Alejandro nie żyje. Jego brat i przyjaciele, zgrana paczka od czasów dzieciństwa, ledwie mają czas na żałobę. Martwią się losem Guadalupe, córki Alejandra. Chcą obdarzyć ją całą miłością, jaką czuli do jej ojca, i zapewnić dziewczynce bezpieczną przyszłość. Tyle że brakuje im pieniędzy…


Eduardo Sacheri Kartki na wietrzeAlejandro zainwestował wszystkie oszczędności w kupno pewnego piłkarza, bardzo obiecującego młodzieńca, który teraz gra w trzeciorzędnym klubie w interiorze. A trzysta tysięcy dolarów, które kosztował, szybko wyparowuje.

Jak sprzedać napastnika, który nie strzela goli? Jak radzić sobie w świecie, którego reguł się nie zna? Jak ocalić przyjaźń, gdy porażki stopniowo podkopują jej fundamenty? Fernando, Mauricio i Rusek, by osiągnąć swój cel, niemal po omacku podejmą szereg prób zrodzonych ze sprytu, niewiedzy, bezradności i natchnienia.

Eduardo Sacheri urodził się w Buenos Aires w 1967 roku. Z wykształcenia historyk, wykłada na uniwersytecie i uczy w liceum. Współpracuje z argentyńską i międzynarodową prasą. Na podstawie powieści Sekret jej oczu powstał film Juana Josego Campanelli (Sacheri był współtwórcą scenariusza) – jeden z najgłośniejszych w historii argentyńskiego kina, wyróżniony wieloma nagrodami, w tym Oskarem dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego (2010). Książki Sacheriego były już tłumaczone na ponad dwadzieścia języków.

Eduardo Sacheri
Kartki na wietrze
Przekład: Barbara Jaroszuk
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 18 listopada 2015
kup książkę


1

Po wyjściu z cmentarza stoją przez dłuższą chwilę na chodniku, jakby musieli dopiero zdecydować, gdzie iść albo co robić dalej. Fernando patrzy na przyjaciół. Mauricio spuszcza wzrok. Rusek wytrzymuje spojrzenie Fernanda i jego oczy wypełniają się łzami.
Czyli to już to. Śmierć Małpy. Przez osiem miesięcy w czasie bezsennych nocy Fernando właśnie tak sobie to wyobrażał. Tak, a przecież inaczej. Rzeczywistość jest prostsza, bardziej elementarna. Bo to już to: zimowe słońce, które kryje się gdzieś za Castelar, wysoki mur cmentarza, długi chodnik, ciężarówki i oni trzej, wciąż niezdecydowani, co robić.
Rusek wskazuje podbródkiem skrzyżowanie z ulicą Yrigoyena.
– Napijecie się kawy?
Mauricio kiwa głową i we dwóch ruszają przed siebie. Fernando zwleka. Nie ma ochoty na kawę. Tyle że nie ma też ochoty tak stać ani wracać na cmentarz. Nie ma ochoty na nic.
Podąża za nimi, z rękami w kieszeniach, i wkrótce ich dogania. Po drugiej stronie ulicy mieści się nędzny bar, gdzie sprzedają hamburgery i hot dogi, ale również kawę. Rusek idzie złożyć zamówienie, pozostali siadają przy stoliku pod oknem. Mauricio rozgląda się po wnętrzu. Jedna z lodówek z napojami cieknie. Okienny parapet lepi się od brudu. Na ścianie wymalowano pękatego hamburgera: „Tylko 8 peso”, zachęca wielki pomarańczowy napis.
– Co za nora – zauważa Mauricio.
Fernando przytakuje z bladym uśmiechem.
– Małpa byłby zachwycony – odpowiada. – Zawsze uwielbiał takie podupadłe lokale.
Teraz to Mauricio słabo się uśmiecha, a Fernando uświadamia sobie, że nigdy dotąd nie mówił o Małpie w czasie przeszłym. Rusek przynosi kawę. Ponieważ stolik jest kulawy, plastikowe kubki chwieją się i z tego, który przypadł Mauriciowi, wylewa się większość płynu. Rusek wraca do lady, żeby poprosić obsługującego o jakąś ścierkę.
– Jak to do niego dotrze… – szepcze Mauricio, patrząc za przyjacielem. – Bo na razie jeszcze nie dotarło.
– To prawda – zgadza się Fernando, wspominając czuwanie przy zwłokach i pogrzeb.
Wczoraj i dzisiaj Rusek kilka razy płakał, ale nie potrafił usiedzieć na tyłku nawet pięciu minut. Poza tym przezornie – Fernando jest tego pewny – ani na chwilę nie zbliżył się do trumny. Czy dzięki temu odczuwał mniejszy ból? Czy na coś się zda zaprzeczanie faktom?
– Jak chcecie, możemy podłożyć pod tę nogę kawałek papieru – proponuje teraz, zjawiając się ze szmatą.
– Zostaw to, Rusek. Nie będziemy się opierać i po sprawie.
Fernando zastanawia się, czy istnieje sposób na zmierzenie bólu, ustalenie jego natężenia, umieszczenie go na skali. Który z nich trzech cierpi najbardziej? I jeszcze jedna wątpliwość: czy pokrewieństwo wpływa na siłę cierpienia? Bo jeśli tak, to on, Fernando, powinien być najsmutniejszy ze wszystkich. Tamci dwaj są przyjaciółmi Małpy. Byli. A on jest jego bratem. Był. Przeklęta gramatyka.
Z drugiej strony Rusek przyjaźnił się z Małpą od piątej klasy. Co bardziej się liczy, kiedy się cierpi? Więzy krwi i znajomość od początku życia czy trzydzieści lat najwierniejszej przyjaźni? Trudne pytanie. Bezsensowne, owszem, ale i trudne.
– Co się tak zagapiłeś na ten stół?
Mauricio wyrywa go z rozmyślań czy też raczej zmienia ich bieg. Bo Fernando, podnosząc głowę, dochodzi do wniosku, że z nich trzech z pewnością to on cierpi najmniej. Po takim egoiście wszystko spływa jak po kaczce. Fernando od razu źle się czuje z tą myślą. Jakby w zaistniałych okolicznościach okazała się zbyt podła.
– Zwyczajnie się zawiesiłem.
Pociąga długi łyk kawy. Jest kwaśna, jakby podgrzewali ją od rana. Fernando krzywi się z obrzydzeniem. Koledzy najwyraźniej podzielają jego opinię. Ulicą przejeżdża ciężarówka z krowami, hałasując tak, że przez chwilę nic nie słychać. Wszyscy trzej wyglądają na zewnątrz, na niekończący się sznur samochodów, autobusów i ciężarówek.
– Sądzę, że gdyby zorganizować konkurs na najbrzydszą ulicę świata, wygrałaby Yrigoyena – mówi Mauricio.
– Może i tak – odpowiada Fernando i jednym haustem dopija kawę.

Małpa

Przezwisko Małpa nie miało związku z jego wyglądem, jako że był jasnowłosy, blady i niemal pozbawiony zarostu, a choć do szczególnie wysokich nie należał, zawsze trzymał się sztywno wyprostowany. Tak że wcale nie wyróżniał się nadmiarem owłosienia ani nieproporcjonalną, przygarbioną sylwetką – żadną z cech najczęściej kojarzonych z małpami. To przezwisko nadał mu Mauricio, który od małego lubił eleganckie, bezduszne koncepty. A nadał mu je w dniu, w którym Alejandro – wówczas dziesięcioletni i nigdy później nienazywany już tym imieniem – omal się nie zabił.
Nudzili się we czterech w pewne lutowe popołudnie, przed domem, w cieniu ogromnej wierzby płaczącej, gdy Alejandro nagle wskazał drzewo i oświadczył, że tylko on z nich wszystkich da radę wspiąć się na samą górę. Wierzba była stara, a jej korona gęsta; korzenie, które dawno temu rozsadziły chodnik, swego czasu mocno się dały we znaki robotnikom z gazowni zakładającym instalację.
Powiedzieli mu, że nie że nie zdoła dotrzeć na sam wierzchołek, ale raczej z przekory, a nie dlatego, że nie wierzyli w jego możliwości. Poza tym nie było jeszcze nawet czwartej i nie mieli nic lepszego do roboty, póki sąsiadki nie zakończą sjesty i nie będzie można znowu zagrać w piłkę.
Alejandro wstał, otrzepał ręce z ziemi i wskoczył na jeden z niższych konarów. Ledwie ruszył w górę, pozostali zaczęli go wyśmiewać, straszyć, krytykować sposób, w jaki się wspina, i grozić, że naskarżą matce. On jednak podciągał się z gałęzi na gałąź, coraz wyżej i wyżej, oni zaś, na dole, mrużyli oczy, chroniąc je przed liśćmi i kawałkami kory, które po drodze strącał. I choć ochrypli od krzyków, on i tak zbliżał się do kręgu światła wieńczącego koronę. Ostatni odcinek pokonał, obejmując pień rękami i nogami, jak koala, trochę z powodu cienkości górnych gałęzi, a trochę dlatego, że z tej wysokości wolał już nie patrzeć na ziemię.
W końcu dotarł na górę i powoli przesuwając stopy, bardzo ostrożnie obrócił się, by ich widzieć. Kiedy bezpiecznie usiadł, przestał się trzymać gałęzi, złapał własne genitalia i posłał kolegom w dole wiązankę sprośności. Później, zadowolony, rozejrzał się wokół, chcąc zapamiętać szczegóły nikomu nieznanej panoramy, jako że wszystkie okoliczne domy były niskie i nikt do tej pory z tak wysoka nie oglądał sąsiednich dachów. Świadomość, że jest pierwszy, i założenie, że tamci trzej nigdy w życiu nie zobaczą tego, co on, jawiły mu się jako przedsmak niezmierzonej chwały.
Wypełniony przyjemnie musującą w wypiętej piersi dumą zacisnął dłonie, rozpostarł ramiona i wydał z siebie gardłowy, modulowany okrzyk, wzorowany na tych, jakie podsłuchał w telewizji u Johnny’ego Weissmullera i Rona Ely’ego, po czym zaczął walić się pięściami w klatkę piersiową, wrzeszcząc: „Jestem Tarzan, król małp!”.
Porwany entuzjazmem podskoczył na swojej gałęzi, raz i drugi, najpierw ostrożnie, nieśmiało, potem zuchwalej, aż w końcu podpora trzasnęła, co zmroziło krew w żyłach obserwatorom pod drzewem, zwłaszcza że on sam zaczął spadać w dół, z konara na konar, przyjmując po drodze najbardziej nieprawdopodobne pozycje i popiskując ze strachu.
Na szczęście wtedy żył jeszcze Abelardo Colacci, właściciel forda falcona, dbający o swe auto z czułością oddanego kochanka. Stary Colacci, przekonany, że styczniowe słońce szkodzi lakierowi, od grudnia do marca trzymał falcona pod wierzbą, co sprawiło, że Alejandro, zamiast upaść na ziemię czy chodnik, z piekielnym rumorem wylądował na dachu samochodu. Przez kolejne tygodnie wszyscy czterej pielgrzymowali do auta Colacciego, by w zamyśleniu kontemplować pozostawione przez Alejandra wgniecenia. „Tu walnąłem tyłkiem”, mówił Alejandro, jakby komentował szkielet wystawionego w muzeum dinozaura. „A tu głową”. Rusek z kolei dodawał: „Widzisz, jak to auto zamortyzowało upadek? Dzięki temu się nie zabiłeś. Chodnik czy asfalt by się tak nie wgiął. I byłbyś już martwy”. Po raz pierwszy powiedział tak, kiedy wpuścili ich do szpitalnej sali, gdzie, cały w gipsie, leżał Alejandro. A ponieważ uznał, że to niezwykle trafna i zarazem świadcząca o wrażliwości uwaga, powtarzał ją później za każdym razem, gdy zachodzili pod wierzbę.
W dniu wypadku, kiedy umilkł brzęk bitego szkła i sąsiedzi zaczęli wyglądać przez okna, by zobaczyć, jak zakładali, stłuczkę samochodową, co przytomniejsze zaś sąsiadki już łapały za telefon, żeby zadzwonić na pogotowie, trzej koledzy zbliżyli się do falcona, na którego dachu leżał Alejandro – brudny, poturbowany, jęczący, lecz bez wątpienia żywy. I właśnie wtedy Mauricio, ledwie ochłonął ze strachu, że jego najmłodszy kumpel nie żyje, wykrzywił się, uśmiechnął półgębkiem i na poczekaniu ukuł przezwisko, które przylgnęło do Alejandra na trwałe.
– Taa… Król małp… Z ciebie to małpa i tyle.
I tak zostało.

2

Mauricio sięga po aktówkę, wyjmuje notes, otwiera na stronie pokrytej jakimiś bazgrołami i zaczyna tłumaczyć:
– Mam wszystko mniej więcej przemyślane. Bez niektórych szczegółów, bo brakuje części wyciągów z banku. Twoja stara – zwraca się do Fernanda – zgodziła się ich w najbliższym czasie poszukać. Tyle że chyba nie bardzo się w całej sprawie orientuje. Może gdybyś jej pomógł.
– Nie mieszkam u niej od szesnastu lat, Mauricio. Nic nie wiem o tych papierach.
– Tak, ale ona bardzo się postarzała. Sam widziałeś.
– Takimi rzeczami zawsze zajmował się Małpa.
Fernando napotyka wzrok Mauricia i poprawia się na krześle. Nie trzeba być szczególnie przenikliwym, żeby wychwycić malujący się w tym spojrzeniu wyrzut. Tamten myśli teraz, że źle zrobił, nie przejmując kontroli nad całą sprawą kilka miesięcy wcześniej, kiedy stało się jasne, że Małpa umiera. Fernando nie zdecydował się na to właśnie dlatego. Bo Małpa umierał i podejmowanie takich decyzji, porządkowanie dokumentów, precyzowanie niejasności, rozstrzyganie wątpliwości wydawało się przyspieszać koniec. Rusek wstaje i idzie do baru, żeby nie musieć czekać, aż kelner podejdzie przyjąć zamówienie. No i żeby – myśli Fernando – nie słuchać złych wieści, z którymi zaraz wyjedzie Mauricio.
– Mów – rzuca Fernando.
– Jest gorzej, niż przypuszczaliśmy. W banku prawie nic nie zostało. Jakieś resztki. Pytałem twoją starą, czy nie mieli jakiegoś ubezpieczenia albo papierów wartościowych.
– Papierów wartościowych? Małpa? – Fernando wcale nie chce być złośliwy, czasami jednak pomysły Mauricia wyprowadzają go z równowagi. Wczuł się w rolę prawnika. Notes, posrebrzane pióro, nowiutka aktówka. Przyjaciel rodziny, zatroskany, ale ostatecznie prawnik. Czyli że ani ubezpieczenia, ani papierów wartościowych.
– Twoja mama mówi, że nie – odpowiada Mauricio, nie wyczuwając sarkazmu.
– Ech, Mauricio. Jeśli chodzi o papiery wartościowe, to Małpa miał kiedyś takie bony wystawiane przez Ochotniczą Straż Pożarną z Morón. I to wszystko, stary.
– Wiem. Osobiście musiałem je spieniężyć.
– W porządku. Więc co teraz?
– Teraz nic. Nie ma kasy. Z tego, co dostał, jak go wyrzucili, nic nie zostało. A sporo tego przecież było. Dokładnie dwieście sześć tysięcy czterysta siedemdziesiąt pięć dolarów – uściśla Mauricio, zerkając na inną stronę swojego notesu. – Nie zapominaj, że to ja negocjowałem jego odprawę.
Pewnie. I to ty kazałeś sobie płacić, chociaż chodziło o starego kumpla. Fernando myśli tak, ale tego nie mówi.
– Więc co teraz?
– Rzecz w tym, Fernando, że nie mam pojęcia. Całą forsę Małpa wydał na tego piłkarza. Tego.
– Pittilangę. Maria Juana Bautistę Pittilangę – podpowiada Fernando, tonem, który znaczy: „Powinieneś wiedzieć”. Skoro już czynią sobie wyrzuty, to nawzajem.
W tym momencie wraca Rusek, niemal żonglując gorącymi kubkami.
– Nie byłoby prościej poprosić kelnera? – pyta Mauricio.
Oczywiście, że byłoby prościej, myśli Fernando. Ale proste rozwiązania nigdy Ruska nie pociągały. Rozstawia kubki i siada.
– I jak tam?
– Do dupy – odwarkuje Fernando, jakby ten zmęczony unik mógł się na cokolwiek przydać.

 
Wesprzyj nas