maleje. Sympatię i uznanie okazują jej nawet przechodnie. Kiedyś jakaś staruszka rzuciła się ucałować artystce dłoń, dziwiąc się, że ta Radziwiłłówna z ekranu bez pereł, za to z siatkami zakupów, do tramwaju wsiada.
Pani Ania emanuje szczególnym ciepłem i delikatnością, których nawet szklany ekran nie jest w stanie wychłodzić. Wrażenie to złudne nie jest, bo jej koledzy przyznają, że artystka ma na otoczenie wpływ balsamiczny. A druga wybitna Ania, Seniuk, wykrzyknęła po odbyciu trasy objazdowej w USA, kiedy panie mieszkały razem: „Chyba się z tobą ożenię!”. Choć wspólne mieszkanie, jak wiadomo, raczej konfliktuje.
Ania Dymna dysponuje też fantazją i szelmowskim humorem, o czym mogli się przekonać miłośnicy salonu poezji w Teatrze Słowackiego, którego jest gospodynią. Krakowscy aktorzy z przejęciem recytowali strofy Jesienina, a w tle przygrywał im tercet akordeonistów, znanych wirtuozów, Motion Trio, o sławie europejskiej. Skończyli, zaś pani Anna gromko zapytała, czy panowie przypadkiem nie życzą sobie honorarium. Po czym wyciągnęła zza pazuchy trzy butelki z gorzałeczką i wręczyła muzykom. Jeden po abstynencku zaprotestował. Aktorka zareagowała błyskawicznie. Umalowała usta, odcisnęła je na etykiecie, dołożyła zamaszysty podpis i komentarz: „Tak narodził się nowy gatunek trunku: Wódka Dymna!”.

Jerzy Trela

„Najbardziej chybionym pomysłem Jerzego Kawalerowicza było zaangażowanie do superprodukcji Quo vadis Jerzego Treli – recenzował zjadliwie jeden z wybitnych krytyków. – Tym samym udowodnił kilku aktorom z obsady, jak powinien wyglądać aktorski kunszt”.
Można by z tą opinią polemizować, natomiast co do kunsztu wszyscy są zgodni. Już wiele lat temu charyzma artysty rzuciła ludzi na kolana (dosłownie!). Było to podczas prób wyjazdowych Teatru Starego (z Krakowa) przed wystawieniem Dziadów, bodaj w Londynie. Odbywały się one w kościele (sic!), więc kiedy Gustaw/Konrad/Trela żarliwie wadził się z Bogiem, przypadkowi wierni obecni w świątyni runęli do modlitwy.
Mimo że postrzegamy pana Jerzego jako artystę serio – ba, identyfikujemy z pomnikami literatury! – ci, którzy obcują z nim bliżej, twierdzą, że jego specyficzne poczucie humoru i szybkość reakcji predestynują go do występów nawet w kabarecie. Próbka?
Oto jak wyłgał się z niewygodnej sytuacji spóźnienia na próbę, na której powinien zjawić się przed reżyserem. Tymczasem wyminął go dopiero w wejściu do teatru. „Spóźniłem się wyłącznie przez uprzejmość – rzekł, nie tracąc zimnej krwi. – Chciałem, by choć raz mógł pan wejść pierwszy”.

Artur Barciś

Za odegraną zupełnie nieświadomie rolę powinien dostać order Komitetu Obrony Praw Człowieka. Sceną był trawnik, na którym aktor zastał bladym świtem „desant” w liczbie jednego spadochroniarza, dezertera zza Buga. Desant podstępnie zesłany przez TVN w trakcie realizacji programu „Mamy cię”. Kto nie widział gospodarza posesji zaciekle walczącego w języku rosyjskim z rejonów szkoły podstawowej, próbującego nie oddać biedaka w ręce przełożonych i uchronić przed deportacją, niech żałuje!
Nasz „miodowy” aktor szlifów nabierał w Narodowym, pod Hanuszkiewiczem, i stamtąd pamięta scenę, którą cytuje często z niezmiennym rozbawieniem. Władze z jakichś tam powodów chciały dyrektora instytucji usunąć, pan Adam jednak za punkt honoru postawił sobie zakończenie rządów w teatrze dużą i patriotyczną premierą. Wybór padł na Śpiewnik domowy, inscenizację zapamiętaną na długo. W scenie zbiorowej, gdy śpiewano pieśni Moniuszki, Hanuszkiewicz zahuczał: „Jak wy patrzycie, jak wy patrzycie! Macie patrzeć w jeden punkt, w jedno określone miejsce! Musicie wiedzieć, do kogo śpiewacie!”. „No właśnie, do kogo my właściwie śpiewamy?” – zapytał Barciś. „Jak to, do kogo? Do Boga! Do Boga śpiewacie!”. „No dobrze, panie dyrektorze, ale gdzie mamy patrzeć? Gdzie jest ten Bóg?”. „Jak to, gdzie? Bóg jest za drugim balkonem!”.
PS. Właściwie szkoda, że spadochroniarz z programu TVN był podstawiony. Można sobie wyobrazić, co pan Artur, jako najlepiej szyjący wśród aktorów, wyczarowałby z takiej ilości tkaniny…

Hanka Bielicka

Była otwarta na świat, śledziła wszelkie nowinki i generalnie była na bieżąco, czyli au courant, jakby powiedziała jako absolwentka romanistyki. Jeśli jednak chodzi o zdobycze techniki, była niestety kompletnym lajkonikiem. Sorry, laikiem.
Jako posiadaczka sprzętu wideo bardzo się ucieszyła z jego nabycia, tyle że nie mogła się przemóc i zacząć go używać. „Obejrzy sobie pani Rozważną i romantyczną albo inny film, który panią ominął” – tłumaczyłam. „Tak, tak, z czasem to ustrojstwo rozgryzę” – odpowiadała. Mijały tygodnie. „To tylko sprzęt paradny?” – dopytywałam. „Coś ty, teraz to nawet w ciemności wiem, która jest godzina!”.
À propos chronometrów. Pani Haneczka i w tej kwestii wykazywała pewien konserwatyzm. Żadne tam japońskie fiku-miku. Budzik musiał być duży, solidny, terkotać jak łyżka w wiadrze i głośno tykać. Gdy pani Hanka leciała za ocean Polonię rozweselać, samolot opóźniał start, a stewardesy blade i czujne chodziły po pokładzie, bacznie nasłuchując. Okazywało się, że to nie bomba, na co wskazywały odgłosy, jeno budzik. Mimo że właścicielka owinęła go moherowym swetrem, cykał sobie w bagażu podręcznym.
Konserwatyzm kochanej przez wszystkich artystki przejawiał się również w stosunku do mamony i zdobyczy bankowych. Zrobiłam jej wykład o tym, jakim dobrodziejstwem są karty płatnicze i kredytowe i jak ułatwiają życie. „Komu ułatwiają, to ułatwiają – usłyszałam. – Czy wyobrażasz sobie, dziecinko, że zajeżdżamy do hotelu i portier czy boy wnosi mi do pokoju bagaż, a ja co? Daję mu do potrzymania kawałek plastiku?”.

Emilia Krakowska

Niezmiennie rozsłoneczniona i optymistyczna, zawsze twierdziła, że na miłość nigdy nie jest za późno. I chyba wykrakała, bo gdy piszę te słowa, ona we Wrocławiu kręci właśnie Pierwszą miłość, bo uczucie, według głoszonych przez nią teorii, wieku nie ma.
A będzie to historia dwojga ludzi po przejściach. Emilia gra emerytowaną nauczycielkę, która dopiero w jesieni życia została rażona strzałą Amora. Ale konkretnych szczegółów dowiemy się wkrótce z ekranu. Bohaterka zapewnia, że będzie godnie i bez momentów. Co ponoć nie przyjdzie jej z trudem, bo grała w bliskim jej sercu spektaklu Moralność pani Dulskiej Gabrieli Zapolskiej na deskach Teatru im. Adama Mickiewicza w Częstochowie.
Nieopodal budynku teatru umiejscowiona była świątynia boża, w której gospodarzył ojciec Jan, patron środowisk twórczych. Kapłan komunikatywny i serdeczny, pełnił w parafii po trosze rolę terapeuty, a liczni wierni przynosili mu „w darze” osobiste i domowe problemy. Kapłan ów zwierzył się Emilii przy którejś wigilijnej wieczerzy, że coraz trudniej to znosi, bo sprawy są często błahe i trywialne. Kiedyś nawet nie wytrzymał i zagrzmiał w niedzielę z ambony: „Nawet Dulska mówi, że wszystkie brudy trzeba prać w domu, a nie wywlekać na miasto!”.
Po mszy do zakrystii zapukała nieśmiało jakaś kobieta. „Niech będzie pochwalony… Jeżeliby to księdzu nie sprawiało kłopotu, to ja bym ewentualnie poprosiła o adres tej Dulskiej”.

Agata Kulesza

Cieszy się, że uznanie zdobyła po trzydziestce. Odrobiła lekcje zawodowej pokory, co jak wiadomo, buduje poczucie dystansu. I do sukcesów, i… porażek. To, co się dzieje wokół Idy, cieszy ją i napawa satysfakcją, ale trzyma pion nawet po ostatniej nagrodzie przyznanej jej przez krytyków filmowych zza Wielkiej Wody. Pięknie podsumował rolę Wandy mieszkający tam od dawna Jerzy Antczak: „Zagrać swołocz i… wzruszyć – to bliskie aktorskiego kosmosu!”. Miło, ale gwiazdy to z Kuleszy nie zrobi! Aktorka unika czerwonych dywanów, nudzą ją bankiety, nie przejawia parcia na poprawianie urody. „Operujcie się, operujcie – mawia do koleżanek – a na starość będziecie biedne, bo zgarnę wam wszystkie role”. Rozdanie Złotych Globów obejrzała w TV w… szlafroku, bez cienia rozczarowania. Za to czerwony dywan rozłożyła jej przyjaciółka, która przyniosła także butelkę szampana. Też było fajnie! Na aluzje o Oskarze reaguje po swojemu: „Jestem Polką, nie Amerykanką, i dlatego cieszę się, że jestem posiadaczką dwóch Orłów”. Żartownisią przestaje jednak być podczas pracy nad rolą. Dlatego złości ją sformułowanie „odtwórca”. Ona, wiemy to dobrze, rolę tworzy. Wtedy, jak twierdzi, jest „emocjonalnie rozharatana”, nieobecna. Zmienia skórę! Trudne to dla jej bliskich, ale mąż potrafi ją rozbroić. Kiedy rozpłomieniona i podekscytowana opowiada o nowym projekcie, wpada do domu on, przywracając proporcje. „Spokojnie, kochanie. A teraz mów: kto się do nas wprowadza?”.

Krzysztof Hanke

Serce nosi po właściwej stronie – jak pięknie i trafnie uściśla jego charakterystykę koleżanka z planu Świętej wojny Asia Bartel. „A jeśli nawet mnie wkurzy – dodaje – to nie jestem w stanie nic mu zrobić, bo różnica wagi widoczna”. Jednak artysta, znany z uczynności i ogólnej dobrotliwości, wkurza otoczenie naprawdę rzadko.
Czarujący Hanys, o nieskomplikowanym i naturalnym sposobie bycia, nikogo nie udaje, a znanych ze snobizmu kolegów skutecznie przegania. Ot, jak choćby w teatralnej garderobie, gdzie rozdziewał się do bielizny w zacnym gronie aktorskiego koleżeństwa, które akurat wymieniało nader głębokie intelektualne refleksje. „Słuchaj, Rozmus, te twoje gatki są w świetnym gatunku. Co za wykończenie!”. „Bo to od Armaniego!”. „A moje bokserki są od Calvina Kleina i też wytrzymają niejedno pranie” – dodał Piotr Gąsowski. Aż tu z kąta rozlega się głos rozebranego Krzysia: „Chopy, jo mom nad wami przewaga. Bo też mom fajne gatki, ino że… własne!”.
Zdawałoby się, że Krzyś Hanke taki jest charakterystyczny i rozpoznawalny, bo wzrost u niego odwrotnie proporcjonalny do wdzięku. Ale Andrzej Grabowski, zwany przez naród Ferdkiem Kiepskim, opowiada taką oto historyjkę:
Pewnego razu, wsiadając w hotelu do windy, nasz bohater został ubłagany przez przypadkowego faceta: „Niech pan jeszcze nie jedzie, proszę! Niech pan chwilkę poczeka. Błagam, zaczekajmy na mojego synka!”. Kiedy dziecię pojawiło się w pobliżu, tatuś oznajmił triumfalnie: „Popatrz, Piotruś! Tak wygląda Bercik z bliska”.

Magdalena Zawadzka

Nałogów nie ma i… nie rozumie. Życie niezmiennie wprawia ją w zachwyt, więc dziwi się, jak można dobrowolnie psuć jego jakość. Po cichu przyznaje się wszakże do jednego uzależnienia – od podróży. Bo ciągle jest głodna urody świata. Uzbierała całą kolekcje fascynujących traperskich wrażeń i przygód. Tańczyła w Afryce z wodzem Zulusów, dreptała po czarnych wulkanicznych plażach Islandii, podziwiała skanseny i lodowce Alaski. Na fali noworocznych wyprzedaży przypomniała mi się jednak inna, nieco bardziej przyziemna historia. Otóż artystka „zwiedzała” ongiś galerię handlową w Szwecji, w towarzystwie swojego wyrozumiałego męża. Pan Gustaw znał starą prawdę, że to nie pieniądze czynią kobiety szczęśliwymi, jeno zakupy, zakotwiczył zatem w fotelu i zamówił herbatkę, oznajmiając żonie, że spokojnie na nią poczeka. Ona zaś komfortowo, bez męskiego oddechu na plecach, rzuciła się w odmęty głębokich promocji i ruszyła buszować między wieszakami. Aktorka znana jest z rozsądku i dobrego smaku, więc jej mąż przysnął snem sprawiedliwego. Minęło kilka godzin, słoneczko zaszło, herbata wystygła. Drzemka została przerwana przez wyraźnie rozczarowaną małżonkę. „Guciu – rzekła pani Magdalena z bezbrzeżnym zdumieniem w swych błękitnych oczach – nie uwierzysz, ale tu naprawdę NIE MA NIC DO KUPIENIA!”.

Andrzej Wajda

Powinnam ten tekst pisać grubą czcionką, bo dotyczy twórcy, który za życia stał się legendą. Anioł Reżyserii (jak mistrz określa intuicję) kazał mu się przenieść po trzech latach edukacji w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych do Szkoły Filmowej w Łodzi, bo – jak się okazało – można też pięknie malować na taśmie z celuloidu. Na nią przeniósł ku radości widzów własną potrzebę piękna i wyczucie koloru. Mimo że został filmowcem, paradoksalnie przemierzał życie nie z aparatem fotograficznym w ręku, a ze szkicownikiem i ołówkiem. Zatrzymywał na kartce wszystko, co go frapowało: ludzkie twarze, fragmenty architektury czy sytuacje z planu filmowego. I tak powstała spora kolekcja, wystawiana z powodzeniem w wielu znaczących miejscach. Jednak nawet WIELCY mają swoje autorytety. W latach osiemdziesiątych odbywał się wernisaż wystawy jego szkiców w galerii pierwszej uczelni mistrza. Stremowany pokazywał je swojej nauczycielce malarstwa, wybitnej kolorystce prof. Hannie Rudzkiej-Cybisowej. Sędziwa dama oglądała dzieła z rosnącym zadowoleniem i chwaliła, mrucząc: „Dobrze… Dobrze!”. Jak się okazało, rankiem wysłała swojego asystenta na przeszpiegi i przybyła na podstawie jego opinii. Wyjaśniła ten fortel z rozbrajającym uśmiechem, że musiała tak zrobić, bo co, jakby jej się nie spodobało? „Wiesz przecież, chłopcze, że ja nie mogę powiedzieć dobrego słowa, jeśli nie jestem przekonana”.

Stefan Friedmann

Kiedy połowa ludzkości posypuje sobie grzywki brokatem i mrozi szampana, by godnie przywitać Nowy Rok, artysta, zwłaszcza obdarzony vis comica, szykuje się do wytężonej pracy. Prowadzi bale różniste jako wodzirej – o pardon, standuper – by skrzyły się żartem, lub wydaje miłe dla ucha dźwięki. A wszystko po to, by ta noc była szczególna i w atrakcje bogata. Mój kolega z łamów Stefan F., bez wątpienia jeden z najdowcipniejszych ludzi między Odrą a Bugiem, często dostaje oferty sylwestrowe. Kiedyś bawił Polonię w ogromnym chicagowskim Copernicus Center programem „Powtórka z rozrywki”, wraz ze znakomitymi kolegami, m.in. Marianem Opanią, Krzysztofem Daukszewiczem, Andrzejem Zaorskim. Po spektaklu wkroczyła do garderoby miła nobliwa pani z takim samym panem i dziękując po staropolsku, czyli serdecznie, zaproponowali przylot z Polski na sylwestra celem artystycznego ozdobienia balu. Stefcio się wahał. Jednorazowy przylot? A niech tam! Weźmie swoją Krychę (jak pieszczotliwie woła na połowicę), to może i na Hawaje się wyskoczy, bo to nieopodal? „Prosimy o szybką decyzję co do stawki”, przymilali się oferenci. Stefan rzucił (wiedząc, ile biorą koledzy): „2000 dolarów”. Twarz miłego pana stężała, pokryła się rumieńcem, a uśmiech gdzieś uleciał. „Co pan, k… (tu padło słowo tępione przez językoznawców), Sinatra jesteś?”.
PS. Teraz, kiedy dostaje podobną propozycję, koledzy upewniają się natychmiast: „Ale Sinatrą już nie jesteś?”.

Bożena Dykiel

Są dla niej rzeczy ważne, mniej ważne i… kuchnia. Jest kulinarną mistrzynią. Choć początki były smętne. Pierwsza pieczeń wołowa przygotowana dla męża okazała się tak twarda, że mogłaby służyć aktorce do samoobrony. Ale od czego praktyka i chęć szczera? Dziś kreuje własne przepisy kulinarne, by potem zebrać je w książkę. À propos, podczas promocji TAKIEGO dzieła zapragnęła błysnąć swoim niebiańskim sernikiem. Z najlepszych produktów! Z przerażeniem stwierdziła jednak, że nie dodała do niego masła. Wszyscy za to mieli maślane oczy podczas konsumpcji i nie szczędzili pochwał. Na nic się to nie zdało, nie ulżyło perfekcjonistce w cierpieniu! To kurtuazja, pomyślała. Poprosiła córkę o szczerą opinię. „Tak samo pyszne, tyle że tańsze”.
Bożenka jest otwarta na egzotyczne kuchnie. Kiedy brak jej słońca, jedzie po doładowanie do obcych krajów, przywożąc a to tubylcze przyprawy, a to jakąś cytrynową trawkę, by przenieść ichnie smaki na swój stół. Raz przeżyła prawdziwy horror – w Hiroszimie zauważyła w rzece jakieś dziwne stworki z jednym okiem na szypułce i przeźroczystym pancerzykiem. Nazajutrz ujrzała toto na stole podczas proszonej kolacji. Japoński restaurator prowokował: „Nie tknął tego jeszcze żaden Europejczyk”. Ambitną artystkę to rozsierdziło. A Dykiel właśnie to zje! Najwyżej ją zemdli, może zatka albo zatruje, ale zje! I zjadła.

Anna Seniuk

Oprócz wielu zawodowych osiągnięć jako mama ma również powody do dumy. Jej parka wybrała artystyczne profesje i błyszczy talentem. Syn Grzegorz aktorskim, po kądzieli, piękna córka Magdalena po mieczu, czyli po tacie Macieju Małeckim, muzycznym. Założyła z równie atrakcyjnymi koleżankami od smyczków Opium String Quartet i narkotyzuje publiczność pięknymi dźwiękami. A wszystko zaczęło się, a jakże, słowno-muzycznie, choć pewnie był w tym i palec boży, i całkiem ludzka ręka. Wiele lat temu Anna przybyła do studia radiowego na nocne nagranie, które przygotowywał młody, obiecujący kompozytor. Do jego muzyki miała dodać swój głos. Przedstawiono ich sobie, muzyk wyłuszczył, jakie ma oczekiwania. „Niech pani się wpatruje w moją rękę, dam znać, kiedy ma pani zacząć”, usłyszała. Na takie dictum była zbyt ambitna! „Dziękuję, to bardzo uprzejme, ale poradzę sobie bez pańskich znaków”, odpaliła. Ale po kilku nieudanych próbach wykrzyknęła zirytowana, z nutką desperacji w głosie: „Poproszę jednak o tę pańską rękę!”. I wszystko potoczyło się wartko. Nagranie się udało. Nazajutrz zaś Anna odebrała telefon. Miły męski głos zapytał: „Czy aby na pewno pamięta pani, że mi się wczoraj oświadczyła?”. A że jest niewiastą słowną…

 
Wesprzyj nas