Wstrząsająca i przejmująca powieść, której akcja toczy się w ponurych czasach po upadku cywilizacji i przedstawia niezwykłą historię hollywoodzkiego gwiazdora, jego niedoszłego ratownika oraz wędrującej grupy artystów, przemierzającej zniszczone tereny Wielkich Jezior i gotowej oddać wszystko w imię sztuki i człowieczeństwa.


Pewnej zimowej nocy znany aktor, Arthur Leander, umiera na zawał serca podczas wystawiania Króla Leara. Były paparazzi, Jeevan Chaudhary, szkolący się teraz na ratownika medycznego, jest na widowni i rusza Arthurowi na pomoc. Dziecięca aktorka, Kirsten Raymonde, obserwuje w przerażeniu jak Jeevan próbuje bez skutku uratować aktora. Arthura umiera. Tej samej nocy, kiedy Jeevan wraca z teatru do domu, rozprzestrzenia się straszliwy wirus. Szpitale są przepełnione, a Jeevan i jego brat barykadują się w mieszkaniu, jedynie nasłuchując wystrzałów z broni i patrząc z oddali, jak coraz więcej samochodów tamuje ruch na autostradach. Życie wokół nich się rozpada.

Mija piętnaście lat. Kirsten jest aktorką wędrującą z Podróżującą Symfonią. Ta mała grupa artystów przechadza się między osadami tego nowego, odmienionego świata i razem wystawia dzieła Szekspira a oraz gra muzykę dla tych nielicznych, którzy przeżyli epidemię. Z boku ich karawany oraz wytatuowana na ramieniu Kirsten, widnieje kwestia ze Star Treka: „Samo przetrwanie nie wystarcza”. Kiedy jednak Symfonia dociera do St. Deborah Przy Wodzie, napotyka tam nieobliczalnego proroka, wykopującego puste groby dla tych, którzy odważyli się opuścić jego osadę.

Ta wzruszająca, melancholijna powieść, której akcja rozgrywa się na przestrzeni wielu lat, wyjątkowo realistycznie przedstawia życie przed i po epidemii. Arthur rozpoczyna i kończy kolejne związki, Jeevan patrzy, jak prezenterzy telewizyjni żegnają się z widzami, Kirsten wikła się w niebezpieczną sytuację z prorokiem, a my dostrzegamy te przedziwne sploty okoliczności, które ich ze sobą łączą.

Stacja Jedenaście skupia się na relacjach, które dają nam siłę przetrwania, na znaczeniu sztuki w naszym życiu i na ulotnym pięknie otaczającego nas świata.

***

Jest to powieść przepełniona melancholią, niezwykle pięknie napisana i cudownie przejmująca. Powieść, którą na długo zapamiętam i do której z całą pewnością jeszcze wrócę.
George R.R. Martin

„Stacja Jedenaście” jest tak wciągająca, tak niesamowicie wymyślona, że bardzo ciężko było mi ją odłożyć.
Ann Patchett, autorka Belcanto

Imponująca… “Stacja jedenaście” jest przerażająca. Przypomina nam, jak ulotne są wszystkie osiągnięcia cywilizacji. Jest też pełna subtelnego, nienarzucającego się piękna… Wiedziała o tym Emily Dickinson, a Mandel nam o tym przypomina, że i w ubóstwie jest bogactwo, i w stracie może być piękno… Doskonała książka. W przeciwieństwie do innych postapokaliptycznych powieści, nie napełnia nas strachem przed końcem świata, a wdzięcznością za to, co mamy na co dzień.
Anthony Domestic, San Francisco Chronicle

Zawsze się wkurzam, kiedy kończę czytać dobrą książkę. Wkurzam się, że już się kończy i wkurzam się, że nigdy więcej nie będę mógł jej przeczytać po raz pierwszy. Ostatnio tak miałem po skończeniu „Stacji Jedenaście” Emily St. John Mandel.
Daniel Handler vel. Lemony Snicket, autor Serii niefortunnych zdarzeń

Czasem pojawia się taka książka, której wcale się nie spodziewałeś, a nagle okazuje się, że zawsze o takiej marzyłeś. „Stacja jedenaście” jest niezwykłą powieścią, która jednocześnie wydaje się być znajoma i całkowicie oryginalna. W iście mistrzowski sposób łączy ze sobą przyszłość, teraźniejszość i przeszłość oraz życie, śmierć i Szekspira. To doprawdy jedyna w swoim rodzaju książka.
Erin Morgenstern, autorka Cyrku nocy

W iście mistrzowski sposób łączy ze sobą przyszłość, teraźniejszość i przeszłość oraz życie, śmierć i Szekspira

Powieść została nominowana do National Book Award oraz PEN/Faulkner Award, zdobywczyni nagrody im. Arthura C. Clarke’a w roku 2015.

Emily St. John Mandel
Stacja Jedenaście
Przekład: Magdalena Lewańczyk
Wydawnictwo Papierowy Księżyc
Premiera: 17 listopada 2015


1. Teatr


1

Król stał w strumieniu błękitnego światła. Był to akt czwarty Króla Leara, wystawianego podczas zimowego wieczoru w teatrze Elgin w Toronto. Wcześniej, kiedy widzowie wchodzili na salę, trzy dziewczynki bawiły się i klaskały na scenie, dziecięce wersje córek Leara, a teraz powróciły jako halucynacje w scenie szaleństwa. Król potykał się i wyciągał do nich ręce, a one czmychały pośród cieni. Nazywał się Arthur Leander. Miał pięćdziesiąt jeden lat i kwiaty we włosach.
– Poznajesz mnie, panie? – zapytał aktor grający Gloucestera.
– Twoje oczy pamiętam całkiem wyraźnie – odpowiedział Arthur, rozkojarzony przez dziecięcą wersję Kordelii i wtedy się to stało. Zaszła jakaś zmiana na jego twarzy, potknął się, chciał się złapać kolumny, ale źle ocenił odległość i jedynie uderzył w nią mocno dłonią.
– Takie od pasa w dół są jak centaury – powiedział i nie tylko była to zła kwestia, ale sposób w jaki ją wypowiedział był chrapliwy, ledwie słyszalny. Przytknął zaciśniętą dłoń do klatki piersiowej niczym ranny ptak. Aktor grający Edgara przyglądał mu się uważnie. Nadal istniała możliwość, że Arthur grał w tym momencie, ale z pierwszego rzędu wstawał już mężczyzna. Szkolił się na ratownika. Dziewczyna mężczyzny pociągnęła go za rękaw i szepnęła: „Jeevan! Co ty wyprawiasz?” I sam Jeevan na początku tego nie wiedział. Już rozlegały się za nim szmery, żeby zajął z powrotem miejsce. W jego kierunek szedł bileter. Na scenie zaczął padać śnieg.
– Mały czyżyk to robi – wyszeptał Arhur. Jeevan, który znał tę sztukę bardzo dobrze, wiedział że aktor cofnął się o jakieś dwanaście linijek. – Czyżyk…
– Proszę pana, czy mógłby pan… – zaczął bileter.
Ale Arthurowi Leander kończył się już czas. Zachwiał się, jego oczy stały się zamglone i dla Jeevana oczywistym było, że przestał być Learem. Jeevan odepchnął biletera i rzucił się biegiem w stronę schodów na scenę, ale drugi pracownik już szedł przejściem, więc Jeevan był zmuszony skoczyć na scenę bez korzystania ze schodów. Była wyżej niż przypuszczał i najpierw musiał kopnąć pierwszego biletera, który przytrzymywał go za rękaw. Jeevan zauważył mimowolnie, że śnieg był z plastiku. Na scenę opadały malutkie przezroczyste wycinki, które przywierały do jego marynarki i muskały jego skórę. Edgar i Gloucester byli pochłonięci zamieszaniem i żaden z nich nie patrzył na Arthura, jak opierał się o kolumnę ze sklejki, a jego oczy były pozbawione wszelkiego wyrazu. Rozległy się krzyki zza sceny, dwa cienie pospiesznie się zbliżały, ale Jeevan już dotarł do Arthura, złapał aktora, kiedy ten stracił przytomność, i delikatnie położył go na podłodze. Śnieg prószył gęsto wokół nich, migotał w jasnoniebieskim świetle. Arthur nie oddychał. Dwa cienie, ochroniarze, zatrzymali się parę kroków dalej. Teraz już zaczynali rozumieć, że Jeevan nie jest żadnym obłąkanym fanem. Widownia przeistoczyła się w zgiełk głosów, błysków z aparatów telefonicznych, niewyraźnych zawołań w ciemności.
– Jezu Chryste – powiedział Edgar. – O Jezu. – Porzucił brytyjski akcent, którego wcześniej używał i brzmiał teraz jakby był z Alabamy, skąd rzeczywiście pochodził.
Gloucester zdjął bandaż, który zakrywał mu pół twarzy – w tym momencie sztuki jego postać już miała wyłupione oczy – i wyglądał jakby był zawieszony w czasie, otwierał i zamykał usta niczym ryba.
Serce Arthura przestało bić. Jeevan zaczął go resuscytować. Ktoś coś krzyknął i kurtyna opadła, świst tkaniny i cienia, który oddzielił widownię od tego równania i zmniejszył scenę o połowę. Ochroniarze oddalili się. Zmieniły się światła, odcienie bieli i błękitu zamieci śnieżnej zostały zastąpione fluorescencyjnym blaskiem, który w porównaniu z nimi wydawał się jaskrawo żółty. Jeevan cicho pracował w cytrynowym świetle, czasem tylko zerkał na twarz Arthura. Błagam, ocknij się, błagam. Oczy Arthura były zamknięte. Był jakiś ruch za kurtyną, ktoś szamotał tkaniną, szukał przejścia na drugą stronę, i wtem starszy mężczyzna w szarym garniturze kucnął po drugiej stronie Arthura.
– Jestem kardiologiem – wyjaśnił. – Walter Jacobi. – Jego oczy wydawały się być powiększone przez okulary i miał przerzedzające się włosy.
– Jeevan Chaudhary – odpowiedział Jeevan. Nie był pewien, jak długo już tu był. Ludzie poruszali się wokół niego, ale wszyscy wydawali się tak oddaleni i niewyraźni, wszyscy poza Arthurem, a teraz też poza tym mężczyzną, który do nich dołączył. Prawie jakbyśmy byli w oku cyklonu, pomyślał Jeevan, on, Walter i Arthur razem w tym bezruchu. Walter dotknął czoła aktora, delikatnie, jak rodzic uspokajający chore dziecko.
– Zadzwonili już po karetkę – powiedział.
Opuszczona kurtyna tworzyła na scenie aurę niespodziewanej intymności. Jeevan przypomniał sobie, jak lata temu, podczas swojej krótkiej kariery dziennikarza, przeprowadzał wywiad z Arthurem w Los Angeles. Myślał o swojej dziewczynie, Laurze, zastanawiał się czy czekała wciąż na swoim miejscu w pierwszym rzędzie, czy może wyszła do foyer. Arthurze, błagam, zacznij znów oddychać, błagam. Myślał o tym, w jaki sposób opuszczona kurtyna oddzieliła ich od widowni i przemieniła scenę w pokój, co prawda pokój o przepastnej przestrzeni bez widocznego sufitu, ze śladem wybiegów i świateł, pomiędzy którymi dusza mogłaby umknąć niezauważona. Co za durna myśl, Jeevan powiedział sobie w duchu. Nie bądź idiotą. Ale teraz drażniło go dziwne ukłucie w karku, poczucie jakby był obserwowany z góry.
– Mam cię zmienić? – zapytał Walter. Jeevan zrozumiał, że kardiolog czuje się bezużyteczny, więc przytaknął, wziął ręce z klatki piersiowej Arthura i Walter przejął rytm uciskania.
Jeevan rozejrzał się jeszcze raz po scenie i zmienił wcześniejsze zdanie – nie można jej było porównać do zwykłego pokoju. Była zbyt otwarta, z tymi wszystkimi drzwiami, ciemnymi przestrzeniami pomiędzy przejściami, bez sufitu. Bardziej przypominała terminal na dworcu lub na lotnisku, wszyscy tylko pospiesznie przechodzący dalej. Przyjechała karetka, para ratowników zbliżała się przez wciąż absurdalnie padający śnieg, aż w końcu znaleźli się nad upadłym aktorem niczym wrony, mężczyzna i kobieta w ciemnych mundurach, odsuwający Jeevana na bok, a kobieta tak młoda, że mogłaby uchodzić za nastolatkę. Jeevan wstał i cofnął się o parę kroków. Dotknął kolumny, przy której upadł Arthur. Była gładko wypolerowana, z drewna pomalowanego tak, żeby przypominało skałę.
Wszędzie byli inspicjenci, aktorzy, anonimowi pracownicy teatru z notesami.
– Na miłość boską – Jeevan usłyszał jak jeden z nich mówi – czy ktoś może wyłączyć ten śnieg?
Regana i Kordelia trzymały się za ręce i płakały za kurtyną. Edgar siedział na podłodze niedaleko nich, zakrywając usta dłonią. Goneryla rozmawiała cicho przez komórkę. Sztuczne rzęsy rzucały cień na jej twarz.
Nikt nie zwracał uwagi na Jeevana i wtedy zdał sobie sprawę, że jego rola w tym spektaklu już dobiegła końca. Nie wydawało się, żeby ratownikom udało się cokolwiek zdziałać. Chciał odnaleźć Laurę. Pewnie roztrzęsiona czekała na niego w korytarzu. Być może – było to wątpliwe, ale możliwe – uzna jego działanie za godne podziwu.
W końcu udało się komuś wyłączyć śnieg, ostatnie kilka przezroczystych płatków opadało na podłogę. Jeevan rozglądał się za najłatwiejszym wyjściem ze sceny, kiedy usłyszał szloch. Było to dziecko, które zauważył już wcześniej, mała aktorka, kucająca na scenie obok drugiej kolumny. Jeevan widział już tę sztukę cztery razy, ale nigdy nie uczestniczyły w niej dzieci i uważał to za dość innowacyjną zmianę. Dziewczynka miała siedem albo osiem lat. Przecierała oczy tak, że resztki makijażu zostawały na jej twarzy i dłoni.
– Raz – powiedział jeden z ratowników, a drugi odsunął się, kiedy ten zaczął defibrylację.
Jeevan zwrócił się do dziewczynki:
– Hej. – Kucnął przed nią. Czemu nikt nie przyszedł, żeby ją stąd zabrać? Obserwowała ratowników. Zawsze chciał mieć dzieci, jedno lub dwoje, ale nie miał z nimi żadnego obycia, nie miał pojęcia jak z nimi rozmawiać.
– Dwa. – Znowu ratownik.
– Nie powinnaś na to patrzeć – powiedział Jeevan.
– On umrze, prawda? – Jej oddech przerywało szlochanie.
– Nie wiem. – Chciał powiedzieć coś pokrzepiającego, ale sam musiał przyznać, że nie wyglądało to dobrze. Arthur leżał nieruchomo na scenie, po dwóch seriach elektrowstrząsów, a Walter wciąż trzymał jego nadgarstek i patrzył ponuro w przestrzeń w oczekiwaniu na puls. – Jak masz na imię?
– Kirsten – odpowiedziała dziewczynka. – Jestem Kirsten Raymonde. – Ten cały makijaż sceniczny był niepokojący.
– Kirsten, gdzie twoja mama? – zapytał się Jeevan.
– Ma mnie odebrać o jedenastej.
– Czekaj – powiedział ratownik.
– Ok, więc kto się tobą zajmuje, kiedy tu jestes?
– Tanya jest stajennym. – Dziewczynka wciąż wbijała wzrok w Arthura. Jeevan przesunał się, żeby zasłonić jej widok.
– Dwudziesta pierwsza czternaście – powiedział Walter Jacobi.
– Stajennym?
– Tak ją nazywają – wyjaśniła. – Zajmuje się mną, kiedy tu jestem.
Zza sceny wyszedł mężczyzna w garniturze i rozmawiał teraz pospiesznie z ratownikami, którzy przyczepiali Arthura do noszy. Jeden z nich wzruszył ramionami i zsunął koc, żeby nałożyć Arthurowi maskę z tlenem. Jeevan stwierdził, że to ze względu na rodzinę Arthura, żeby nie otrzymali wieści o jego śmierci poprzez wieczorne wiadomości. Ujął go ten prosty akt dobroci.
Jeevan wstał i wyciągnął rękę do pochlipującego dziecka.
– Chodź – powiedział. – Poszukamy Tanyi. Pewnie sama cię szuka.
Było to wątpliwe. Jeśli Tanya szukałaby swojego kucyka, to na pewno już by ją odnalazła. Poprowadził dziewczynkę za scenę, ale mężczyzna w garniturze już zniknął. Za kulisami panował chaos, pełno hałasu i ruchów, okrzyki, żeby przepuścić procesję Arthura, z Walterem na jej czele. Parada zniknęła w dół korytarza w kierunku tylnych drzwi, a cały ten zgiełk jeszcze bardziej napęczniał. Ludzie płakali, rozmawiali przez telefon, skupiali się w małych grupkach opowiadając sobie, jak to się stało – „No i patrzę na niego, a on nagle upada…” – wykrzykiwali polecania, albo ignorowali polecenia wydane przez innych.
– Tyle ludzi – powiedział Jeevan. Nie przepadał za tłumami. – Widzisz gdzieś Tanyę?
– Nie, nigdzie jej nie widzę.
– Może powinniśmy zostać w jednym miejscu i pozwolić jej odnaleźć nas. – Pamiętał, że przeczytał kiedyś coś podobnego w poradniku na temat tego co zrobić, kiedy zgubisz się w lesie. Wzdłuż tylnej ściany był rząd krzeseł i usiadł na jednym z nich. Stąd widział nieumalowany tył sceny. Jeden z pracowników zamiatał śnieg.
– Czy z Arthurem będzie wszystko ok? – Kristen wdrapała się na krzesło obok niego i kurczowo zaciskała dłonie na swojej sukience.
– W tamtej chwili robił coś, co kocha najbardziej na świecie. – Opierał się na czymś, co przeczytał z miesiąc temu, na wywiadzie, którego Arthur udzielił jednej z kanadyjskich gazet, The Globe and Mail – „Całe życie czekałem, aż będę w odpowiednim wieku, żeby zagrać Leara i niczego nie kocham tak mocno jak bycia na scenie, tej bezpośredności…” – ale te słowa wydawały mu się teraz takie puste. Arthur grał głównie w filmach, i niby kto w Hollywood chciałby być stary?
Kristen siedziała w milczeniu.
– Chodzi mi o to, że jeśli granie na scenie była ostatnią rzeczą, jaką zrobił – kontynuował Jeevan. – To ta ostatnia rzecz była czymś, co dawało mu dużo szczęścia.
– A była to ostatnia rzecz, jaką zrobił?
– Niestety myślę, że tak.
Śnieg został zamieciony w połyskujący stosik, mały srebrny pagórek.
– Też kocham to najbardziej na świecie – powiedziała po chwili Kirsten.
– Co takiego?
– Granie – odpowiedziała i wtedy z tłumu wynurzyła się zapłakana młoda kobieta z rozłożonymi ramiona. Ledwo spojrzała na Jeevana, od razu wzięła Kirsten za rękę. Odchodząc, Kirsten raz się odwróciła i zniknęła.
Jeevan wstał i wszedł z powrotem na scenę. Nikt go nie zatrzymywał. Część niego miała nadzieję, że zobaczy Laurę tam gdzie ją zostawił, w pierwszym rzędzie – ile to czasu minęło? – ale kiedy wydostał się zza aksamitnych kurtyn, widowni już nie było, między rzędami chodzili jedynie pracownicy, zamiatali i zbierali upuszczone programy. Na jednym z siedzeń wisiał zapomniany szal. Przeszedł do imponującego foyer z czerwoną wykładziną. Uważał, aby nie napotkać wzroku któregoś z bileterów. Po sali snuło się paru niedobitków z widowni, lecz Laury wśród nich nie było. Zadzwonił do niej, ale wyłączyła telefon na czas trwania sztuki i najwidoczniej wciąż go nie uruchomiła.
– Laura, jestem w foyer. Nie wiem gdzie jesteś. – Zostawił jej wiadomość.
Stanął w wejściu do damskiej toalety, zawołał do sprzątaczki, ale odpowiedziała mu, że w środku było pusto. Przeszedł się jeszcze raz po foyer, po czym udał się do szatni. Jego kurtka była jedną z nielicznych wciąż tam wiszących. Nie było wśród nich niebieskiego płaszcza Laury.
Na Yonge Street padał śnieg. To go zaskoczyło, kiedy opuszczał teatr, to echo plastikowych przezroczystości, które wciąż były przyczepione do jego marynarki. Kilku paparazzi spędzało wieczór przy tylnych drzwiach do teatru. Arthur nie był już tak znany jak kiedyś, ale jego zdjęcia wciąż się sprzedawały, szczególnie teraz kiedy był uwikłany w gladiatorski rozwód z modelką/aktorką, która zdradziła go z reżyserem.
Do niedawna Jeevan też był paparazzim. Miał nadzieję, że przemknie niezauważony obok swoich byłych współpracowników, ale to byli mężczyźni, którzy zawodowo zajmowali się dostrzeganiem ludzi próbujących prześlizgnąć się obok, więc od razu go wychwycili.
– Dobrze wyglądasz – powiedział jeden z nich. – Elegancki płaszczyk. – Jeevan miał na sobie swój dwurzędowy płaszcz, który nie był zbyt ciepły, ale sprawiał, że odznaczał się od swoich starych współpracowników w puchowych kurtkach i dżinsach. – Stary, gdzieś ty się podziewał?
– Teraz pracuję za barem i uczę się na ratownika medycznego.
– Pogotowie? Serio? Chcesz zajmować się zbieraniem meneli z chodników?
– Chciałbym robić coś pożytecznego, jeśli to miałeś na myśli.
– Taa, jasne. Byłeś w środku, nie? Co się tam stało? – dopytywał.
Kilkoro z nich rozmawiało przez telefon:
– Uwierz mi, facet nie żyje – mówił jeden z nich, obok Jeevana. – No tak, śnieg trochę zasłania, ale spójrz na to co ci wysłałem, na to gdzie ładują go do karetki, spójrz na jego twarz…
– Nie mam pojęcia, co się stało – odpowiedział Jeevan. – Po prostu opuścili kurtynę w połowie czwartego aktu. – Nie miał ochoty teraz z nikim rozmawiać, może z wyjątkiem Laury, ale w szczególności nie chciał rozmawiać z nimi. – Widziałeś, że zabierali go do karetki?
– Wynieśli go tylnymi drzwiami – powiedział jeden z fotografów. Pospiesznym, nerwowym ruchem palił papierosa. – Ratownicy, karetka, wszystkie te bajery.
– A jak on wyglądał?
– Szczerze? Jak pieprzony trup.
– Jest różnica między botoksem, a botoksem – powiedział inny z paparazzi.
– Dali jakieś oświadczenie? – zapytał się Jeevan.
– Wyszedł jakiś koleś w garniturze i z nami pogadał. Wyczerpanie i, skumaj to, odwodnienie. – Kilku z nich się zaśmialo. – Z tymi to zawsze wyczerpanie i odwodnienie, co nie?
– Ktoś powinien im, kurde, powiedzieć – zaczął ten od botoksu. – Ktoś powinien wpaść na to, żeby wziąć jednego czy dwóch z tych aktorów na bok i im powiedzieć: Ej stary, przekaż to reszcie, trzeba pić wodę i czasem trochę pospać, ok?
– Niestety, widziałem jeszcze mniej od was – odparł Jeevan i udał, że dostał ważny telefon. Poszedł dalej Yonge Street z mocno przyciśniętym do ucha telefonem, zatrzymał się w jakiejś bramie i zadzwonił znów do Laury. Jej telefon wciąż był wyłączony.
Jeśli zadzwoniłby po taksówkę to byłby w domu w pół godziny, ale podobało mu się bycie na zewnątrz, na tym rześkim powietrzu i z dala od innych ludzi. Śnieg był coraz gęstszy. Tak bardzo, tak niesamowicie bardzo czuł, że żyje, aż ukłuło go poczucie winy. Cały ogrom tej niesprawiedliwości, że jego serce działało bez szwanku, podczas gdy Arthur leżał gdzieś zimny i nieruchomy. Udał się pod górę Yonge Street, wcisnął dłonie głęboko do kieszeni płaszcza, a śnieg smagał go po twarzy.
Jeevan mieszkał w Cabbagetown, w dzielnicy na północny wschód od teatru. Dość długi spacer, czerwone tramwaje przejeżdżające obok, mając dwadzieścia parę lat nie raz tak chodził, ale teraz od dawna tego nie robił. Nie był pewien, czy w ogóle jest stanie to zrobić, ale kiedy skręcił na Carlton Street poczuł w sobie energię i to natchnęło go, żeby ominąć przystanek tramwajowy.
Dotarł do Allan Gardens Parku, który znajdował się mniej więcej w połowie drogi i w tym miejscu uderzyło go niesamowite, niespodziewane uczucie radości. Arthur nie żyje, umarł, a ty nie potrafiłeś go uratować, nie ma z czego się cieszyć. Jednak coś było. Był wniebowzięty, ponieważ całe życie zastanawiał się, czym powinien się zajmować, a teraz był pewien, był absolutnie pewien, że chce zostać ratownikiem. W tych momentach, w których inni ludzie się tylko gapią, on chciał być tym, który działa.
Poczuł absurdalną chęć, żeby wbiec do parku. Wydawał się być taki obcy przez tę zamieć, tylko śnieg i cienie, mroczne sylwetki drzew, podwodny błysk szklarni. Kiedy był chłopcem lubił leżeć na plecach na trawie i obserwować, jak zasypywał go biały puch. Cabbagetown było już widoczne, zaledwie parę ulic dalej mrugały przymglone śniegiem światła Parliament Street. Telefon zawibrował mu w kieszeni. Zatrzymał się, żeby przeczytać smsa od Laury: Bolała mnie głowa, więc poszłam do domu. Kupisz mleko?
I oto uleciała z niego cała energia. Nie mógł iść dalej. Bilety do teatru miały być miłym gestem, czymś w rodzaju „zróbmy coś romantycznego, bo ostatnio tylko się kłócimy”, a ona go tam zostawiła, zostawiła go na scenie, kiedy próbował ratować martwego aktora, poszła do domu i teraz chciała, żeby kupił mleko. Kiedy tak stał w jednym miejscu, zrobiło mu się zimno. Nie czuł palców u stóp. Zniknęła magia zamieci, radość, którą czuł zaledwie chwilę temu też go opuszczała. Noc była ciemna, niespokojna, śnieg gęsto sypał, zaparkowane samochody przemieniły się w miękkie szkice. Bał się tego co powie, jeśli wróci do domu, do Laury. Może mógłby znaleźć jakiś bar, ale nie chciał z nikim rozmawiać i kiedy tak o tym myślał, to w sumie nawet nie miał ochoty się upić. Po prostu chciał być sam, w spokoju zdecydować, dokąd dalej pójść. Wkroczył w ciszę lasu.

 
Wesprzyj nas