Znakomicie skonstruowana powieść, w której pozornie mało istotne zdarzenia układają się w dramatyczny ciąg wiodący do nieuniknionej tragedii.


Roman Senczin Rodzina JołtyszewówEpos o zwykłej rosyjskiej rodzinie, która – w nowych warunkach ekonomicznych, po upadku ZSRR – ulega społecznej degradacji. Po utracie pracy, a tym samym mieszkania w mieście, wpada w straszliwy, choć absolutnie realny świat rosyjskiej wsi w głębi kraju (niedaleko tajgi i Gór Sajańskich), bez dróg, bez lekarstw, bez wygód i środków do życia.

Senczin jest okrutny i nie oszczędza nikogo. Opisuje spokojnie, niemal w tonie gawędy, jak jego bohaterowie tracą najpierw ludzką twarz, a potem życie w tej swego rodzaju szkole przetrwania.

Roman Senczin – rosyjski prozaik, zastępca redaktora naczelnego tygodnika „Litieraturnaja Rossija”. Urodził się 1971 r. w Kyzyle (Tuwa), skąd w 1993 r. przeniósł się z rodziną ze względu na narastające konflikty narodowościowe (wspomina o tym w książce) do Krasnojarskiego Kraju, gdzie pracował fizycznie w różnych zawodach. Jego pierwsze opowiadania ukazują się w lokalnych czasopismach, a następnie w moskiewskim miesięczniku „Nasz sowriemiennik”. W latach 1996-2001 studiuje w Instytucie Literackim im. M. Gorkiego w Moskwie (2001-2003 prowadzi tam seminarium prozy), publikuje utwory w licznych pismach. Jest autorem m.in. powieści Minus (2002), Informacja (2011), Nubuk (2012) oraz zbiorów opowiadań: Idżim, Dień biez czisła (Dzień bez daty), Absolutnoje solo.
Powieść Jołtiszewy ukazała się w 2009 i została nominowana do głównych rosyjskich nagród literackich (Bolszaja kniga, Rosyjska Nagroda Bookera, Jasna Polana, Nacjonalnyj Bestseller), była też szeroko omawiana w prasie. W 2011 otrzymała nominację do Rosyjskiej Nagrody Bookera Dziesięciolecia.

Roman Senczin
Rodzina Jołtyszewów
Przekład: Magdalena Hornung
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 22 października 2015
kup książkę


Rozdział drugi

Ostatnio Walentyna Wiktorowna Jołtyszewa zaczęła często myśleć o przeszłości. Wspomnienia napływały niespodziewanie jak atak choroby, przytłaczały, pozbawiały sił. Musiała zostawić to, co robiła, usiąść i na kilka minut poddać się takiemu atakowi — zadumać się, na nowo przeżyć dawne chwile i jak od zastrzyku wzdrygnąć się na myśl, że tu by się przydało coś poprawić, a tu zmienić… Pół wieku już poza nią. Właściwie to całe życie kobiety. Przed nią — starość.
Kiedyś, kiedy była dziewczynką, wyobrażała sobie, że starość to czas błogości, oczekiwanego wypoczynku. Widziała statecznych starców, którzy po godnym, mądrym i pożytecznym życiu odpoczywali. Raz w miesiącu listonosz przynosi im emeryturę, a starcy, nieśpiesznie założywszy na nos okulary uważnie, z szacunkiem podpisują się na liście. Dorośli synowie i córki przyprowadzają do nich wnuczęta, a starcy uczą je tego, czego tylko oni mogą nauczyć, albowiem poznali wszelkie tajemnice życia. Nigdzie się nie śpieszą, w szczególny sposób odczuwają słońce i widzą piękno liści, w szczególny sposób wdychają powietrze.
Ale czy to były jej dziecięce fantazje, czy to starość stała się dziś inna — w każdym razie Walentyna Wiktorowna nie zaznała rychłego spokoju. Przeciwnie, życie wymagało, aby poświęcała mu coraz więcej i więcej wysiłku, śpieszyła się, pędziła, rozwiązywała niekończące się problemy, znosiła ciosy jeden za drugim. A teraz to już prawdziwa katastrofa — czekająca ich przeprowadzka. Przeprowadzka nie wiadomo dokąd.

*

Dziś jej droga powrotna z pracy była szczególnie uciążliwa. Nogi nie chciały iść, wszystko dookoła — ludzie, światła, samochody, budynki — wydawało się złowrogie, gotowe rzucić się na nią i udusić albo śliniąc się i piszcząc, pchać jej przed oczy tę gazetę… I miasto, w którym przeżyła w sumie trzydzieści dwa lata i które od dawna uważała za swoje rodzinne, też było złowrogie, już nie było jej, tylko cudze.
Po przejściu kilkudziesięciu metrów Walentynie Wiktorownie robiło się słabo, czuła, że zaraz upadnie, szukała ławki, czym prędzej siadała i ściskała mocno drewniane listwy, zaciskała powieki, chowając oczy przed czerwonymi plamkami… Ciśnienie czy co… Lepiej było usiąść, ale natychmiast oplatała ją, opinała pajęczyna wspomnień.
Jak przyjechała tu w sześćdziesiątym piątym na studia. Jeszcze nie była wtedy zdecydowana co do kierunku — chciała przede wszystkim wyrwać się z ich małej, zapyziałej wioski. Ale i miasto, w którym była przedtem tylko dwa razy, szybko przestało jej się podobać: prawie cała zabudowa parterowa, wszystko zakurzone i też zapyziałe (stare domy z bierwion, ogrodzenia, drewniane chodniki), i pełno takich jak ona, wczorajszych kołchoźników. Wszyscy się gdzieś śpieszyli nieudolnie, przepychając się. Wycie ciężarówek, wszędzie za płotami wykopy…
Walentyna Wiktorowna dostała się do szkoły pedagogicznej, zamierzała zostać nauczycielką języka rosyjskiego i literatury. Dostała lokum w baraku razem z trzema koleżankami. Czuła się niezręcznie, krępowała ją stała obecność innych osób. Ale chodziła do tej szkoły tylko półtora miesiąca. W październiku przyjechała komisja z centrum okręgowego w celu zwerbowania grupy osób do technikum bibliotekarskiego. Walentyna zgłosiła się jako jedna z pierwszych — nie żeby interesowało ją bibliotekarstwo, ale myślała, że tam będzie lepiej. Została przyjęta.
Teraz, patrząc wstecz, była przekonana, że zrobiła wtedy pierwszy wielki błąd w życiu. Powinna była zostać w szkole pedagogicznej, ukończyć ją, wrócić i belfrować w rodzinnej wsi. Ale gdyby jej to ktoś powiedział wtedy, kiedy miała piętnaście lat…
Przeżyła szok. To było prawdziwe miasto — z alejami, skwerami, tramwajami, wielkim teatrem. Nawet nie marzyła, że może zamieszkać w jednym z mieszkań jednego z dziesiątków murowanych sześciopiętrowych domów z oknami łukowymi. A pewnie trzeba było pomarzyć i spróbować. Startowali do niej tutejsi chłopcy, ona jednak nastraszona opowieściami koleżanek, których imion dawno już nie pamięta, o „uwiedzionych i porzuconych” czy o aborcjach z miejsca te zaloty ucinała. Nawet z nikim nie tańczyła. Jadąc na wieś na wakacje, mijała po drodze to miasteczko, gdzie tak krótko uczęszczała do szkoły pedagogicznej. Widziała, że i ono zmienia się w prawdziwe miasto — z wykopów wyrastały niewysokie domy, trzypiętrowe, ale z wszelkimi wygodami, ulice zalewano asfaltem, pojawiły się trawniki, betonowe słupy z latarniami. Na przedmieściu powstała fabryka wagonów i dawna ludność wiejska zasilała tam szeregi robotników.
To miasteczko zaczęło się Walentynie Wiktorownie podobać i kiedy po ukończeniu technikum zaproponowano jej etat w zbudowanej właśnie bibliotece centralnej, z nowymi regałami i świeżymi książkami, z przestronną czytelnią, zgodziła się. Dostała pokój w hotelu robotniczym, a praca była nieskomplikowana. To podczas nauki wszystko się jej wydawało trudne, niezrozumiałe.
Pracowała w bibliotece centralnej do tej pory. Kiedyś po drodze z biblioteki do hotelu spotkała młodego milicjanta, za którego po półrocznej przyjaźni wyszła za mąż. Była przekonana, że to stąd w wieku pięćdziesięciu pięciu lat, uroczyście żegnana, odejdzie na emeryturę. Ale okazało się, że musi odejść wcześniej, i to w nieznane. Nie do zniesienia były wrogie spojrzenia współpracownic i czytelników, z których każdy wiedział o jej mężu.
„Sprawa kryminalna — nie wychodziło jej z głowy — sprawa kryminalna”. Ile siły, nerwów i pieniędzy zmarnowano, kiedy syn miał sprawę w sądzie, a teraz po dwóch latach to samo z Nikołajem. Jeśli jednak w pierwszym wypadku ludzie jej współczuli — mało to razy chłopaki się pobiją, syn przecież nie nożem, nie jakimś majchrem tego swego wroga, tylko gołą pięścią… — to teraz wprost przeciwnie.
A co Nikołaj miał robić? Rozrabiali, wyrywali się, przeszkadzali innym trzeźwieć, więc ich zamknął w izolatce. Niby jak można przewidzieć, kiedy zabraknie tlenu i co z tego wyniknie. Skąd miał wiedzieć, że tak będzie — pięciu z obrzękiem płuc wymagało reanimacji, ledwie ich odratowano. Może dałoby się nawet wszystko zatuszować, przeprosiliby, dogadaliby się jakoś, ale w lokalnej gazecie ukazał się artykuł. No i się zaczęło. Wiadomo przecież, jak dziennikarze nienawidzą milicji, a wśród poszkodowanych znalazł się ich kolega. Więc rozdmuchali sprawę.
Walentyna miała wiele do powiedzenia śledczym i chyba potrafi łaby wytłumaczyć, przekonać, że jej mąż nie jest winny, ale nikt jej nie pytał. Nawet Nikołaj zabronił o tym wydarzeniu wspominać, zaraz dostawał białej gorączki. A jak tu nie wspominać, jeżeli wszystko teraz tylko wokół tego się kręci. Co, pocieszać się, że nie wsadzili, tylko dali cztery lata w zawieszeniu? Przecież i tak życie legło w gruzach i trzeba teraz spod tych odłamków się wygrzebywać, jakoś odbudowywać, porządkować.
A wszystko mogło być inaczej. Gdyby została w tamtym centrum okręgowym, wyszła za jednego z tych kulturalnych, subtelnych młodzieńców onieśmielających ją swoją subtelnością i kulturą, w czym jednak widziała coś podławego. Mieszkałaby teraz w milionowym mieście, zostałaby, niewykluczone, kierowniczką biblioteki, wielkiej, jasnej. Albo nigdzie by nie pracowała, zajmowała się domem, dbała o męża, jakiegoś dyrektora fabryki, dzieci byłyby już po studiach. Nie, lepiej było wrócić na wieś, uczyć dzieciaki. Bezpieczna chałupa na wysokim fundamencie, ogród, krowa…
Dawno już nie odwiedzała rodzinnych stron i życie na wsi widziała jako coś jasnego, jedynie słusznego. Do kogo by tam miała jechać? Po śmierci rodziców dom został sprzedany, dzieci, od dawna mieszkające w miastach, podzieliły się pieniędzmi. Nie został tam nikt bliski, chyba że ciotka Tania, starsza siostra matki, która przeżyła swojego męża i troje dzieci. Ale może i jej już nie ma, miała po osiemdziesiątce. Należałoby jakoś tak po ludzku, pojechać, przyjrzeć się, tylko że teraz… Och, Boże…
Ich trzypiętrowy dom, jeden z pierwszych zbudowanych w mieście bloków, wydał się dziś Walentynie nędzny, krzywy, odrapany. Pewnie podziałał mechanizm obronny, bo już niedługo ten dom stanie się dla niej i jej rodziny obcy, nie będą mogli tu mieszkać. Na podwórku znowu usiadła, żeby nabrać tchu, była w takim stanie, jakby się wspięła na wysoką górę. Rozejrzała się. Naprzeciwko jeszcze jeden identyczny trzypiętrowy blok — brudne szyby, balkony zapchane starymi meblami, jakimiś deskami, rozpełzającymi się pudłami. Na podwórku — plac zabaw z piaskownicą, drewnianą połamaną zjeżdżalnią i huśtawkami, które przeraźliwie skrzypiały, kiedy ktoś się huśtał, zarośnięte piołunem boisko do hokeja, a na rozciągniętych między topolami sznurach suszy się szarawa, sprana bielizna. Oczywiście smętny widok, który nawet złoto wrześniowych liści nie za bardzo zdobi, ale przecież tyle tutaj przeżyli. Tutaj wyrośli jej synowie. Z wysiłkiem, ciężko podniosła się z ławki. Trzeba iść. Szykować kolację. I ta rozmowa. Dziś Nikołaj miał się spotkać z szefem GUWD, Wieriesowem. Dziś się rozstrzygnie, czy jednak ich rodzina poleci w przepaść, czy ma jeszcze szansę się utrzymać.

*

Otworzyła kluczem drzwi, weszła. W dużym pokoju dudnił telewizor, w łazience szumiał prysznic. Mimo tych odgłosów życia atmosfera wydała jej się pełna trwogi, przygniatająca. „Jakby ktoś umarł”— przypomniała sobie takie określenie, zaraz się za to skarciła i przerażona dodała błagalnie: „Nie daj Boże, nie daj Boże”.
Chciała się przywitać, oznajmić, jak zwykle, że przyszła, ale nie zrobiła tego. W milczeniu zdjęła botki i powiesiła płaszcz na wieszaku.
Nikołaj siedział w fotelu. Na ekranie telewizora podrygiwały chude, półnagie dziewczyny, zawodząc jedna przez drugą słabymi głosikami:
Odwołaj areszt domowy mój,
Odwołaj areszt mój, areszt mój!
Jej współczucie dla męża zmieniło się w złość, a nawet oburzenie. Walentyna zapytała ostrym tonem:
— I co?
— Co? — Nikołaj spojrzał na nią lękliwie, wziął ze stolika pilota i ściszył telewizor.
— Rozmawiałeś z Wieriesowem?
— Rozmawiałem.
Wprawdzie zrozumiała, że nie należy się niczego dobrego spodziewać, zadała jednak znowu pytanie:
— No i jak?
— Jak… Kijowo. Wszystko. — Nikołaj, stękając, poruszył się w fotelu. — Opuścić lokal w ciągu trzydziestu dni… Wieriesow sam siedzi jak na szpilkach, ciągłe kontrole, jest nowy szef służby bezpieczeństwa, nasłali go z okręgu…
Mówił dalej, mówił coś niezbyt wyraźnie, z poczuciem winy, tonem mężusia tłumaczącego się, gdzie wczoraj imprezował, ale Walentyna nie słuchała — powtarzała w myślach jedno zdanie: „Opuścić lokal w ciągu…”. To znaczy mają się wyprowadzić ze wszystkimi rzeczami, z garnkami, z tym nieszczęsnym telewizorem (chwyciła pilot i wyłączyła go całkiem), z olbrzymią i skrzypiącą kanapą, z książkami, których od dawna nikt nie czyta. I tak, wprost na bruk.
— I — przerwała mężowi — i jak teraz?
Wybuchnął:
— Skąd mam wiedzieć jak?! Jak! Wybacz, za mało pieniędzy ściągałem od tych ochlapusów, nie starczy na mieszkanie.
Walentyna usiadła na kanapie, sprężyny jęknęły piskliwie. Mąż, przeciwnie, zerwał się i zaczął się miotać po resztce wolnej przestrzeni pokoju:
— Trzydzieści lat przepracowałem! Zdarłem buty na tych ulicach w służbie patrolowej! I proszę… Swołocze!
— Czekaj — Walentyna, przezwyciężając strach, przerwała jego krzyki, a mąż w ostatnich miesiącach krzyczał tak nieraz. Trzeba wreszcie szukać wyjścia. — Czekaj, coś postanowimy.
— Co tu postanawiać?! Pętla na szyję…
— Przestań!
Wszedł syn. Mokry, nagi, biodra miał owinięte ręcznikiem. Spojrzał spode łba na rodziców i poczłapał do siebie.
— Artiom — zawołała go matka. — Podejdź tu.
— Co? — przystanął, ale się nie odwrócił.
— Mówię ci, podejdź!
Podszedł. Wysoki, silny mężczyzna z owłosioną klatką piersiową i oczami nadąsanego dziecka…
— No więc, Nikołaj — Walentyna dziwiła się własnej stanowczości. — Nikołaj, siadaj. Więc zastanówmy się…
Narada rodzinna. Syn chrząknął.
— Żadne „hm”! Ty też siadaj, szybko! Nas tu z dnia na dzień wyrzucą na bruk, a on sobie chrząka… No więc tak… — próbowała się uspokoić. — Jakie są warianty? Po pierwsze, możemy wynająć mieszkanie…
— Dwa pokoje to pięć tysięcy miesięcznie — wtrącił syn.
— Skąd wiesz? — Pensja Walentyny wynosiła cztery siedemset.
— No, dowiadywałem się.
— To może dom…
— I co? — odezwał się mąż. — Wynajmiemy, pomieszkamy rok, dwa… Nam już niedużo zostało, a oni — wskazał głową na syna. — Denis wróci.
Walentyna chciała powiedzieć, że trzeba było o tym wcześniej myśleć, że to mieszkanie jest resortowe, nie należy do nich, i do czegoś takiego prędzej czy później by doszło. Ale nie powiedziała, bojąc się kolejnego wybuchu. I nagle ją olśniło, znalazła wyjście.
— W takim razie może by tak na wieś? Czterdzieści kilometrów stąd.
— Na tę twoją wiochę? — Nikołaj zmarszczył czoło. On był stąd, miastowy, co prawda dawno stracił kontakt z krewnymi, a ten barak, w którym spędził dzieciństwo, zlikwidowano jeszcze w latach siedemdziesiątych.
— No, a gdzież indziej? Tam jest ciotka, chyba żyje… Ma chałupę.
Przy słowie „chałupa” Artiom o mało znowu nie chrząknął.
Walentyna go wyprzedziła:
— To co?! Co nam pozostaje? Pracowałbyś albo studiował… Dwadzieścia pięć lat, stary koń, a wciąż jak ten…
— Ale przecież ty pracujesz — przerwał mąż. — Tłuc się stamtąd co rano?
— Odejdę. Nie mogę już ich widzieć. Też nie jestem z żelaza, żeby tak… Sama się czuję jak zabójczyni.
Nikołaj stęknął i odwrócił się.
Jakiś czas nic nie mówili. Syn się kulił z zimna, ale uznał, że lepiej teraz nie wychodzić. Zaczną się drzeć, że ma w nosie. Musi wytrzymać.
— No — pierwsza odezwała się Walentyna. — To jak? Jutro wezmę wolne i pojadę tam. Może… Może niczego tam już nie ma. Co? — Popatrzyła na męża, na syna, a oni milczeli. — Przecież trzeba jakoś… No co? — Zniecierpliwiła się, krzyk wyrwał się jej z gardła: — W końcu musimy się gdzieś podziać!

*

Przystali na jej wariant. Mąż z poczuciem beznadziei, syn, jak się wydawało, z obojętnością.
Walentyna przebrała się w szlafrok i poszła do kuchni.
Robić kolację. Wyjęła spod zamrażarki rozmrożony kawałek wieprzowiny, nastawiła wodę na kolanka. Wybrała sobie w koszyku cebulę. Jej ruchy były odmierzone, wyuczone po dziesiątkach lat powtarzania, ale wystarczyło, że spojrzała na jakikolwiek sprzęt, na szafkę, na nieużywaną ręczną wyciskarkę czy tortownicę, to jej ręce opadały. Każda z tych rzeczy wprost krzyczała, błagała żałośnie: „Weź mnie! Nie wyrzucaj! Przydam się!”. Można było sobie wyobrazić rychłe, nieodwracalne nadejście godziny, kiedy trzeba będzie segregować, sortować, pakować, wynosić meble, gdzieś je załadowywać… Walentyna walczyła z pragnieniem, żeby nie rzucić noża, usiąść, zacisnąć powieki. Nie być.
Wszedł Nikołaj, postał chwilę, w nietypowy dla siebie sposób przestąpił niezdecydowanie z jednej nogi na drugą i zaproponował:
— Może ja, tego… Skoczę po flaszkę… Wprost mnie telepie…
Zlikwidować napięcie.
Walentyna kiwnęła głową:
— Skocz. Tylko kup jakąś lepszą. — Też poczuła, że musi wypić.

 
Wesprzyj nas