Doskonała debiutancka powieść Lauren Frankel. Historia dziewczynki na skraju załamania nerwowego i matki, która za wszelką cenę usiłuje jej pomóc, zanim będzie za późno.


Zanim będzie za późnoPod adresem trzynastoletniej Callie pada oskarżenie o agresywne zachowanie. Doskonale znając łagodne usposobienie córki, Rebecca jest przekonana o jej niewinności. Callie zostaje oczyszczona z podejrzeń, ale koleżanka, która ją oskarżyła, zaczyna przysyłać wiadomości z pogróżkami o coraz bardziej rozpaczliwej treści. Rebecca postanawia interweniować.

Próbując pomóc niezrównoważonej dziewczynie, wspomina własne nastoletnie dramaty i przyjaźnie. Wraca pamięcią do czasów, gdy jej brak zrozumienia wobec najbliższych doprowadził do tragedii. Postanawia uczynić wszystko, aby ta historia zakończyła się inaczej. Jednak Rebecca nie wie wszystkiego, nie rozumie, kto jest prawdziwą ofiarą, i nie zdaje sobie sprawy, w jak wielkim niebezpieczeństwie znalazła się Callie.

Przejmująca, piękna opowieść o intensywnych emocjach wieku dojrzewania, złożonej naturze nastolatek oraz okrucieństwie, nieobcym żadnemu z nas. Odważne spojrzenie na najgorsze ludzkie instynkty, które oddalają nas od siebie samych – co czasem bywa wybawieniem.

***

Niepokojąca i trzymająca w napięciu debiutancka powieść Frankel pokazuje trudy dorastania, okrucieństwo społeczeństwa i to, jak mało wiemy o naszych dzieciach.
„People”

Lauren Frankel
Zanim będzie za późno
Przekład: Magdalena Rychlik
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 29 października 2015
kup książkę

Prolog

Tamtego chłodnego październikowego poranka obserwowałam dwóch mężczyzn w kaskach, którzy unosili na linach billboard z wizerunkiem Callie. Siedziałam w zaparkowanym samochodzie wśród ulicznego zgiełku i żułam gumę. Olbrzymi plakat powiewał na wietrze niczym ciemny sztandar. Przyjechałam z samego rana, ponieważ chciałam być pierwszą osobą, która ją tu zobaczy. Obiecywałam sobie, że będę skoncentrowana i spokojna. Nieporuszona jak skała. Nie sięgnę po chusteczki i nie wybuchnę płaczem na środku autostrady.
Robotnicy w odblaskowych kamizelkach pracowali coraz szybciej, dopasowali zdjęcie do ramy i wygładzali je wałkami. Wyszłam z samochodu i stanęłam na poboczu, żeby nie oddzielała mnie od niej szyba. Wyglądała zupełnie inaczej. Callie miała czternaście lat, znałam ją od urodzenia, ale nawet jej piegi, powiększone do takich rozmiarów, wydawały się obce. Włosy były zaskakująco jasne, jakby ufarbowane pod kolor słońca, szeroko otwarte zielone oczy patrzyły w stronę miasteczka. Działo się to na Whitfield Road, około czterystu metrów od szkoły, w niezbyt malowniczej części Pembury (bez kamiennych budowli i strzelistych wież kościołów). Wszyscy tędy przejeżdżali w drodze do szkoły i do pracy, będą musieli na nią patrzeć, chyba że wybiorą okrężne, wyboiste ścieżki.
Oczyma wyobraźni widziałam ich reakcję, kiedy po raz pierwszy dostrzegą plakat. Ludzie z naszego miasteczka, dzieci i dorośli. Oczywiście poleją się łzy. Szkolne autobusy pełne zapłakanych dzieciaków. Spontaniczne czuwania przy świecach i pikniki na trawie. Czasami, w chwilach złości, wymyślałam bardziej drastyczne historie. Wypadki samochodowe, poparzenia części intymnych gorącą kawą, kłótnie o to, by jechać inną trasą. Może jeden z chłopaków z jej listy zatrzyma się w osłupieniu i nie zauważy pędzącej ciężarówki. Niewygodne pytania przy rodzinnym stole w Święto Dziękczynienia. O plakat przy drodze.
„Chodziła z Adamem do szkoły”, powie jakaś matka, a jej syn wstrzyma oddech. Kobieta popatrzy w talerz i doda z wysiłkiem: „Nie słyszeliście, co się stało?”. Wszyscy odłożą sztućce.
Grafik, który zaprojektował plakat, rozpoznał ją, gdy tylko spojrzał na zdjęcie. Od września bez przerwy pokazywali jej twarz w wiadomościach. Wybrana przeze mnie fotografia przedstawiała poważną dziewczynkę ze zmarszczonymi jasnymi brwiami. Zrobiłam ją minionego lata, kiedy problemy już się zaczęły, a ja jeszcze o nich nie wiedziałam, żyłam w błogiej nieświadomości. Coś widziałam, ale nie wiedziałam, na co patrzę. Tamtego dnia siedziałyśmy w ogrodzie wynajmowanego domu i rozkoszowałyśmy się słońcem. Pszczoły gęsto obsiadły kwiaty lawendy, śpiewały ukryte w krzakach ptaki. Callie miała drobne włoski na zgiętych kolanach. Przeciągnęła się, zakrzywiając szczupłe palce nad głową. Sięgnęłam po aparat fotograficzny. „Uśmiechnij się”, powiedziałam. Nie uśmiechnęła się, a ja nie zwróciłam na to uwagi. Grafik uderzył w klawiaturę i na monitorze jego komputera ukazała się buzia Callie. „Jakie hasło sobie pani życzy obok zdjęcia?”, zapytał. „Znasz swoje dziecko?”. „Ja?”, zdziwił się. „Nie, taki napis ma być na plakacie”.
Znasz swoje dziecko? Drukowane litery po lewej stronie podobizny Callie. Niezbyt subtelne pytanie, ale właściwe. Dla niektórych zabrzmi jak oskarżenie. Wiesz, co oni zrobili? Do czego są zdolni? Dla innych będzie ostrzeżeniem. Na tym zdjęciu mogłoby być Twoje dziecko. Czasem myślę, że to pytanie wyłącznie do mnie. Ma mi przypominać o mojej porażce. Nigdy nie byłam biegła w łączeniu faktów.
Często opowiadałam Callie jedną z historii z mojego dzieciństwa – jako dwunastoletnia dziewczynka uwierzyłam, że jestem opętana przez demona. Oczywiście przeżywałam zwykłe problemy związane z dojrzewaniem: huśtawkę hormonalną, dziwaczne kompulsje i wrażenie utraty kontroli. Niemożliwe, abym to była ja, myślałam. Ubzdurałam sobie, że coś musiało we mnie wstąpić. Przyjrzałam się objawom i postawiłam sobie diagnozę: opętanie. Potrzebowałam egzorcyzmów, więc błagałam o pomoc swoją najlepszą przyjaciółkę, Joyce. Zgodziła się przeprowadzić ceremonię na łożu z baldachimem w swojej sypialni. Recytowała zaklęcia, śpiewała i pohukiwała jak indiański wódz. Wyobraźnia Joyce była silniejsza od mojej − jako jej przyjaciółka nigdy nie miałam co do tego wątpliwości − toteż kiedy oświadczyła, że demon został przepędzony, nawet nie przyszło mi do głowy kwestionowanie jej słów. Poczułam ulgę i ogromną wdzięczność. „Ale wiesz, że nie byłaś opętana?”, śmiała się ze mnie Callie. Kiwałam z uśmiechem głową, jednak wówczas byłam o tym absolutnie przekonana. Przeanalizowałam objawy i zrozumiałam je po swojemu. Całe życie tak robię − wyciągam błędne wnioski.
Z Callie było jeszcze gorzej. Myślałam, że ją znam na wylot. Potrafię prześledzić jej życie na podstawie tysiąca wspomnień. Oto różowy, pomarszczony noworodek w beciku i niewyraźny głos Joyce: „Rebecco, jestem matką!”. Następnie pyzata dwulatka, skora do uśmiechu i podśpiewująca dziecięce piosenki, mała dziewczynka perorująca na temat dżdżownic na chodniku. W wieku dziesięciu lat oświadczyła, że zostanie biolożką. Kiedy miała jedenaście lat, przekonała mnie do przejścia na wegetarianizm. Znałam wszystkie jej upodobania, od marki szamponu po ulubiony zespół i owoce. Prałam jej bieliznę i wysłuchiwałam opowieści o koszmarnych snach. Setki razy widziałam, jak zasypia. Była mi tak bardzo bliska. Tak dobrze znałam jej zwyczaje. Sądziłam, że ją rozumiem, i wierzyłam, że to się nigdy nie zmieni.
W rzeczywistości nie rozumiałam nawet samej siebie. Nie wiedziałam, jak zareaguję. Nie poczułam spodziewanej satysfakcji na widok rozwieszonego plakatu. Słowa obok powiększonej twarzy wydawały się puste, pozbawione znaczenia. Znasz swoje dziecko? Czy ktokolwiek zna swoje dziecko? Te dzieciaki same nie miały pojęcia, kim są. Skąd mogli to wiedzieć ich rodzice? Co mną kierowało: próba pomocy czy wrogość? Kobieta z problemami i jej złośliwy wybryk. Gdy wróciłam do auta, przypadkowo zerknęłam na swoje odbicie w lusterku: podkrążone oczy, związane włosy, płaszcz wciąż przesiąknięty szpitalnym zapachem. Kim byłam, żeby czynić tego rodzaju gesty? Skromną pomocą dentystyczną. Kobietą, która piekła babeczki na szkolne festyny. Trzydziestoczterolatką bez przyjaciół, która wychowywała córkę swojej najlepszej przyjaciółki. Popatrzyłam na billboard, zadając sobie pytanie, czy to istotnie sprawiedliwość. Ludzie i tak będą myśleć swoje. Mogą powiedzieć, że Callie dostała to, na co sobie zasłużyła. Niektórzy dostrzegą w niej ofiarę. Inni będą zdumieni, że coś takiego w ogóle mogło się wydarzyć w naszym miasteczku. Tak czy inaczej, jej obecność będzie im to przypominać − podczas wieczornych wypadów, w drodze do pracy, na mecze lub potańcówki. Jej skóra lśniąca w jasnym świetle ulicznych lamp.

1

Chcąc uczciwie opowiedzieć, co się stało, muszę wrócić do kwietniowego dnia sprzed pół roku. Odebrałam wówczas telefon ze szkoły Callie. Wolałabym nie opisywać wszystkiego w najdrobniejszych szczegółach. Chciałabym na przykład pominąć głupiutkie marzenia na jawie, którym oddawałam się tuż przed odebraniem telefonu. Nie były to szczególnie perwersyjne fantazje, bez lateksowych kombinezonów czy innych seksualnych fetyszy. Właściwie dość niewinne. W stylu retro. Pocałunki i nic więcej. Nuda i obraza feminizmu. Pochylałam się nad pacjentem, żeby zdjąć kamień z zębów, a on składał mi propozycję.
W myślach nazywałam ich „przepustkami”, wybierałam tych szczupłych, nieco anemicznych. Mężczyzn, którzy mieszkali sami w pięciopokojowych mieszkaniach i dojeżdżali do miasta, gdzie pracowali po kilkanaście godzin na dobę. Taki mężczyzna z pewnością miał dosyć kolacji z mikrofalówki i tłustych, drogich chińskich dań na wynos; w sekrecie marzył o domowym obiedzie. Wyobrażałam sobie nagły błysk porozumienia, kontakt wzrokowy ponad moją chirurgiczną maską, przypadkowe dotknięcie rąk podczas odrywania kawałka nici dentystycznej. Bum! jak piorun sycylijski. Jakbyśmy oboje czekali na ten moment od zawsze i oto jest – moja przepustka do zupełnie innego życia. Serce biłoby mi jak szalone, on pochyliłby się do przodu i zapytał, czy nie znam kogoś, kto szukałby pracy jako kucharz. Oferta z zakwaterowaniem.
W tamtym okresie życia uczyłam się gotować w naszej małej wynajmowanej kuchni. Postanowiłam opanować do perfekcji jedną nową technikę miesięcznie. Cierpiałam na bezsenność, więc nocami miałam dużo czasu, którego w innym wypadku zapewne bardzo by mi brakowało. Spędzałam wiele godzin na sennym rozkładaniu składników i nagrzewaniu piekarnika, w którym przypalałam ciasta i robiłam nieudane suflety, po kilka razy z rzędu. Marnowałam mnóstwo mąki i jajek. Uwielbiałam to. Uwielbiałam chwile, gdy moje ciało i umysł były całkowicie zaabsorbowane jakąś czynnością, zapominałam wtedy, kim jestem, skupiona na pracy. Zmysł dotyku zajęty konsystencją ciasta, wzrok pochwycony przez połysk ubijanego białka, automatyczne ruchy rąk ubijających pianę. Kiedy byłam skoncentrowana, moje lęki znikały, tak jakby wszystko, na co nie miałam wpływu, mogło zostać rozwiązane, jeśli tylko poświęcę temu wystarczająco dużo uwagi. Każdy kulinarny sukces − potrawa podobna do tej ze zdjęcia w książce kucharskiej − urastał do rangi dowodu na to, że ciężka praca, stosowanie się do wskazówek i intensywna koncentracja pomogą mi osiągnąć każdy cel. Wszystko będzie dobrze.
Tamtego kwietniowego popołudnia fantazjowałam więc sobie w najlepsze. Wszystko układało się po mojej myśli. Pacjent nie miał obrączki i nie wyglądał na zboczeńca. Miał drogie buty i dobre ubezpieczenie świadczące o nieźle płatnej pracy. Zaczęłam sobie wyobrażać rozmowę kwalifikacyjną i pierwszy posiłek, który dla niego ugotuję. Wybrałam wegetariański gulasz, niezbyt pikantny. Dwa razy poprosił o dokładkę, następnie złożył mi hojną propozycję, abym się do niego wprowadziła razem z Callie. Miałybyśmy do dyspozycji cały luksusowo wyposażony dom ze słoneczną kuchnią. Marmurowe blaty, kuchenka z sześcioma palnikami i najlepsza na rynku maszynka do robienia chleba. Powiedział, że rzadko bywa w domu i mogę gotować, co tylko chcę. Mamy czuć się z Callie jak u siebie, oczywiście Callie może korzystać z basenu i zapraszać przyjaciół.
Mężczyzna rzeczywiście przemówił. Zapytał, czy może wypluć ślinę, i pochylił się nad miską. Zadałam mu pytanie, czy ma wrażliwe zęby. Zauważyłam, że są starte, i podejrzewałam nocne zgrzytanie. Była to coraz częstsza przypadłość wśród naszych pacjentów – doktor Rick twierdził, iż wszystkiemu winna jest recesja. Zaczęliśmy rozmawiać o aparacie na noc, a potem ogólnie na temat technik relaksacyjnych. Medytacja, joga, coś, co pozwoli mu się rozluźnić.
– Mnie uspokaja gotowanie – wyznałam. Uniósł brwi w wyrazie przyjaznego zainteresowania. – Jadł pan kiedyś lawendowe babeczki? – zapytałam. – Lawenda działa uspokajająco. − Pokręcił głową. Naprawdę przypadł mi do gustu ten mężczyzna o bladej, niezdrowej cerze i zębach pokruszonych od zaciskania szczęki. – Mogę panu dać przepis – zaproponowałam. – Zawierają niewiele cukru.
– Nie, dziękuję. Ja nie umiem gotować.
Wyobraziłam sobie nas śmiejących się po latach z tej rozmowy nad jego basenem w kształcie nerki. Chrzanić polityczną poprawność. Chciałam, żeby mnie uratował. Czy jest jakiś obowiązek snucia fantazji poprawnych politycznie? Na świecie nie ma równości. Ja wychowywałam samotnie dziecko, utrzymując je z pensji higienistki, a on miał więcej pieniędzy, niż potrzebował, i za duży dom. Pragnęłam tylko odrobiny spokoju, czasu na gotowanie, świadomości, że nie jestem jedyną osobą odpowiedzialną za przetrwanie rodziny – życia, jakie wiodło tak wielu ludzi.
Jeszcze nie zadzwoniłam po doktora Ricka, tymczasem drzwi do gabinetu stanęły otworem i sekretarka wręczyła mi karteczkę.
Dzwonili ze szkoły Callie. Prosili, żebyś oddzwoniła jak najszybciej.

Stałam w pokoju do sterylizacji ze słuchawką przy uchu. Słuchałam słów dyrektorki i spazmatycznie chwytałam powietrze. Słowa. Dużo słów. W większości niezrozumiałych. Zapach środków dezynfekujących.
– Jest w szoku – oświadczyła dyrektorka. – Ta druga uczennica jest w szoku.
Zostawiłam pacjenta pod opieką Annette i pobieg­łam odebrać nieoczekiwany telefon ze szkoły, który śmiertelnie mnie wystraszył. Oczekiwałam najgorszego, panicznej jazdy do szpitala. Nie pojmowałam, co słyszę. Nogi wciąż się pode mną trzęsły.
– Atrament? – powtórzyłam.
– Tak. Na twarz. No i bluzka. Nadaje się tylko do wyrzucenia.
Istnieje kilka niewłaściwych reakcji na wiadomość, że córka oblała kogoś atramentem. Nie należy wybuchać płaczem i opowiadać o problemach w domu. Nie należy zachowywać się jak typowa matka kryminalisty i krzyczeć: „Ona nie mogłaby zrobić czegoś takiego!”. Niezbyt mądre jest także przyjęcie postawy defensywnej i pytanie, czym została sprowokowana. W tamtej chwili nie myślałam jednak o tym, co jest właściwe.
– Nie, nie ma mowy. Callie nie wdaje się w kłótnie. To jakaś pomyłka. Tamta dziewczyna pewnie zaczęła?
– Nic jej nie zrobiła – odparła z odrazą dyrektorka. – Była zajęta pracą przy swoim biurku, kiedy Callie ją zaatakowała.
Dzieliłam z Callie mieszkanie o powierzchni sześćdziesięciu pięciu metrów kwadratowych. Jadałyśmy wspólnie posiłki, plotkowałyśmy, żartowałyśmy. Miałyśmy nawet wspólne buty, odkąd zaczęłyśmy nosić ten sam rozmiar. Podczas leniwego popołudnia w domu zarzucała nogę na moją nogę i proponowała, że pomaluje mi paznokcie, narzekała na nieobcięte skórki i zachęcała do wypróbowania ciemnofioletowego lakieru. Zawsze była bezkonfliktową dziewczynką, uczuciową i lubiącą zabawę; to ona inicjowała grupowe uściski w gronie przyjaciół i skakała z radości, słysząc dobre wieści.
– Przecież Callie jest taka łagodna – powiedziałam i zaczęłam wymieniać przykłady. Pająki w toalecie, żuki na szybie, na wpół żywe muchy na parapecie – zbierała je wszystkie i wypuszczała na wolność. „Nasosznik”, mówiła. „Komarnica”. Kiedyś użądliła ją w rękę osa, którą usiłowała oswobodzić. „Czy osy umierają po ukąszeniu?”, martwiła się, polewając piekące miejsce zimną wodą.
– Zanim podejmiemy jakiekolwiek środki dyscyplinarne, kontaktujemy się z rodzicami – poinformowała mnie pani Jameson.
A potem po raz pierwszy wypowiedziała to słowo. Przemoc.

Mieszkałyśmy w Pembury − małym miasteczku w stanie Connecticut. Kiedyś były tu wyłącznie gospodarstwa rolne i hodowle bydła, ale nie pamiętam tych czasów. Dziś mieliśmy sklepy, kawiarnie, a nawet małą francuską piekarnię, gdzie sprzedawano wykwintne pastelowe makaroniki. Były też luksusowe wille. Miasteczko jak ze snu: świeże powietrze, zielone wzgórza, na których pasły się krowy, i żyzne ziemie, które przyciągnęły wielu bankierów i finansistów. To za ich sprawą Pembury uległo przeobrażeniu. Wykupili stare gospodarstwa, tradycyjne wiejskie budowle zamienili w nowoczesne wille ze świetlikami w dachach i pokojami do gier. Stołowali się w nowo powstałych etnicznych restauracjach. Zapisywali swoje maluchy na drogą siłownię dla dzieci, nie tracąc przekonania, iż zapewniają im tradycyjne wychowanie. Przyjechałam do Pembury ze względu na Callie. Zwabiona informacjami o dobrych szkołach, leśnych szlakach spacerowych, wyjątkowo niskiej przestępczości. Chociaż sama wyrosłam w małym miasteczku, nie brałam pod uwagę minusów takiego życia.
Myślałam o tym, na jak długo etykietka agresora przylgnie do Callie. Szepty wśród rodziców, lodowate spojrzenia mieszkańców miasteczka. Agresywne dziec­ko nasuwa natychmiastowe skojarzenie z patologią. Dzieci stają się agresywne na skutek zaniedbania. Nawet sprawcy szkolnych strzelanin byli mniej piętnowani: To nie jego wina, był dręczony przez kolegów.
Jeżeli Callie zostanie zakwalifikowana do tej kategorii ludzi, inne dzieciaki zaczną jej unikać. Nauczyciele będą patrzeć na nią podejrzliwie i zaniżać oceny, nie zdając sobie nawet sprawy, że kierują się uprzedzeniami. Stanie się obiektem dyskusji i analiz. Ja również – jako osoba, która wychowała agresywne dziecko.
Kiedy parkowałam samochód za szkołą Callie przed spotkaniem z dyrekcją, wciąż jeszcze miałam nadzieję na szybkie wyjaśnienie sytuacji. Może wylała ten tusz przez przypadek? Potknęła się? Chciałam dla niej łatwego życia i prozaicznych problemów – takich, jakie poruszały seriale komediowe z lat osiemdziesiątych, które oglądałam. Nieudana pierwsza randka, koszmarna fryzura, impreza, na której przesadzi z alkoholem i stwierdzi, że to jednak nie dla niej. Pragnęłam dylematów, które da się rozstrzygnąć w pół godziny lub mniej − aplauzu publiczności, wesołej piosenki i napisów końcowych.
Oba skrzydła szkolnych drzwi frontowych stanęły otworem i z budynku zaczęli wychodzić uczniowie. Machali kolorowymi torbami, śmiali się, pisali SMS-y. Tłum stopniowo się przerzedzał, wychodziły już tylko pojedyncze osoby: chłopcy z ekwipunkiem do hokeja, nauczyciel pilnujący rowerów.
Callie, Dallas i Ella umościły się na tylnym siedzeniu samochodu. Pachniały słodyczami, lakierem do włosów i balsamem do ciała. Szczupłe nastolatki z kolorowymi kreskami na powiece. Były sobie bliższe niż rodzone siostry, przyjaźniły się od pierwszej klasy. Nazywałam je syjamskimi trojaczkami. Kiedy były małe, splotły włosy w jedną fryzurę i tak połączone usiłowały poruszać się po domu, wyrywając sobie nawzajem jasne kosmyki. Zazwyczaj roześmiane i rozgadane − dziś milcząco położyły plecaki pod nogi, nawet nie wyjęły telefonów.

 
Wesprzyj nas