W powieści Sufrażystki kryminalna intryga toczy się w cieniu walki kobiet o prawa wyborcze. W 1912 roku w Londynie staje się areną prowokacji i przemocy oraz przełomowych wydarzeń…


W roku 1912 Londyn pogrąża się w chaosie. Napięcie w organizacji sufrażystek sięga zenitu, jednak dla Frankie George, młodej dziennikarki z Fleet Street, najpoważniejszym problemem jest przetrwanie w brutalnej branży prasowej. Kiedy redakcja zleca jej przeprowadzenie wywiadu z cyrkową akrobatką Ebony Diamond, zafascynowana Frankie podąża w ślad za nią do sklepu z gorsetami „Fabryka Klepsydr”, który skrywa niejeden mroczny sekret.

Wkrótce Ebony Diamond znika w tajemniczych okolicznościach podczas występu, zaś Frankie zostaje wciągnięta w świat oszustw, modnych felietonistek, fetyszystów, sufrażystek i cyrkowych dziwadeł. Jak zniknęła Ebony, kogo się obawiała i co dzieje się za drzwiami tajemniczej „Fabryki Klepsydr”?

Od redakcji informacyjnych Fleet Street po salony londyńskiej socjety, zaginiona Ebony Diamond prowadzi Frankie śladem mordercy, który wciela w życie niewyobrażalny plan…

***

W powieści kryminalna intryga toczy się w cieniu walki kobiet o prawa wyborcze. Nierówność społeczna długo była ignorowana przez opinię publiczną i dopiero działalność sufrażystek pozwoliła po latach przedefiniować pojęcie obywatelstwa i wprowadzić powszechne prawa wyborcze. A walka nie była łatwa, bo wiele kobiet w tamtym czasie nie do końca zdawało sobie sprawę z potrzeby jej podejmowania – zdarzały się głosy: „Cóż, one wszystkie mają nierówno pod sufitem. Komu potrzebne prawo głosu? Za chwilę będą chciały, żebyśmy zasiadały w tym nudnym parlamencie, który cuchnie mężczyznami” czy też: „Jedyne prawo kobiety to pozycja na lewo od mężczyzny”.

Niektóre z walczących kobiet opowiadały się za obywatelskim nieposłuszeństwem czy też lobbingiem członków parlamentu. Pani Muskett, jedna z bohaterek książki, mówi tak: „stoję przed Wysokim Sądem jako matka czworga dzieci, dwóch chłopców i dwóch dziewczynek, które zostaną wychowane jako równe sobie. Kobiety płacące podatki pracują w gorszych warunkach niż górnicy. Ma pan tylko jeden, męski punkt widzenia, ale to społeczeństwo składa się z mężczyzn i kobiet. Zmuszono nas do tego i posuniemy się jeszcze dalej, proszę zapamiętać moje słowa. To wszystko, co mam do powiedzenia w tej sprawie”.

Bardziej bojowe działaczki decydowały się na drogę prowokacji i przemocy, nawet, gdy ich działania prowadziły do więzienia lub śmierci. Jak powiedziała najbardziej znana aktywistka, Emmeline Pankhurst, „argument w postaci rozbitej szyby to najcenniejszy dziś argument w polityce”. Niezależnie od drogi, którą obrały, to dzięki ich determinacji, politycznemu zawzięciu i nowoczesnemu podejściu, ostatecznie wygrały. Lucy Ribchester pisze: „Sufrażetki wszystko zmieniły w Scotland Yardzie. Teraz to przestępcy patrzyli z wyrzutem podczas aresztowania, a z ławy oskarżonych wołali «hańba» do funkcjonariuszy”. Kobiety, które dotychczas były uznawane za gorsze i były trzymane z dala od spraw politycznych, mogły w końcu wyrażać swoją opinie na równi z mężczyznami”.

powieść historyczna opisująca przełomowe wydarzenia, porywająca i zabawna

„Podniecający i wartki historyczny kryminał… emocjonująca wyprawa do świata gorsetów, Emmeline Pankhurst i dziennikarek…”
„The Herald”

„Nikt tak efektownie nie opowiadał o ruchach walczących o prawa kobiet od czasów Glynis Johns śpiewającej «Marsz sufrażystek» w musicalu Mary Poppins. Zabójczy debiut, który zarówno uczy, jak i bawi”
„Sunday Express”

„W tym kryminale aż się roi od efektownych postaci… Lecz zarazem jest to powieść historyczna opisująca przełomowe wydarzenia, których znaczenia dzisiaj często nie doceniamy… Londyn Lucy Ribchester wprost tętni życiem”
„The Guardian”

„Porywająca opowieść… Mądra i zabawna, pouczająca, ale zarazem bardzo przyjemna w odbiorze… Rzadko spotyka się efektowną powieść, po której przeczytaniu czujemy się mądrzejsi”
Martin Cornwell, Quadrapheme.

Lucy Ribchester
Sufrażystki
Przekład: Robert Waliś
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 4 listopada 2015


ROZDZIAŁ PIERWSZY

1 listopada 1912

Słońce mocno przygrzewało, gdy Frankie George jechała na rowerze Fleet Street, próbując nie dopuścić, aby jej notatnik i wizytówki wyfrunęły z dolnych kieszeni, a ołówki wbiły się jej w pierś. Nie ufała ciepłej pogodzie, kiedy wstała w południe, żeby odebrać telegram od redaktora, który wzywał ją do biura przy Stonecutter Street. Teraz, kiedy omijała chłopców na motocyklach, które dmuchały fioletowym dymem, sterty końskiego łajna oraz parujące konie ciągnące omnibusy, żałowała, że tak się ubrała. Miała na sobie twarzowy tweedowy kostium w jasnobrązowych jesiennych barwach, doskonały do jazdy na rowerze, szczelny jak tapicerka. Na Fleet Street unosiły się odurzające opary, więc miała wrażenie, że brnie przez gorącą zupę.
Zbliżył się do niej rozkołysany wóz pełen placków z mięsem i przez chwilę miała ochotę sięgnąć po jeden z nich, ale zmieniła zdanie, widząc, że koń ciągnący następny wóz na nie dyszy. Skręciła w Shoe Lane, omijając rozbite dyniowe latarenki pozostałe po poprzednim wieczorze, gdy świętowano Halloween, i dopiero wtedy przypomniała sobie, że jest dzień Wszystkich Świętych. A z nieba leje się żar. Co dalej? Atak lata w dzień Guya Fawkesa?
Przy Stonecutter Street znajdowały się głównie redakcje czasopism, które korzystały z niższego czynszu. W przypadku „London Evening Gazette” oznaczało to gnieżdżenie się w strzelistej kamienicy, sześciokrotnie wyższej niż szerszej, przez co na każdym piętrze mieściło się tylko jedno pomieszczenie. Cegły były w kiepskim stanie, a w ścianach co rusz pojawiały się nowe przecieki i pęknięcia. Wciąż strategicznie rozstawiano kolejne wiadra i wtykano pęczki wyściółki w świszczące szczeliny. Frankie oparła rower o płot przed budynkiem, skąd ostatnio go pożyczyła, i wbiegła po schodach.
W redakcji jak zwykle panował histeryczny szum. Rozcinano pliki świeżo wydrukowanych gazet, mężczyźni ubrani w koszule i spodnie na szelkach biegali po schodach, nosząc kawałki papieru cienkie jak chusteczki. Z każdego piętra dobiegały donośne okrzyki „kopia”, a wraz z nimi woń tureckiego tytoniu i od czasu do czasu odgłosy trzepnięcia któregoś z chłopców w ucho. Frankie wyłowiła telegram z kieszeni i wręczyła go mężczyźnie w recepcji.
– Wiesz, czego chce? – Mężczyzna przyłożył dłoń do ucha, żeby usłyszeć jej odpowiedź wśród panującego gwaru.
Frankie zerknęła na liścik. „STONECUTTER STREET STARK”.
Wzruszyła ramionami. Mężczyzna odpowiedział tym samym gestem, po czym dłonią wskazał jej schody.
Im wyżej w budynku, tym ważniejszy lokator. W piwnicach stały prasy drukarskie obsługiwane przez mężczyzn w fartuchach, którzy tak ogłuchli od hałasu maszyn, że wrzeszczeli do siebie nawet wtedy, gdy siedzieli przy tym samym stole w Olde Cheshire Cheese. Wciąż pod ziemią, ale jeden poziom wyżej wyszkoleni ludzie o zwinnych palcach pianistów siedzieli przy linotypach, ustawiając litery w równych rządkach.
Parter należał do dziennikarzy sportowych i pracowników etatowych, których można było natychmiast posłać do dowolnego miejsca w Londynie, żeby podstępem zdobyli informacje na posterunku policji, w kostnicy, sądzie rozwodowym lub u gadatliwych właścicielek pubów bądź mściwych służących. Pisarze nekrologów, korespondenci polityczni oraz redaktorzy dłuższych artykułów zajmowali biuro położone na pierwszym piętrze; mieli do dyspozycji czerwoną aksamitną kanapę, z której wzbijały się kłębu kurzu, gdy tylko ktoś na niej usiadł.
Jeszcze wyżej korektorzy pracowali przy biurkach pełnych niebieskich ołówków, butelek z klejem i nożyczek, tnąc i układając teksty otrzymane przez pomocników biurowych. A na samym szczycie zasiadał sam pan Stark, redaktor naczelny, w gabinecie ze skrzypiącą drewnianą podłogą i potężnym dębowym biurkiem pokrytym konkurencyjnymi gazetami oraz skrawkami kalki, którym towarzyszyła szklaneczka whisky z trwałą skamieliną osadu po poprzednich drinkach. Stark miał także honor goszczenia u siebie telegrafu Reutersa, czterech filarów zwieńczonych oszkloną skrzynką z plątaniną elektromagnetycznych kabli, które przy wtórze tykania i stukania wypluwały milę wiadomości dziennie. Wyniki konnych gonitw, przemowy parlamentarzystów, wydarzenia zagraniczne, wieści spedycyjne – wszystko to wylewało się na cienki pasek papieru, który Nobby, pomocnik Starka, przycinał nożycami i przekazywał Starkowi do przeczytania. Większość wiadomości kończyła pod biurkiem w koszu na makulaturę.
Podczas pierwszej wizyty w gabinecie Starka Frankie ostrożnie przyjrzała się koszowi, zastanawiając się, jak wiele wychuchanych i ręcznie zaadresowanych dziennikarskich wiadomości zostało zwiniętych w kulkę i wyrzuconych niczym stare skórki pomarańczy.
Tuż przed dotarciem na półpiętro w drodze do gabinetu Starka usłyszała czyjeś wołanie.
– Hej, Georgie.
– Mam na imię Frankie – zaczęła, odwracając się. Od razu rozpoznała Teddy’ego Hawkinsa, jednego z dziennikarzy, którzy mieli swoje biurko w pokoju redakcji informacyjnej na dole. Miał wykrzywione usta, które wyglądały, jakby kiedyś zostały zmiażdżone i nigdy nie odzyskały pierwotnego kształtu. Niósł stertę wycinków z gazet.
– Dostałaś od nas telegram?
– Od pana Starka.
Hawkins zbył tę uwagę.
– Chce, żebyś opisała czyjąś sylwetkę. Tekst na pół, a nie trzy czwarte strony. – Wyszczerzył się.
Frankie szybciej zabiło serce.
– Jutro wieczorem w Coliseum występuje pewna sufrażetka, akrobatka. Ebony Diamond. Znasz ją?
Dreszcz podekscytowania natychmiast ustąpił miejsca rozdrażnieniu. Już miała powiedzieć: „A niby dlaczego miałabym ją znać?”, ale Hawkins nie dał jej okazji.
– Nikt z nas nie ma pojęcia, co to za jedna. Dlatego szef chce, żebyś się tym zajęła. – Zerknął na jej kostium. – Wiesz co nieco o sufrażetkach, prawda? Tak czy inaczej, masz czas do jutra. On powie ci resztę. – Wparował przed nią do gabinetu Starka, pozostawiając za sobą smród starego dymu.
Frankie usłyszała szmer pośpiesznej rozmowy, a po chwili Hawkins wyszedł, mrugnął do dziewczyny – przez co poczuła się lekko zbrukana – i zbiegł po schodach. Zanim zniknął, z zadowoleniem zauważyła, że przy bucie powiewa mu długa taśma z telegrafu. Szybko otrzepała kostium i weszła do gabinetu. Stark pochylał potężne ciało nad korektą i przyglądał się jej przez monokl tkwiący w oczodole. Za ucho zatknął niebieski ołówek. Miał owalną figurę zwężającą się ku górze jak jajko i niezwykle wyraziste rysy: uszy, nos, niebieskie wyłupiaste oczy, które wyglądały jak przytwierdzone redaktorskim klejem, a w parze z niecodziennym wyglądem szedł niezdarny sposób wysławiania się. Stark lubił nazywać swoje dziennikarki „cukiereczkami” albo „ciasteczkami”.
Nie podniósł wzroku. Frankie podeszła bliżej, tak że jej buty znalazły się w jego polu widzenia.
– Ebony Diamond – powiedział, wciąż wbijając wzrok w długi tekst. – Zna ją pani?
Frankie pokręciła głową, ale po chwili zrozumiała, że powinna odpowiedzieć.
– Nie. – Odchrząknęła.
– Jest sufrażetką.
– Nie znam jej – powtórzyła Frankie, starając się, żeby jej głos zabrzmiał pewnie.
– Więc chciałbym, żeby ją pani poznała. Już dwukrotnie siedziała w Holloway, więc nie musi się pani z nią cackać. Niech ją pani spyta o dozorczynie i przymusowe karmienie.
Czekała na dalsze instrukcje, patrząc, jak jego głowa przesuwa się tam i z powrotem wzdłuż linii tekstu.
– Jeszcze tu pani jest?
– Chodzi o to… panie Stark. Nie jestem pewna, czy tekst o sufrażetkach, zważywszy na moje doświadczenia… To znaczy przychodzi mi do głowy wiele innych tematów, które…
– Albo to, albo relacja z rzucania kółkami w Wimbledon Common. Chce pani relacjonować rzucanie kółkami?
Frankie w myślach szybko obliczyła odległość dzielącą ją od Wimbledonu. Prawie się opłacało.
– Nie, panie redaktorze, dziękuję.
– Nobby ma dla pani trochę notatek, prawda Nobby?
Pomocnik Starka, który stał w kącie, wpatrując się w tykający telegraf, nachylił się nad stołem i podał jej kawałek papieru. Na górze widniały nazwisko i adres zapisane przez Starka ozdobnym charakterem pisma za pomocą niebieskiego woskowego ołówka. „Olivier Smythe, gorsety, New Bond Street 125”. Poniżej Nobby nabazgrał swoje notatki.
Frankie zmarszczyła czoło.
– Przepraszam, nie wiem, czy dobrze zrozumiałam. To adres sklepu z gorsetami przy Bond Street.
– Tak.
Frankie się zawahała.
– On jej szyje kostiumy – rzekł Stark, jakby to wszystko było oczywiste. Potem wrócił do studiowania korekty, a Nobby wzruszył ramionami i odwrócił się w stronę telegrafu. Frankie westchnęła, złożyła kartkę i schowała ją do kieszeni, po czym wyszła na korytarz. Była w połowie wysokości schodów, kiedy jakiś mężczyzna w brązowym robotniczym stroju wypadł z jednego z bocznych pokoi.
– Chwileczkę, chwileczkę. – Zatrzymał ją, rzucając w jej stronę skórzane pudełko. Jego poplamione tuszem palce cuchnęły chemikaliami. – Postaraj się o dobre ujęcie. Z bliska, od pasa w górę. Nie zapomnij o talii. Niech nie zamyka oczu. Płytki już włożyłem, ćwiartki. – Wskazał połówkę trójkątnej rurki wetkniętą z tyłu urządzenia. – Jeśli ją zgubisz, przerobię twoje palce na konserwę. Proszek w razie potrzeby możesz kupić w aptece. Najlepiej marki Muller’s.
Dopiero wtedy ją olśniło, czym jest ta skrzynka ze skóry.
– Już kiedyś robiłam zdjęcia – odparła. To nie była prawda, ale ktoś kiedyś ją sfotografował, a to prawie to samo. Ostrożnie wyjęła aparat z pudełka i uważnie mu się przyjrzała. Miał sztywną czerwoną harmonijkę i lśniące mosiężne okucia. Na żółtym szklistym okręgu widniał napis „J. Lizars Challenge. Glasgow, Londyn, Edynburg”.
Schowała aparat do pudełka i założyła na ramię skórzany pasek, a następnie wyszła z budynku, wystawiając twarz na światło słońca. Usiłowała pozbyć się słabego mrowienia, który poczuła przed gabinetem Starka, kiedy Teddy Hawkins powiedział jej, dlaczego otrzymała to zlecenie. Oczywiście Teddy Hawkins nigdy nie przeprowadzał wywiadów z sufrażetkami; wolał napełniać kufle policjantom i dawać w łapę politykom w Savage Club. Sufrażetka. Już ona mu pokaże sufrażetkę. Wystarczy rzut oka na jej spodnie i wszyscy od razu zakładają, że jest cholerną sufrażetką.
Zresztą to nawet nie jest prawdziwe słowo, tylko nazwa, którą wymyślił ktoś w „Daily Mail”, żeby odróżnić tłukące młotkami podopieczne pani Pankhurst od popijających herbatkę podopiecznych pani Fawcett. Sufrażystki i sufrażetki oraz kilka innych odłamów, a wszystkie wyglądały identycznie w swoich bluzkach, kostiumach szytych na miarę i kapeluszach ozdobionych wypchanymi zwierzętami, gdy wciskały ludziom broszurki na rogach ulic.
A teraz Frankie miała po prostu ruszyć tanecznym krokiem do sklepu z gorsetami w poszukiwaniu sufrażetki akrobatki, której nigdy nie widziała. To był dla nich wszystkich świetny dowcip. Wyobrażała ich sobie z natłuszczonymi włosami, spowitych wonią tureckiego tytoniu, jak zbierają się w pokoju redakcji i rechoczą jak małpy do swoich filiżanek z kawą.
Przełknęła ślinę i uniosła podbródek. To tylko praca, dodatkowa praca. Zresztą wywiad to awans w porównaniu z jej stałą rubryką, którą współtworzyła z Iskierką, oraz okazjonalnymi rysunkami satyrycznymi. Poza tym według Jurnalism for Women [Dziennikarstwa dla kobiet] Audrey Woodford nigdy nie należy odmawiać pracy. Przeczesała palcami kępkowate brązowe włosy, wsuwając je za uszy, poprawiła futerał z aparatem na ramieniu i ruszyła w stronę ogrodzenia. Kiedy do niego dotarła, zdążyła zobaczyć, jak sprzedawca gazet, wciąż wciśnięty między deski tablicy reklamowej, wskakuje na rower i chwiejnie odjeżdża ulicą.
– Hej!
Chłopak przyśpieszył, uderzając kolanami o tablicę. Frankie westchnęła i wyjęła spod żakietu stary zegarek kieszonkowy dziadka. Był już kwadrans po trzeciej. Od Bond Street dzieliło ją wiele mil, a centrum miasta było zapchane. Jeśli pojedzie metrem, być może zdąży.
W metrze panował tłok, ale dało się go wytrzymać, a Frankie znalazła nieco miejsca pod trzęsącą się ścianą. Kiedy pociąg mknął pogrążonymi w mroku tunelami, okna zmieniały się w lustra, dzięki czemu po raz pierwszy tego dnia mogła zobaczyć, jak wygląda, gdyż zazwyczaj nie zawracała sobie tym głowy przed wyjściem z domu. Wzorzysta wełniana chustka przekrzywiła się jej na szyi, a skóra wokół brązowych oczu lśniła. Oliwa z oliwek, którą matka dała jej do gotowania, skutecznie pozwalała zapanować nad fryzurą. Nosiła krótkie włosy od pierwszego dnia pracy jako asystentka zecera w „Tottenham Evening News”, gdy jej szef bez ostrzeżenia obciął jej kucyki nożycami. Czy jej policzki wyglądały pulchniej niż zwykle? Zawsze chlubiła się smukłą sylwetką, ale ostatnio miała wrażenie, że jej pasek u spodni stał się ciaśniejszy. Zbyt wiele spotkań przy ginie ze starą Iskierką podczas pracy nad cotygodniową rubryką i zbyt dużo piwa w Cheshire Cheese.
Oparła się o okno, zastanawiając się, jak długo będzie szukać sklepu i czy w ogóle zastanie tam sufrażetkę. Gdyby udało jej się dobrze wypaść, pan Stark mógłby jej zlecić kolejne wywiady. To prawda, od wielu tygodni nękała go, żeby przydzielił jej jakieś pikantniejsze zlecenie. W „Tottenham Evening News” zdarzało jej się zastępować chorych etatowych dziennikarzy i chodzić na rozprawy sądowe albo do kostnicy. Jednak najwyraźniej przy Fleet Street kobiety posyłano tylko na otwarcia zakładów krawieckich, bale, podczas których wprowadzano młode panny do towarzystwa, lub po sensacyjne plotki prosto z magla.
Kiedy windziarz na stacji przy Bond Street wydźwignął ją na powierzchnię, słońce już zaczęło się obniżać. Niebo pociemniało, ustępując miejsca mgle herbacianego koloru nawiewanej znad Tamizy. Frankie poprawiła klapy kostiumu, po raz pierwszy tego dnia ciesząc się ze swojego tweedowego stroju. Przy skrzyżowaniu z Oxford Street stało kilka tramwajów, a dalej na New Bond Street czekały kryte jednokonne powozy. Lampy gazowe i elektryczne świeciły wewnątrz sklepów, otaczając towary na wystawach lśniącymi całunami srebra i złota. Klienci kłębili się na chodnikach, śpiesząc się, aby dokończyć zakupy przed zmianą pogody.
Zerknęła na zegarek kieszonkowy – za kwadrans czwarta, jeszcze wcześnie – a następnie wyjęła grubego papierosa Matinee oraz pudełko zapałek z papierośnicy, którą trzymała pod żakietem. Najpierw chciała się wprowadzić w odpowiedni nastrój. Zapaliła papierosa i zdeptała zapałkę. Powoli zaciągając się dymem, przeszła pomiędzy rzędem dorożek i sklepowych witryn. Była w połowie drogi od wysokiej dwukółki do trafiki, gdy jej wzrok przyciągnął jakiś kształt w oknie kolejnej dorożki. Podeszła i zajrzała do środka. Początkowo miała wrażenie, że to rozczłonkowane ciało skurczone do oszałamiająco małych proporcji, ułożone na ławeczce wewnątrz kabiny. Zamrugała i po chwili zrozumiała, na co patrzy, a wtedy się odwróciła. Za nią, na zakrzywionej witrynie sklepowej, podświetlony złotymi lampami gazowymi wisiał bladofioletowy jedwabny gorset. Kiedy się do niego zbliżyła, dziwaczne kopie tego kształtu zaczęły się pojawiać w mlecznym świetle wypełniającym wystawę – zwisały z sufitu, opinały drewniane sylwetki. Podniosła wzrok na szyld. „Olivier Smythe. Paryskie gorsety”. Poniżej znajdowała się złoto-czarna lakierowana płaskorzeźba przedstawiająca herb królewski. A więc to tutaj panna Ebony Diamond zaopatruje się w bieliznę.
Frankie nie wiedziała, że w wodewilach tak dobrze płacą. Odetchnęła z ulgą, że nie kazali jej szukać wiatru w polu, i zajrzała przez okno. Przy ladzie stali mężczyzna oraz wysoka, żywo gestykulująca starsza pani w pastelowym kapeluszu z kwiatami.
Jak dziennikarze zabierają się do takich spraw? Audrey Woodford przezornie zapomniała o tym wspomnieć. Frankie po raz ostatni zaciągnęła się gorzkim papierosem, po czym wyciągnęła swój notes i zerknęła na plik notatek, które dał jej pomocnik Starka. „Akrobatka, sufrażetka, treserka tygrysów. W kwietniu zaatakowała Asquitha. Pracuje w Jojo’s Cocoa Bar w Soho. W piątek występuje w Coliseum. Nie zadzierałbym z nią”. Ostatnie zdanie podkreślono na niebiesko.
Frankie uniosła brew.
Klientka uśmiechnęła się i przyjęła zapakowany zakup, a potem wypłynęła z powrotem na ulicę, dzwoniąc sklepowym dzwonkiem i poprawiając futro pod szyją. Frankie patrzyła, jak mężczyzna, którego uznała za pana Smythe’a, wygładza ubrania na wystawie. Było w nim coś dziwnego, czego nie potrafiła wskazać, jakaś delikatność działania. Zapięła żakiet, starając się wyglądać jak najbardziej elegancko, żałując, że jej koszula nigdy nie daje się równo wpuścić za pasek. Kiedy podeszła do drzwi sklepu, chłopiec w dużej czapce naciągniętej na ogniście rudą czuprynę wyłonił się z cienia i je otworzył. Frankie zaczęła grzebać w kieszeni, szukając pensa dla niego, ale znalazła jedynie cholernego szylinga, którego chciała zachować na opłatę za przejazd metrem, więc wyjęła pustą dłoń i tylko się uśmiechnęła.
Brzęk dzwonka wywołał w niej nerwowość. Weszła do mrocznego, wyłożonego panelami pomieszczenia, w którym unosił się słodki zapach, i spokojnie zaczęła przeglądać wieszaki z tkaninami, jakby kupowanie gorsetu było najbardziej naturalną rzeczą na świecie. Prawdę mówiąc, przyprawiało ją to o lekkie mdłości: miękka satyna i szorstka koronka. To miejsce przypominało połączenie podupadłego sklepu rzeźnika z niesamowitym salonem fryzjerskim, niczym wspólne przedsięwzięcie panny Havisham i Sweeneya Todda. Akurat trzymała w dłoniach kremowo-karmelowy łaszek – takie połączenie kolorów kojarzyło jej się z kaftanami bezpieczeństwa – kiedy za sobą usłyszała kroki.
– Czym mogę służyć?

 
Wesprzyj nas