Marta Wyka, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, córka Kazimierza Wyki, autorka dwóch książek autobiograficznych, kontynuuje cykl wspomnień w książce zatytułowanej Przypomniałam sobie.


Marta Wyka Przypomniałam sobieNa kartach książki powracają jej koleżanki i koledzy ze studiów, odwiedzamy miejsca, które dla autorki były ważne i z którymi związała swe życie, takie jak krakowski Gołębnik, czyli siedziba Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego albo słynny Dom na Krupniczej, który nadal skrywa wiele tajemnic.

Marta Wyka wspomina, a jednocześnie bawi się, naśladując styl znanych pisarzy i poetów: w wielu momentach uważny czytelników odkryje frazy jakby wyjęte a to z Iwaszkiewicza, a to z Szymborskiej, Miłosza, Lipskiej, czy Różewicza.

Marta Wyka – profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, kierownik Katedry Krytyki Współczesnej Instytutu Polonistyki UJ. Historyk literatury i krytyk literacki, zajmuje się przede wszystkim literaturą przełomu modernistycznego, Młodej Polski, dwudziestolecia międzywojennego oraz współczesnością. Jest autorką opracowania krytycznego Bohater w powieściach Brzozowskiego i esejów Krakowskie dziecko, redaktorką tomu Polski esej. Studia. Redaktor naczelna dwumiesięcznika „Dekada Literacka”.

Marta Wyka
Przypomniałam sobie
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 5 listopada 2015
kup książkę

Pisać jak Paul Auster

To znaczy jak? O sobie w trzeciej osobie. Wydaje się proste, ale jest bardzo trudne. Ale to jeden ze sposobów, żeby oddalić się od siebie, żeby spojrzeć na przypadki życia jako część większego planu. Choć jego początki są niejasne, koniec zaś trudny do przewidzenia, można podjąć taką próbę.
Przypominasz sobie szorstkie dłonie dziadka. To jedno z twoich najdawniejszych dziecięcych wspomnień. Może dlatego tak utrwalone, że w twoim domu polecono dzieciom, aby dziadka, gdy przyjeżdża do Krakowa z wizytą, całować w rękę. I tak robiłaś przez wiele lat, choć byłaś już dorosła, a dziadek, niezbyt zdecydowanie, cofał rękę, bronił się przed tym dowodem szacunku, drugą ręką zdejmował płócienną czapeczkę albo filcowy kapelusz, żeby przywitać się tymczasem z mamą. Dziedzina dziadka to coraz mniejsza powierzchnia tartaku, ale gdy chodziłaś tam jako dziecko, ostrożnie, bo schody prowadzące z części mieszkalnej do części handlowej były wąskie, śliskie i ciemne, więc wtedy wydawało ci się, że za stosami desek, pniakami, w głębi pomieszczenia ukrywają się przedmioty zgoła inne niż deski, ale zaglądałaś w pustkę, bo jak się szybko okazywało, te miejsca nic nie kryły. Natomiast materialny okazywał się kantorek dziadka, gdzie prowadziło się rachunki. W papierach porozrzucanych na biurku były zapisane tajemnicze kubiki drewna, twój ojciec zawsze przeliczał kilka desek, potrzebnych do jakiegoś małego remontu, na kubiki. Wychowana pośród kubików nigdy nie polubiłaś ich nędznej imitacji, czyli plastikowych paneli, wykładzin zupełnie podobnych do drewnianych, praktycznych, tylko wytrzeć szmatą. Ale w domu dziadków drewna nie było. Z kubików się żyło, ale się w nich nie mieszkało.
W tym samym kantorku po powstaniu zamieszkała twoja rodzina warszawska.
Miałaś opiekować się niemowlakiem — małą dziewczynką. Podobno spała w szufladzie biurka (brak miejsca…) i dopuściłaś do tego, że wypadła z szuflady na podłogę. Kto to opowiadał? Cała reszta wciąż niezmaterializowana, jak pusta kartka w zeszycie. Rodziny warszawskie cierpią, ukrywają się, tracą domy, koczują, ale kantorek dziadka, zarzucony rachunkami i zbędnymi papierami, nie poddaje się łatwo. Nic nie wie jeszcze o nacjonalizacji, czyli nadchodzącej katastrofie. Nikt nie bierze pod uwagę końca.
Ściany pokojów, w których mieszkali dziadkowie, były białe i zimne, tylko w kuchni ciepło. Ale to było wtedy, kiedy już ty z rodziną tam przyjeżdżałaś. Ale twój ojciec wychował się w innym jeszcze domu, dzieci w jednym pokoju, rodzice w drugim, lodowate ciemne poranki, kiedy musiał o piątej rano wstawać, aby zdążyć na pociąg do Krakowa, bo tam zaczął chodzić do gimnazjum; pracowite dziecko, całe życie potem wstawało o tej samej godzinie, żeby pracować, nieustannie, codziennie linijka. Kiedy dziadek wrócił z wojny austriackiej, zaczął rozwijać własny interes i miasteczko. Brał udział w jego doskonaleniu (chodniki, aleje drzew, małe nowe miejsca), choć pałac Potockich miał nad nim władzę, jak i nad całą okolicą. Patrzyłaś ze smutkiem na powolne wygasanie siły dziadka reformatora, pozbawionego własności i małej władzy. Musiał wyrzec się swoich domów i przeklinał ostatnich lokatorów, którzy nie płacili czynszu. Był katastrofistą jak większość członków tej rodziny.
Zatrzymam się jeszcze chwilę przy dziadku i przy miasteczku, którego nie ma. Troje dzieci dziadka rozproszyło się, ale wciąż wracało do miejsca swojego dzieciństwa. Kazimierz do podmokłych łąk, otaczających jego dom, bo tam bawił się jako chłopczyk; Barbara do młodości ze starszymi braćmi; Zygmunt do wszystkiego, co dało się opisać. Drogi rozchodzą się we wrześniu 1939 roku. Zygmunt wsiada na motor i odjeżdża do swojej jednostki, aby już nigdy nie wrócić. Dziadek Wyka ładuje na furę całą rodzinę wraz z małym dzieckiem i odjeżdżają na wschód. Dziewiętnastego września następuje odwrót. Barbara gubi się gdzieś nad Bugiem w tłumie powracających i dociera do miasteczka dopiero w grudniu. Powszechny exodus dobiega końca, zaczyna się życie na niby.
Śmierć i pogrzeb dziadka uczciły kościelne dzwony. Słyszała je babka, która odeszła parę dni po nim. Podobno powiedziała: „To na pogrzeb dziadka tak dzwonią?”. Pod koniec życia prawie ze sobą nie rozmawiali.
W papierach, które zachowały się po twojej ciotce Barbarze, wyżłobiony ślad dziadka. A także jej literackie próby, związane z przeszłością rodziny. Przewracasz te kartki ze zdumieniem, ze wzruszeniem niewielkim, ale dotkliwym, twoja ciotka była osobą dystansu, podobnie jak jej matka, a twoja babka. Żadnych zbędnych wynurzeń. Czujesz się więc jak ktoś, kto przez dziurkę od klucza ogląda czyjeś życie, sama jesteś dzieckiem swojej matki, a Wykowie przyglądają ci się, jak sądzisz, z politowaniem.
Barbara pisze: „Dzień 17 lutego 1909 roku był pięknym, mroźnym, słonecznym dniem. Kopyta koni wzbijały puszysty śnieg, który w powietrzu nabierał odcieni błękitu (…). Płozy sań pozostawiały wąską koleinę o kredowym odcieniu bieli. Konie miały wokół szyi przymocowane do wąskiego rzemienia dzwonki (…). Na brązowej szyi konia błyskały czerwone pompony z wełny (…). W neogotyckim kościele Karla Friedricha Schinkela w Krzeszowicach przed potężnym, sięgającym prawie absydy ołtarzem, minąwszy kute w granicie stopnie i granitową barierę z pękatych tralek (dzieło dziadka lub pradziadka oblubienicy, który był kamieniarzem), w tym kościele, fundowanym przez Potockich, stanęło 70 lat temu dwoje młodych ludzi, aby rozpocząć swoją wielką, wspólną podróż (…)”.
Wesele było huczne, trwało trzy dni. Emocje weselne minęły, luty 1909 roku miał się ku końcowi.
W pobliskim Krakowie od dziesięciu lat istniały Pałuby tańczące na Plantach, ich autor od dwóch lat już nie żył. W Krzeszowicach życie było małomiasteczkowe i prawie sielskie. Pełne gorzkiej zadumy i sarkazmu widzenie świata autora Krucjaty dziecięcej oraz Chrystusa i dzieci nie przekroczyło rogatek Krakowa. Do teatru jeździło się rzadko. Wielki świat był daleko i zdawało się, że dobrotliwie panujący Franz Joseph będzie żył wiecznie.
Wprawdzie na tym wielkim świecie przygotowywano już trójporozumienie Anglii, Francji i Rosji przeciwstawiające się trójprzymierzu Niemiec, Austro-Węgier i Włoch, ale w Sarajewie nie przygotowano jeszcze programu pobytu księcia Ferdynanda z małżonką.
Pierworodny tego związku, Kazimierz, napisze po latach Trójkąt Trzech Cesarzy, oparty na tej samej geografii. Wyrastające w niej rodzeństwo przyjęło ją jako dziedzictwo i przechowało przez całe życie.
Wojciech Wyka aż do 1914 roku, do wybuchu pierwszej wojny światowej, meliorował pola i regulował rzeki. Regulował Wisłę za Krakowem we wsi Mogiła.
„Kiedy po II wojnie światowej budowano w jej miejscu Nową Hutę, ojciec martwił się — pisze Barbara. — Pewno mi moje wały zniszczą! Pojechał nawet do Nowej Huty — chyba to był rok 1950, zrobić wizję lokalną. Wrócił na pozór spokojny, nieobecny myślami, ale w oczach były błyski, które nic dobrego nie wróżyły. Ojciec porządkował jakieś papiery na swoim biurku, szukał czegoś w szufladach, spacerował z rękami założonymi do tyłu i milczał. Dopiero w trakcie kolacji dał upust swoim niepokojom. «Oni» (tak mówiło się o nowej władzy) nie dadzą rady! Oni utopią wszystko w błocie. Oni nie zrobili dróg dojazdowych, a zaczynają wznosić hale produkcyjne. Oni utopią pieniądze i ludzką pracę! Oni w ogóle nie mają pojęcia o budowaniu!”
Osoba Wojciecha Wyki, skromnego kupca drzewnego, zaczyna obrastać w znaczenia. Jedno z nich wydaje się dziś ważne szczególnie. Widzę mojego dziadka nie tyle jako nestora rodziny, ile jako jedną z ofiar rewolucji, która się dokonała po roku 1945. Ten powolny, okrutny sposób odbierania własności, z trudem nabytej, ta przedłużona amputacja uczyniły z niego człowieka przegranego bez jakiejkolwiek winy. Nigdy się na tę przegraną, jak sądzę, nie skarżył. Postanowił do końca wymazać znaki pracowitej przeszłości. Sprzedał kamienice, sprzedał grunty, pozbył się. Albo jego się pozbyto, dołączył do grona nieużytecznych.
Niegdyś dziadek zbudował dla swojego syna dom, w którym rodzina mieszkała tylko przez lata okupacji. Miałaś przyjemne dzieciństwo, ogród i mały basen, obrośnięty kwiatami. Kiedy skończyły się naloty, wyszliście z ojcem do ogrodu, aby obejrzeć straty. Ojciec na wszelki wypadek prowadził cię za rękę, a ty zobaczyłaś, że niewielki kawałek basenu urwał pocisk czy bomba. Zaczęłaś płakać, pewnie myślałaś, że coś się skończyło, że już nikt nie naprawi basenu i wszystko okaże się zupełnie inne, z tym zranionym basenem i nieplewionymi grządkami. Że ogród będzie coraz mniejszy, bo ty będziesz rosła, więc nie powinnaś niczego żałować. Porzucenie ogrodu nastąpiło rychło. Już nie dało się tam mieszkać. Jaki to był miesiąc, jaka pora roku?
Ojciec nie lubił wiosny, więc może dlatego wybrał ją na przeprowadzkę. Koniec z pielęgnacją owocowych drzewek, koniec z kwiatkami i tą całą resztą. Rodzina trzaska po raz ostatni drzwiami, wychodzimy, wyjeżdżamy, tamtego już nie ma. Już nie płaczesz, jedziemy wozem razem z dobytkiem.
Nic z tego nie zostało utrwalone na zdjęciu, a album, jak się mówi, zaginął. Album pobudza wyobraźnię, jedna z jego możliwych historii jest taka jak ta, którą opowiem.
Nie potrafię sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek widziałam go naprawdę, czy go dotknęłam, czy zapamiętałam kolor skóry, w którą był oprawiony, czy przesunęłam palcem po wypukłym wzorze z koralików zdobiącym jego powierzchnię. Chyba go jednak nigdy nie zobaczyłam, choć leżał pewnie w widocznym miejscu na stole, ale w którym pokoju, w którym mieszkaniu, o jakiej porze roku?
Rodzice go kupili, gdy myśleli o swoim przyszłym pierwszym dziecku, ale służyć miał też dzieciom następnym. Był otwarty na ciotki, kuzynów, babcie, znajomych, którzy bez jego pośrednictwa przestali istnieć i nie ma już dziś powodu, żeby zadawać pytanie: a ta pani w kapeluszu po lewej od wujka Władzia, kto to właściwie jest, kto ją zna? A ten pan w pumpach to kuzyn z trzeciej linii rodziny? Wiecie, że wyjechał do Australii i ślad po nim zaginął? Wrócił, mówicie? A to już zupełnie inna historia, pewnie jest w jakimś innym albumie.
Nie wiedząc o swoim krótkim życiu, choć skórzana solidność miała gwarantować życie długie, szeleścił pustymi kartkami i przyciągał oko świeżością. Był w modzie, bo był huculski, czyli wyszywany koralikami tworzącymi jakiś wzór. Może jego replika znajduje się, jakby dobrze poszukać, w muzeum w Kołomyi, w pobliżu ceramicznych małych cudów, które szczęśliwym zrządzeniem losu nie stały się skorupami.
Więc myślę dalej, że młode małżeństwo nabyło go przy Rynku Głównym w Krakowie, mając w pamięci swoją podróż poślubną. Szukali uważnie, żeby kolorowy wzór pasował do nowego pomarańczowego serwisu z brązowymi plamami. Zakupiony wreszcie, po solidnym namyśle, czekał na sprzyjające czasy, na fotografa, na pogodę, na wydarzenia zasługujące na uwiecznienie. Milcząc, przypominał o karpackiej wyprawie.
Ale wyprawa została przecież udokumentowana. Miejscowość nazywa się Worochta, drewniany pensjonat nie ma nazwy, nie widać jej na zdjęciu. Młoda kobieta w wełnianym szalu, był więc chłodny letni wieczór, stoi na ganku wspartym drewnianymi kolumienkami, obrócona profilem do obiektywu, i uśmiecha się trochę nieśmiało, prawą ręką podtrzymuje osuwający się z ramion szal. Szklane oko aparatu patrzy na nią wyczekująco. Jeszcze raz, powtarzamy ujęcie, jeszcze raz.
Upływa przeszło pół wieku od tego ostatniego pstryknięcia. Ja, córka tej młodej kobiety, stoję na asfaltowej szosie w zachodniej Ukrainie, spoglądam w kierunku zrujnowanych pensjonatów, rozpadających się drewnianych kształtów, z wybitymi szybami, otoczonych szczelnie przez ponure betonowe budynki o niejasnym przeznaczeniu. Dzień jest pochmurny i lato się już skończyło. Połoniny brązowieją. Są puste i rozlegle, nikt ich nie fotografuje. Zdeformowane balkony z powybijanymi balustradami uśmiechają się krzywo.
Schodzę nad płynącą w dole rzekę Prut (czy Czeremosz)? Dróżka jest zaniedbana, Prut (czy Czeremosz?) płynie bystro wśród hałd śmieci i nieczystości. W powietrzu unosi się zapach pleśni, podmuch wiatru podrywa liście, na straganach sprzedają kolorowe wełniane skarpety i swetry, wydaje mi się, że widzę znajomy wzorek. Zaglądam ukradkiem w kąty, a nuż znajdę tutaj podobny album?
Ale przecież wiem, jaki spotkał go los, choć nie mam pojęcia, gdzie obecnie żyje. Młoda kobieta z fotografii odwraca się do mnie plecami. Mamo, nie chcesz ze mną rozmawiać? Wiesz lepiej niż ja, jak to było z tym albumem. Mama upuszcza szal i widzę ze zdumieniem, że jego nitki prują się i zwisają bezładnie przez poręcz ganku, sięgając już asfaltu. Młoda kobieta odwraca się i zmierza ku drzwiom, których nie ma.
Jest zima, bardzo mroźna, śnieg leży wysoko, skończyły się bombardowania, które nie uczyniły zresztą większej szkody, ale wiadomo, że Armia Czerwona zbliża się i niedługo jej pierwsze oddziały dojdą do granic miasteczka. Dzieci są poubierane w ciepłe królicze futerka i czapki z nausznikami (wyglądają prawie jak małe żołnierzyki). Na nogach noszą ciepłe kapce, czyli buty robione z wojłokowej materii, z boku zapinane na skórzane sprzączki.
Ojciec nie ma żadnego futra, tylko miejski płaszcz i miejski kapelusz. Mieszkanie jest posprzątane i dobrze ogrzane, podłogi wypastowane, w środkowym pokoju leży na małym stoliku, przykrytym ręcznie dzierganą serwetką, huculski album. Zdjęcia są już w środku, schludnie oddzielone od siebie cienką bibułką. Partia brydża na tarasie. Ciocia z Warszawy pozuje w ogrodzie, na głowie ma śmieszny turban, ale teraz podobno taka moda. Ozdobne kiście winogron na winorośli oplatającej werandę. Porzeczki na granicy ogrodu. Dwie małe dziewczynki karmią kózkę (białą?). Niemowlę śpi w wysokim wózku. Wesoła grupa wznosi kieliszki we wnętrzu, w tle patefon. Wojenny wieczór sylwestrowy. Czyjś ślub, jakieś chrzciny. Ten pan z wąsami to chyba dziadek. Ścieżką ogrodową odchodzi służąca Józia. Niesie dużą torbę podróżną, a więc odchodzi na zawsze. Nie żegna się ze mną.
Młody mężczyzna siada w gabinecie za biurkiem i jak codziennie zabiera się do pisania. Spogląda na ogród i pewnie żałuje, że pod oknem gabinetu nie kwitną konwalie, jak to mają w zwyczaju w innej porze roku. Na pierwszej stronie manuskryptu (bo zawsze pisał ręcznie) drobnym pismem kaligrafuje tytuł: Opowiadanie z Worochty. Nigdy nie opublikuje za życia tego opowiadania, ale musi je napisać. Nie do końca wie dlaczego, ale temat mu doskwiera, zaczyna od opisu, ten krajobraz w nim tkwi. Próbuje go odtworzyć jeszcze raz, z pamięci, i dostosować do tego, co postrzega wokół siebie.
„Letnisko pełne było milczących i śmiesznych budowli drewnianych z długimi gankami na słupach. Powybijane szyby i odklejone od ścian rynny. Inne okna zabite były deskami. Suche nasturcje zwisały ze skrzynek. Funk pojął nagle, minęło go paru Hucułów, nieśli siekiery i piły, że nie zdołał dotąd dotrzeć do skrawka cichego horyzontu, a Worochta to po prostu ich przytartaczne domostwo. Opuszczone, rozmnożone domostwo. Począł się wspinać na pachnącą i łagodną połoninę. Osty górskie leżały przypięte do murawy, rozpłaszczone. Wiedział, że zbocze doprowadzi go długim upadem na Kiczerę, siostrę młodszą rozległego, jeszcze niewidocznego Kukula. Szedł wolno i ostrożnie…”.
Funk, bohater tego małego opowiadania, jest Żydem. Gdy na Huculszczyznę wkraczają Niemcy, próbuje ucieczki na Węgry. Napotyka po drodze patrol niemiecki i zostaje rozstrzelany. Chwilę po nim ginie stary pasterz huculski.
„Owce stanęły, oglądały się na swojego pasterza. Ten kroczył dalej i coraz przeraźliwiej jęczał trąbą wzniesioną w puste błękitne obłoki, spłynęły już wszystkie, kroczył i ryczał w takie puste niebo, nagle upadł…”. Opowiadanie nosi dwie daty: 1943–1968.
Do jakiego miejsca doprowadził je autor w roku 1943? Bohater od początku był Żydem, Worochta już wtedy przestawała istnieć. Może nie wszyscy mieli zginąć? Dawne krajobrazy i dawne przedmioty przenosiły się do nicości z żelazną konsekwencją.
Śnieg skrzypi na ścieżce pod ciężkimi butami. Przyszli więc, ich dowódca każe całej rodzinie wynieść się do piwnicy, popłoch, łkanie pokątne, wszyscy schodzą. Oddział jest piekielnie głodny, zaczyna się szukanie pożywienia, W domu nie ma go tak wiele, oni mają natomiast dużo wódki. Nie wiadomo, skąd przywlekają do kuchni wielką krwawą wątrobę i gotują ją w miednicy. Kolacja co prawda śmierdzi, ale co tam, jest zakąska, jest zabawa.
Stepowe śpiewy unoszą się wokoło, pożywiony oddział zaczyna buszować po pokojach. Niedbale potrącają przedmioty, szukają, widzą album. Teraz jest przepiękny, brązowy i lśniący, nie wiadomo do czego służy ten nieznany przedmiot, ale jest zrobiony ze skóry, a ze skóry można wykonać tyle innych pożytecznych rzeczy! Paski, sprzączki, może nawet buty? Ale najpierw, zanim zabierze się album, trzeba go pozbawić zawartości. Śmieją się jak dzieci, wydzierają bibułki i zdjęcia, chichoczą na widok cioci, ale nudzi ich szybko oglądanie jakiegoś tam cudzego życia wmontowanego w pożyteczny przedmiot ze skóry. Są pijani i cieszą ich takie zabawy. Drą bibułki, przedzierają zdjęcia, strzępy fruwają w powietrzu jak puch z poduszki, nasze życie w obrazach zmienia się w życie w strzępach.
Który z nich zabiera wreszcie album? Zaczynają się bić o trofeum, koraliki rozsypują się po podłodze, ktoś następuje na nie ciężkim butem, zostaje szklana miazga. Ale skóra jest, uratowana.
Padają zmęczeni na podłogę, aby zapaść w ciężki, zmęczony sen, przecież wędrują z bardzo daleka. Jeden z nich podkłada sobie album pod głowę. On go zabierze? Rumiany chłopiec z wielką głową, pijany i szczęśliwy, wreszcie najedzony?
Jeszcze ma na palcach ślady krwi z niedogotowanej wątroby, ale nie widzi tego, przewraca się z boku na bok na twardej poduszce z albumu huculskiego. Zabłąkany koralik wpada mu za kołnierz szynela, budzi się, odsuwa od siebie album. Za oknem widać blednące niebo, w piwnicy popłakują jakieś dzieci, nie da się dalej spać.
Obce miejsce, nieznana podłoga, w piecu nikt nie napalił, więc chłód przenika do szpiku kości. Znudzony i niespokojny wertuje jeszcze raz album.
Pomiędzy jego stronami zaplątała się niezniszczona fotografia. Obraca ją w palcach i myśli (wyobrażam sobie, że tak myśli): W mojej wiosce ogród podobny jest. I kwiaty są, i drzewa owocowe. Grządki i warzywa na nich są. Nie ma takiego okrągłego, betonowego miejsca, w nim chyba woda stoi. Po co woda, z konewki można kwiatki podlewać. Furtka, nie wiem, co za furtką. Nie interesuje mnie to, nie chcę wiedzieć. Ale obrazek nawet ładny jest.
Chowa obrazek do kieszeni. Słychać ruch na pokojach, inni też się budzą. Wstaje, zapomina o poduszce albumie, dołącza do oddziału, który już szykuje się do wyjścia, żeby udać się w dalszą drogę. Idą monotonnie, przed siebie, nie interesuje ich cel wędrówki, męczy ich zima i śnieg, na kolejnych postojach oglądają łupy. Nasz mały ogród wędruje szlakiem Armii Czerwonej, ale kiedy został opuszczony i zapomniany album? No właśnie, tego nikt nie wie, i ja nie wiem, łudzę się, że odnajdując miejsce pobytu albumu, przypomnę sobie własne korzenie. Chłopiec z wielką głową dobija do celu podróży i ginie u jej kresu. Razem ze zdjęciem zostaje pochowany na przygodnym cmentarzu u bram miasta, które miał zdobyć. Nasz ogród leży razem z nim w wilgotnej ziemi. Niedługo zaczną się żywić jego szczątkami rośliny i robaki. Los albumu jako całości pozostaje nieznany.
Potem spoczywa, jako fantazmat, w śmietniku mojej pamięci. Nie czuję do niego nic, ponieważ o nim zapomniałam. Wertuję różne książki, nic w nich nie ma o albumie. Jeżdżę w różne strony i nie widzę żadnej Worochty. A tymczasem historia snuje swoją podstępną opowieść i zdobywa nowe słowa i nowe rejony tematyczne.
Opowiadania mojego ojca poznałam dopiero po jego śmierci, wyjąwszy te, nieliczne, które za życia opublikował. Ale nie działy się one na dawnej polskiej Ukrainie, lecz w jego rodzinnym miasteczku.
Nie o tym jednak chciałam tutaj pisać. Zastanawiam się, dlaczego wraz z tą imaginacyjną historią albumu, który był, ale przepadł bez dalszej fabuły, ten właśnie akapit życia budzi we mnie emocje, sentymenty, czyli tak zwane uczucia, a nie ich racjonalizację.

 
Wesprzyj nas