Napisana w połowie lat pięćdziesiątych książka Harper Lee nie tylko przedstawia nowy portret bohaterów “Zabić drozda”, ale przede wszystkim potwierdza ponadczasową wartość tej klasycznej powieści.


Akcja „Idź, postaw wartownika” rozgrywa się w połowie lat pięćdziesiątych XX wieku i opowiada o dalszych losach bohaterów „Zabić drozda”.

Od wydarzeń opisanych w pierwszej książce minęło dwadzieścia lat. Narratorką powieści jest dorosła już Jean Louise Finch zwana Skaut, która powraca z Nowego Jorku do rodzinnego Maycomb w Alabamie, aby odwiedzić swojego starzejącego się ojca, Atticusa. Powrót Skaut do domu staje się przykrym doświadczeniem – odkrywa bolesną prawdę o swoich krewnych, najbliższych i mieszkańcach rodzinnego miasta. Na południu Stanów Zjednoczonych trwają spory wokół kwestii nadania Murzynom pełni praw obywatelskich. Powrót w rodzinne strony okazuje się dla Skaut słodko-gorzkim doświadczeniem, gdy wszystkie wartości, w które dziewczyna wierzyła, są podważane.

Powieść „Idź, postaw wartownika”, to studium wewnętrznych przeżyć młodej kobiety, wkraczającej w dorosłe życie w czasach trudnych, ale i niezbędnych przemian. Ale to także coś więcej – opowieść o Stanach Zjednoczonych okresu politycznego i społecznego zamętu. Czarnoskórzy mieszkańcy walczą o prawa obywatelskie w czasie wszechobecnej nietolerancji. Obraz amerykańskiego społeczeństwa, przemian kulturowych, problem rasizmu i bohaterowie ściśle łączą „Idź, postaw wartownika” z „Zabić drozda”.

Z dzisiejszej perspektywy książka jest niezapomnianym świadectwem mądrości, człowieczeństwa, pasji i humoru autorki. Ciągle aktualna fabuła uświadamia czytelnikowi, że głównym wartownikiem człowieka jest jego sumienie.

nowa powieść autorki kultowej książki „Zabić drozda”

Gwiazda Harper Lee rozbłysła, gdy w 1961 roku pisarka otrzymała Nagrodę Pulitzera za powieść „Zabić drozda”. Książka została przetłumaczona na kilkadziesiąt języków i szybko stała się światowym bestsellerem, który osiągnął nakład ponad 40 milionów egzemplarzy. Na jej podstawie powstał oscarowy film w reżyserii Roberta Mulligana, z Gregorym Peckiem w roli głównej.

Harper Lee
Idź, postaw wartownika
Przekład: Maciej Szymański
Wydawnictwo Filia
Premiera: 4 listopada 2015


1

Już od Atlanty spoglądała przez okno wagonu restauracyjnego z niemal fizyczną przyjemnością. Pijąc kawę do śniadania, patrzyła, jak ostatnie wzgórza Georgii ustępują miejsca czerwonej ziemi i jak pojawiają się kryte blachą domy, stojące pośrodku pozamiatanych podwórek z nieodzownymi werbenami na grządkach otoczonych pobielonymi oponami. Uśmiechnęła się szeroko na widok pierwszej anteny telewizyjnej na niepomalowanym domku murzyńskiej rodziny, a im było ich więcej, tym bardziej się radowała.
Jean Louise Finch zawsze podróżowała samolotem, ale piątą doroczną pielgrzymkę do domu – z Nowego Jorku do węzła Maycomb – postanowiła odbyć koleją. Po pierwsze, gdy leciała po raz ostatni, umierała ze strachu, bo pilot wybrał kurs przez środek tornada. Po drugie, podróż samolotem oznaczałaby, że ojciec musiałby wstać o trzeciej nad ranem i przejechać sto mil, by odebrać ją z Mobile, w dodatku przed całym dniem pracy. Miał siedemdziesiąt dwa lata; to już nie było fair. Cieszyła się, że wybrała pociąg. Bardzo się zmieniły od czasu jej dzieciństwa, a nowe doświadczenie było dla niej zabawne. Kiedy wciskała umiejscowiony w ścianie przycisk, zjawiał się bagażowy, niczym otyły dżin. Na jej rozkaz z innej ściany wyskakiwała umywalka z nierdzewnej stali, znajdowała się tam też toaleta, na której można oprzeć stopy. Jean Louise postanowiła, że nie da się zastraszyć instrukcjom, które rozmieszczono w przedziale – szumnie zwanym salonikiem – lecz gdy poprzedniej nocy układała się do snu, zatrzasnęła się w ścianie wraz z koją, bowiem nie skorzystała z dobrej rady, by zaciągnąć dźwignię za wsporniki. Z opresji wybawił dziewczynę wspomniany bagażowy, co niestety kosztowało ją nieco zażenowania, jako że zazwyczaj sypiała w samej bluzie od piżamy.
Miała szczęście, że właśnie patrolował korytarz, gdy utknęła w potrzasku.
– Zaraz panienkę wyciągnę – zawołał, usłyszawszy łomotanie.
– Proszę, nie! – odpowiedziała. – Wystarczy, że powie mi pan, jak stąd wyjść.
– Pomogę pani odwrócony plecami – obiecał i tak też uczynił.
Rankiem, gdy się obudziła, pociąg toczył się wolno przez zwrotnice na terenach kolejowych pod Atlantą. Tym razem postąpiła zgodnie z instrukcją i pozostała w pościeli do czasu, aż za oknem mignął College Park. Ubrała się w swoim stylu „Maycomb”: w szare portki, czarą bluzkę bez rękawów, białe skarpetki i pantofle. Choć od spotkania dzieliły ją cztery godziny, już niemal słyszała pełne dezaprobaty prychnięcie ciotki Alexandry.
Gdy zaczynała czwartą filiżankę kawy, pociąg Crescent Limited donośnym głosem, niczym olbrzymia gęś, pozdrowił swego partnera zmierzającego na północ i mostem nad Chattahoochee wtoczył się do Alabamy. Chattahoochee jest szeroka i błotnista. Tego dnia poziom wody był niski; żółta łacha piasku zmieniła nurt rzeki w wątłą strużkę. Być może zimą zaczyna śpiewać, pomyślała. Rety, nie pamiętam ani linijki tego wiersza. Gdym wędrował dolinami? Nie, to nie to. A w ogóle, chodziło o ptactwo wodne czy o wodospady?
Skarciła się w duchu za niesforne myśli, gdy skojarzyła, że poeta Sidney Lanier musiał mieć w sobie coś z jej dawno zmarłego kuzyna, Joshuy Singletona St. Claira, którego prywatny, literacki rezerwat rozciągał się od Black Belt po Bayou La Batre. Ciotka Jean Louise często stawiała kuzyna Joshuę za przykład, wzorzec pozostający poza wszelką krytyką: miał to być człowiek wielkiego formatu, przedwcześnie zgasły poeta, zaś Jean Louise dobrze by zrobiła, gdyby zachowała ową chlubę rodziny we wdzięcznej pamięci. Portrety istotnie przynosiły familii zaszczyt – kuzyn Joshua żywo przypominał wynędzniałego Algernona Swinburne’a.
Jean Louise uśmiechnęła się mimowolnie, wspominając chwilę, w której ojciec wyjawił jej resztę prawdy. Istotnie, talent kuzyna Joshuy zgasł przedwcześnie, lecz nie z woli Boga, ale wskutek spraw zgoła przyziemnych. Wstąpiwszy na uniwersytet, kuzyn Joshua studiował nazbyt ciężko i rozmyślał przesadnie, do tego stopnia, że stał się postacią żywcem wyjętą z dziewiętnastego stulecia. Nosił z upodobaniem pelerynę typu Inverness oraz pancerne buty kawaleryjskie, wykonane przez kowala wedle jego projektu. Frustrację kuzyna Joshuy wywołała reakcja władz na to, że próbował zastrzelić rektora uczelni, który w jego mniemaniu potrafił jedynie „gospodarować ściekami”. Zarzut był niewątpliwie słuszny, jednak trudno usprawiedliwić nim napaść z bronią w ręku. Dzięki temu, że spora kwota po cichu zmieniła właściciela, udało się kuzyna Joshuę przenieść na drugą stronę torów, do państwowej instytucji dla nieodpowiedzialnych, gdzie pozostał do końca swoich dni. Podobno od tamtej pory zachowywał się całkiem rozsądnie, póki ktoś nie wymienił przy nim nazwiska rektora, wtedy bowiem kuzyn z okropnym grymasem na twarzy przyjmował postawę żurawia krzykliwego. Potrafił w niej wytrwać osiem godzin i więcej, żadna siła nie mogła go zmusić do opuszczenia nogi, póki nie zapomniał o swym wrogu. W lepsze dni kuzyn Joshua czytywał grekę, a wszystko, co po nim zostało, to cieniutki tomik wierszy wydany prywatnym nakładem w Tuscaloosie. Poezja ta tak bardzo wyprzedziła swoje czasy, że do dziś nikt jej jeszcze nie odszyfrował, jednak ciotka Jean Louise nadal, podobno zupełnie przypadkiem, trzyma ów zbiorek w dość widocznym miejscu, a mianowicie na stole w salonie.
Jean Louise roześmiała się głośno i natychmiast rozejrzała wokół, by sprawdzić, czy nikt nie słyszał. Ojciec miał wyjątkowy dar ośmieszania wykładów swej siostry na temat wyższości któregokolwiek z Finchów. Zawsze dopowiadał córce resztę historii, po cichu i z powagą, lecz Jean Louise miała czasem wrażenie, że dostrzega wtedy w oczach Atticusa Fincha znajome, figlarne błyski – a może to tylko światło tańczyło w szkłach jego okularów? Nigdy nie była pewna.
Pejzaż za oknem przesuwał się leniwie, gdyż pociąg wyraźnie zwolnił bieg. Od szyby aż po horyzont widać było jedynie pastwiska i czarne sylwetki krów. Jean Louise zastanawiała się, dlaczego nigdy nie przyszło jej do głowy, że to taki piękny kraj. Stacja w Montgomery gnieździła się u szczytu głębokiego zakola rzeki Alabama. Gdy Jean Louise wysiadła na chwilę z pociągu, żeby rozprostować nogi, bezbarwność dworca, jego oświetlenie i bukiet osobliwych zapachów wydały jej się znajome, ale czegoś brakowało. Grzejników parowych, o właśnie! I kolejarza z łomem, włażącego pod wagon. Brzęku metalu i głośnego s-sss-sss, gdy z instalacji buchała biała para, a pasażerowie czuli się jak w stołowym podgrzewaczu. W nowych wagonach były grzejniki olejowe. Całkiem bez powodu zawładnął nią dawny lęk. Nie odwiedzała tego dworca od dwudziestu lat. Kiedy jako dziecko przybyła do stolicy stanu z Atticusem, przeraziła ją myśl o tym, że pociąg rozkołysze się na nadbrzeżnym torze i spadnie, a wtedy wszyscy utoną. Zapomniała o strachu, gdy wróciła do wagonu i ruszyła w stronę domu.
Pociąg stukotał na torze przecinającym sosnowe lasy, a gdy mijał polanę z bocznicą, zatrąbił pogardliwie na krzykliwie pomalowaną lokomotywę z dzwonowatym kominem, muzealny egzemplarz z godłem koncernu drzewnego. Crescent Limited mógł połknąć ją w całości i jeszcze zostałoby miejsce. Greenville, Evergreen, węzeł Maycomb.
Poprosiła konduktora, by nie zapomniał jej wypuścić, ale że ów konduktor był sędziwym człowiekiem, domyślała się, jakiego spłata psikusa: pozwoli, by pociąg przemknął przez Węzeł Kolejowy Maycomb jak nietoperz z piekła rodem i zatrzymał się ćwierć mili za stacyjką, a potem powie na pożegnanie, że bardzo żałuje, ale prawie zapomniał. Pociągi się zmieniały, ale konduktorzy nie. Dowcip z przystankami na żądanie i panienkami-pasażerkami najwyraźniej był w ich mniemaniu nieśmiertelny. Atticus, który potrafił przewidywać zagrywki wszystkich konduktorów od Nowego Orleanu po Cincinatti, naturalnie czekałby na nią nie więcej niż sześć kroków od miejsca, w którym musiałaby wysiąść.
Jej domem było hrabstwo Maycomb, terytorium długie może na siedemdziesiąt mil, a w najszerszym miejscu sięgające trzydziestu; głusza nakrapiana maleńkimi osadami, z których największa to stołeczne miasteczko Maycomb. Jeszcze całkiem niedawno hrabstwo było tak odcięte od spraw krajowych, że jego mieszkańcy, nieświadomi politycznych upodobań Południa w ostatnim dziewięćdziesięcioleciu, nadal głosowali na republikanów. Nie dojeżdżały tam pociągi, a nazwa „Węzeł Kolejowy Maycomb” była czysto grzecznościowa, bo sama stacja znajdowała się dwadzieścia mil od granicy, w hrabstwie Abbott. Autobusy kursowały nieregularnie i w zasadzie donikąd; rząd federalny przeciął okoliczne bagna tylko jedną czy dwiema szosami, by ludność miała którędy stąd uciec. Jednak niewielu obywateli korzystało z tych dróg, bo i po co? Kto nie potrzebował wiele, ten znalazł tu dość dla siebie.
Miasto oraz hrabstwo wzięły swą nazwę od pułkownika Masona Maycomba, człowieka, którego nadmierna pewność siebie i niebywały upór przekraczały zdolność pojmowania nawet osób wiernie towarzyszących mu w wojnie z plemieniem Krików. Terytorium, na którym miał działać, położone na skraju przybrzeżnych równin, było pagórkowate na północy i płaskie na południu. Pułkownik Maycomb, przekonany, że Indianie nie cierpią walczyć na równinach, tropił ich na północnej rubieży. Gdy jego przełożony, generał, odkrył, że Maycomb włóczy się wśród wzgórz, podczas gdy Krikowie siedzą w każdym sosnowym zagajniku na południu, wysłał doń zaufanego indiańskiego gońca ze zwięzłym rozkazem: „Idź pan na południe, do cholery”. Maycomb jednak, przekonany, że to podstęp Krików, którzy jakoby chcieli wciągnąć go w pułapkę (czyż nie dowodził nimi błękitnooki, rudowłosy diabeł?1), wziął zaufanego indiańskiego gońca do niewoli, po czym ruszył jeszcze dalej na północ. W końcu jego oddział całkiem się zagubił w pierwotnych lasach Alabamy i tam też tkwił, w stanie kompletnego skołowania, do końca wojen.
Gdy minęło już dostatecznie wiele lat, by pułkownik Maycomb nabrał przekonania, iż rozkaz przyniesiony przez gońca jednak mógł być prawdziwy, poderwał swych ludzi do marszu na południe. Po drodze żołnierze napotkali osadników napływających w głąb lądu i od nich dowiedzieli się, że Wojny Indiańskie dobiegły końca. Prawdę mówiąc, żołnierze i osadnicy tak się polubili, że zostali przodkami Jean Louise Finch, zaś sam pułkownik Maycomb udał się w dalszą drogę, aż do miasta, które dziś znamy jako Mobile, pragnąc dopilnować, by jego osiągnięcia zostały należycie docenione. Oficjalna historia stanu jakoś nie potwierdza tej prawdy, jednak takie są fakty przekazywane drogą ustną z pokolenia na pokolenie i zna je każdy mieszkaniec Maycomb.
– … i przyniosę walizki panienki – powiedział bagażowy.
Jean Louise podążyła za nim z wagonu restauracyjnego do swego przedziału. Wyjęła z portfela dwa dolary: jednego za usługę, a drugiego w podziękowaniu za uwolnienie ostatniej nocy. Pociąg naturalnie przemknął przez stacyjkę jak nietoperz z piekła rodem i zatrzymał się 440 jardów dalej. Zaraz też zjawił się konduktor. Szczerząc zęby w uśmiechu, wyznał, że bardzo żałuje, ale prawie zapomniał. Jean Louise odpowiedziała mu uśmiechem i z lekkim zniecierpliwieniem zaczekała, aż bagażowy rozłoży żółty stopień. Gdy pomógł jej zejść, wręczyła mu dwa banknoty.
Ojciec na nią nie czekał.
Powiodła spojrzeniem po torach w kierunku stacji i zobaczyła na malutkim peronie rosłego mężczyznę, który zaraz zeskoczył na ziemię, wybiegając na spotkanie. Zamknął ją w niedźwiedzim uścisku, a potem odsunął nieco i pocałował w usta – najpierw siarczyście, a potem delikatnie.
– Nie tutaj, Hank – mruknęła zadowolona.
– Cicho, dziewczyno – odpowiedział, obejmując dłońmi jej twarz. – Jeśli zechcę, będę cię całował nawet na schodach sądu.
Szczęśliwym posiadaczem prawa do całowania jej nawet na schodach sądu był Henry Clinton, przyjaciel od dziecka, towarzysz jej brata oraz – gdyby tylko dalej tak ją całował – przyszły mąż. Kochaj kogo chcesz, ale wychodź za swoich – tak brzmiała zasada, którą Jean Louise pojmowała wręcz instynktownie. Henry Clinton był z tej samej gliny co ona, dlatego przestrzeganie zasady nie wymagało szczególnego trudu.
Ramię przy ramieniu pomaszerowali po walizkę.
– Co z Atticusem? – spytała.
– Dłonie i barki dają mu dziś popalić.
– W takim stanie nie może prowadzić, prawda?
Henry ugiął palce prawej dłoni do połowy i odparł:
– Raczej nie jest w stanie zacisnąć pięści. W takie dni panna Alexandra musi mu wiązać buty i zapinać koszulę. Nawet brzytwy nie utrzyma.
Jean Louise pokręciła głową. Była za stara na to, by się pieklić na niesprawiedliwość losu, ale i za młoda, by przyjąć bez walki wiadomość o ciężkiej chorobie ojca.
– Naprawdę nic się nie da zrobić?
– Przecież wiesz, że nie – odpowiedział Henry. – Przyjmuje siedemdziesiąt granów2 aspiryny dziennie, to wszystko.
Henry dźwignął jej ciężką walizkę i ruszyli w stronę samochodu. Zastanawiała się, w jaki sposób zachowywałaby się, gdyby co drugi dzień miała tak cierpieć. Z pewnością nie jak Atticus: gdy ktoś go pytał o samopoczucie, odpowiadał, ale nigdy się nie skarżył, nie widział powodu, by mówić o sobie, skoro jego stan się nie zmieniał.
Henry dowiedział się o jego chorobie przez przypadek. Pewnego dnia, gdy pracowali w piwnicy archiwum nad sprawą tytułu własności do pewnej nieruchomości, Atticus sięgnął po ciężką księgę hipoteczną, pobladł nagle i upuścił ją na podłogę.
– Co się dzieje? – spytał wtedy Henry.
– Reumatoidalne zapalenie stawów. Mógłbyś podnieść? – poprosił Atticus.
Henry zapytał, jak długo to trwa, a Atticus odrzekł, że sześć miesięcy. Jean Luise już wie? Nie. Zatem lepiej będzie ją zawiadomić. Jeśli to zrobisz, przyleci tu i będzie próbowała mnie niańczyć, a jedyny sposób na tę chorobę jest prosty: nie mogę pozwolić, żeby mnie pokonała. Temat był zamknięty.
– Chcesz prowadzić? – spytał Henry.
– Nie wygłupiaj się – odparła. Choć była poważanym kierowcą, nienawidziła posługiwać się mechanizmami bardziej skomplikowanymi niż agrafka: składanie leżaka było dla niej czynnością wysoce irytującą, nigdy też nie nauczyła się jeździć na rowerze i pisać na maszynie, a ryby łowiła za pomocą kija. Jej ulubioną grą był golf, albowiem liczyły się w nim zaledwie trzy składniki: kij, mała piłeczka oraz odpowiedni stan umysłu.
Zielona z zazdrości przyglądała się, jak Henry bez wysiłku panuje nad wozem. Samochody są jego sługami, pomyślała.
– Wspomaganie kierownicy? Automatyczna skrzynia biegów? – spytała.
– Jasne.
– A co będzie, jeśli to wszystko się zepsuje? Nie masz nawet dźwigni zmiany biegów. Wtedy będziesz miał problem, prawda?
– Wszystko się nie zepsuje.
– Skąd wiesz?
– Na tym polega wiara. Chodź do mnie.
Wiara w General Motors. Położyła głowę na jego ramieniu.
– Hank – odezwała się po chwili. – Tak naprawdę…
Co ci się stało? Powtarzali ten żart od lat. Różowa blizna zaczynała się pod jego prawym okiem, zahaczała o nozdrze i biegła ukosem przez górną wargę. Pod wargą zaś nosił sześć sztucznych zębów, lecz nawet Jean Louise nie mogła go namówić, by je wyjął i pokazał. W takim stanie powrócił z wojny. Podobno jakiś Niemiec, chyba głównie po to, by wyrazić swoje niezadowolenie z racji zakończenia wojny, zdzielił go w twarz kolbą karabinu. Jean Louise postanowiła wierzyć, że to prawdopodobna historia, chociaż… Skoro istniały już działa strzelające za horyzont, bombowce B-17, broń rakietowa i tak dalej, Henry najpewniej nigdy nie znalazł się tak blisko Niemców.
– Powiem ci, skarbie – odparł. – Siedzieliśmy w berlińskiej piwnicy. Wypiliśmy wszyscy odrobinę za dużo i zaczęła się bójka… Chciałaś usłyszeć wiarygodną wersję, prawda? I co, teraz za mnie wyjdziesz?
– Jeszcze nie.
– Dlaczego?
– Chcę być jak doktor Schweitzer i bawić się do trzydziestki.
– O, ten się bawił – odparł ponuro Henry.
Jean Louise wśliznęła się pod jego ramię.
– Wiesz, co mam na myśli – powiedziała.
– Wiem.
Nie było porządniejszego młodzieńca, jak twierdzili mieszkańcy Maycomb, niż Henry Clinton. Jean Louise była tego samego zdania. Pochodził z południowego krańca hrabstwa. Wkrótce po tym, jak przyszedł na świat, jego ojciec porzucił rodzinę. Matka pracowała dniem i nocą w małym sklepiku na skrzyżowaniu dróg, by móc posłać syna do publicznych szkół w Maycomb. Henry, odkąd skończył dwanaście lat, pomieszkiwał na stancji naprzeciwko domu Finchów, a fakt ten czynił go postacią nieprzeciętną: był sam sobie panem, wolnym od władzy kucharek, ogrodników czy rodziców. Był też cztery lata starszy od Jean Louise, w tym wieku to ogromna różnica.
Drwił z niej, a ona go uwielbiała. Gdy miał czternaście lat, odumarła go matka i został praktycznie z niczym. Atticus Finch zaopiekował się skromnym spadkiem – większość kwoty, którą udało się pozyskać ze sprzedaży sklepiku, pochłonęły koszta pogrzebu – i skrycie zasilał go własnymi pieniędzmi, chłopakowi zaś załatwił pracę sprzedawcy w Jitney Jungle, oczywiście po lekcjach. Henry skończył szkołę i wstąpił do wojska, a gdy wojna dobiegła końca, poszedł na uniwersytet i studiował prawo.
Mniej więcej wtedy umarł nagle brat Jean Louise, a gdy koszmar tamtych dni dobiegł końca, Atticus, który zawsze marzył o tym, że przekaże synowi swą praktykę, postanowił wziąć pod skrzydła innego młodzieńca. W całkiem naturalny sposób wybrał Henry’ego, a ten z czasem stał się jego prawą ręką i jego oczami. Estyma, którą młody prawnik darzył swego dobroczyńcę, wkrótce przerodziła się w szczere oddanie – Henry traktował Atticusa Fincha jak ojca.

 
Wesprzyj nas