Codziennością niepozornego włoskiego miasteczka, gdzie „zegar Historii jakby się zatrzymał”, wstrząsa niezwykłe wydarzenie…


Akcja powieści toczy się w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia nad brzegiem od dawna dobrze znanego turystom północnowłoskiego jeziora Como, cenionego przez znakomitości tej miary, co Stendhal, Liszt, Churchill i Adenauer. Obok miejscowości sławnych w całej Europie, jak Bellagio, Cadenabbia i inne ze swoimi luksusowymi hotelami i przepięknymi willami, leży tam odosobnione, niepozorne miasteczko Mezzegra, gdzie – jak czytamy – „zegar Historii jakby się zatrzymał”.

Gospoda, kilka barów, sklepiki i oczywiście kościół z plebanią. Burmistrz, proboszcz i zadawniony spór o granice cmentarza. Niezupełnie już młoda, lecz nadal urodziwa organistka Angela i zakochany w niej oryginał, anarchizujący Giuseppe, który nie rozstaje się ze swoim motocyklem. Bogacz i kobieciarz o przydomku Piła, właściciel połowy miasteczka. Demonstrujący swoją godność wachmistrz karabinierów. Starsze małżeństwo, troszczące się o chorą dziewczynkę. Zróżnicowana galeria postaci nakreślonych żywo, przekonująco, z dogłębną znajomością miejscowych warunków i obyczajów w czasach, należących już do przeszłości.

Codziennością prowincjonalnego miasteczka wstrząsa niezwykłe, przerażające wydarzenie. Z kościoła znika pewnego wieczoru wielbiona przez wiernych statua Matki Boskiej. Ksiądz Luigi, proboszcz, jest nie mniej zrozpaczony od swoich owieczek. Mnożą się przypuszczenia, pogłoski, słowo „świętokradztwo” jest na ustach wszystkich. Oficjalne dochodzenie nie daje wyników, ale zacny ksiądz Luigi – kapłan mądry, znawca ludzkich dusz – potrafi zagadkę rozwiązać i zrobi to w nadwyczaj spektakularny sposób: Madonna wróci na dawne miejsce.

Wątek równoległy stanowią dzieje trudnej miłości nieustraszonego motocyklisty, który stanie się także lotnikiem, i przystojnej, rozsądnej, oddanej bratu i swojemu proboszczowi organistki. Happy end przypieczętowany zostanie pocałunkiem zakochanych w dniu obchodzonego uroczyście święta Wniebowzięcia.

Giovanni Cocco (ur. 1976 w Como, mieszka nad jeziorem o tej samej nazwie) W swojej dotychczasowej twórczości preferuje tematykę związaną z rodzinnymi stronami. Jego powieści są tłumaczone na wiele języków, w tym na polski. Nakładem Noir sur Blanc ukazały się jak dotąd napisane wspólnie z Amneris Magellą Cienie na jeziorze (2014, wyd. oryg. Ombre sul lago, 2013).

Giovanni Cocco
Pocałunek w dniu Wniebowzięcia
Przekład: Krzysztof Żaboklicki
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 5 listopada 2015


1

Osiem razy rozległ się dźwięk dzwonów kościoła Świętego Abondiusa.
Angela Bordoli, idąca drogą, która od pałacu Brentano prowadzi do publicznej pralni, a stamtąd na plebanię, na skrzyżowaniu między osiedlami Giulino i Bonzanigo przyśpieszyła kroku. Ramiona miała owinięte szalem, którego górny brzeg dotykał podniesionego kołnierza płaszcza. Od jeziora wiało chłodem. Na stromej ulicy Świętej Anny nie spotkała żywej duszy.
Angela Bordoli była w miasteczku organistką. Była jedyną oprócz księdza Luigiego osobą mającą w dni powszednie dostęp do drzwiczek przejścia, które od skrzydła plebanii wiodło wprost do organów kościoła. Jako mała dziewczynka uczyła się gry na fortepianie; matka wysyłała ją co czwartek wodolotem aż do Como, gdzie pobierała lekcje teorii i solfeżu.
Już niebawem początek adwentu, miejscowy chór znowu podejmie próby. Oznaczało to, że od przyszłego piątku trzeba będzie zbierać się w świetlicy parafialnej przy rozgrzanym piecu i ćwiczyć kolędy.
Dla Angeli był to swojego rodzaju wolontariat, ponieważ wśród barytonów i sopranów prawie nikt nie miał pojęcia o nutach i o muzyce. Spoza szyb oświetlonych okien docierały ciche odgłosy rozmów i trzask płonącego w kominkach drewna. Sądząc po dochodzących aż na ulicę zapachach, ktoś w pobliżu skończył właśnie kolację złożoną z polenty i potrawki w sosie pomidorowym. W pomieszczeniach gospody jakiś facet ciskał obelgi pod adresem ministra Forlaniego. Z domu burmistrza, małej, jednorodzinnej willi z ogrodem i altanką, poprzez szczęk talerzy słychać było z telewizora zapowiedź Kalendarza dnia następnego. Całe miasteczko czekało, aż przemówi prezenter Mike Bongiorno, aby po wiadomościach oznajmić początek nowego odcinka programu Flash.
Nieco dalej, przed gospodą Risorgimento, stało u wejścia kilku młodych ludzi w wiatrówkach i rękawiczkach, paląc importowane papierosy. Nad brzękiem kieliszków górowały głosy strzelców alpejskich śpiewających pierwszą zwrotkę Starego buciora.
Angela upewniła się, że ma ze sobą klucze do plebanii, potem spojrzała raz jeszcze na jezioro. Placyk przed kościołem w Mezzegrze — o imponującej fasadzie — był niewielkim, ładnym prostokątem porośniętym trawą. W środku, dokładnie naprzeciw osi kościoła, wznosił się Pomnik Poległych — rodzaj obelisku ogrodzonego łańcuszkami umocowanymi na słupkach z kutego żelaza. Za placem, w stronę jeziora, widok wspaniały. Całkiem niedaleko Lavedo di Lenno z cyplem Balbianello, w głębi zarys willi Melzi, półwysep Bellagio.
Angela Bordoli otworzyła kłódkę, obróciła klucz w zamku bramy i weszła. Wydało się jej, że wewnątrz jest jeszcze zimniej niż na zewnątrz. Wchodząc po prowadzących do organów schodach, zastanowiła się chwilę. Po południu, na krótko przed mszą o piątej, próbowała kilku nowych fragmentów Gounoda. Chciała zaproponować je księdzu Luigiemu na zbliżające się uroczystości związane z Bożym Narodzeniem, świętem Trzech Króli i Wielkim Postem.
Po próbie zapomniała nut w kącie podnóżka i wyszła. Uznała, że musi po nie wrócić, żeby móc ćwiczyć w domu w najbliższych dniach. Miała cenne pianino, instrument Augusta Förstera z orzechowego drewna, rok produkcji 1937, mechanizm odkryty, trzy pedały, czterdzieści osiem klawiszy.
Zaledwie weszła na galerię nad wejściem, gdzie sto lat temu umieszczono organy, wydało się jej, że niedaleko w dole rozległ się hałas, jakby coś uderzyło w metalowy przedmiot. Odwróciła się w stronę jedynej, wielkiej nawy kościoła i przyjrzała się uważnie: nawa była pusta.
Cztery boczne kaplice i drewniany krucyfiks wyglądały tak jak zawsze. Podobnie ołtarz, który w sobotę miano ozdobić kwiatami. Przez zawijasy balustrady przenikało światło kilku palących się jeszcze świec. Przesłyszałam się — pomyślała. To z powodu zimna — powiedziała sobie — albo po prostu ze zmęczenia. Zresztą co za szaleniec mógł przyjść do kościoła o tej porze, we mgle i przy tym zimnie?
Księdza Luigiego nie było w domu. Kiedy nie miał zajęć w parafii, punktualnie o siódmej jadł kolację i szedł do łóżka około dziesiątej po odmówieniu modlitwy wieczornej i komplety. Jego gospodyni Eufrazja spała już od dawna. Zakrystian Antonio Bilotta mieszkał o sto metrów dalej, w dole, gdzie przed półwieczem — jak opowiadają — zastrzelono Duce i Clarettę.
W ten czwartek wieczorem proboszcz musiał wyjść w pośpiechu na krótko przed siódmą. Został wezwany do Azzano z ostatnim namaszczeniem dla Emilia Botty, lat osiemdziesiąt pięć, byłego kowala, którego stan zdrowia niedawno znacznie się pogorszył.
Angela widziała proboszcza po raz ostatni na mszy o piątej. Później zamykał się w gabinecie, aby przygotować niedzielne kazanie.
Otrząsnęła się ze swoich myśli. Podeszła do organów, pogrzebała przy klawiaturze pedałowej i znalazła nuty. Zwinęła je i włożyła do torby — prezentu od zmarłego ojca. Zbliżała się już do wejścia na schody, gdy do jej uszu dobiegł wyraźnie hałas przypominający ten, który usłyszała wcześniej, a potem odgłos ciężkich kroków kogoś, kto chodził po kościele. Wróciła i spojrzała w dół ostrożnie, aby nikt jej nie zauważył. Nie zobaczyła nikogo, lecz usłyszała trzaśnięcie bocznych drzwi kościoła.
Zbiegła szybko po schodach, otworzyła drzwiczki i rozejrzała się wokół, nadal zachowując ostrożność. Pogrążony we mgle plac przed kościołem był pusty. Ktokolwiek tu był, rozpłynął się w powietrzu bez śladu. W oddali ujrzała tylko księżyc — plamę bladego światła, na której tle chmury skreśliły profil krzywego nosa. Na plebanii światła były nadal zgaszone, co oznaczało bezsprzecznie, że ksiądz Luigi jeszcze nie wrócił.
Po wyjściu na dwór Angela postała chwilę przed kościołem. Drzwi po prawej stronie były uchylone. Lekki wiatr wiejący od jeziora sprawiał, że uderzały o futrynę. Zastanowiła się, co robić, i oszacowała niebezpieczeństwo, na które mogła się narazić. Postanowiła sprawdzić raz jeszcze wnętrze kościoła. Jeśli był to złodziej, to musiał zostawić jakiś ślad, na przykład może coś wyłamał.
Przeszła przez drewniane drzwiczki, zamknęła je po cichutku i idąc drobnymi krokami, zagłębiła się w nawę. Obejrzała skrzynki na datki przed bocznymi ołtarzami: były w porządku. Ten, kto wszedł, nie zamierzał najwidoczniej kraść pieniędzy. Na ołtarzu srebrne kandelabry stały na swoim miejscu. Drzwi wejściowe do zakrystii były zamknięte. Nie mogła się pomylić. Nie śniła z całą pewnością. Słyszała czyjeś kroki. Lisy i dziki należało wykluczyć, więc musiały to być kroki człowieka.
Kiedy schodziła po stopniach ołtarza, wzrok jej pod wpływem impulsu, którego nawet w następnych dniach nie potrafiła sobie wytłumaczyć, skierował się na niszę mieszczącą statuę Madonny Karmelitańskiej — Mateczki, jak nazywali ją wierni.
Nisza była pełna rozbitego szkła, metalowe obramowanie drzwiczek wyłamano. Szafka była pusta. Osoba, która wkradła się do kościoła, zabrała figurę Madonny.

 
Wesprzyj nas