Czwarta książka w dorobku Johna Irvinga, „Świat według Garpa”, która przyniosła mu rozgłos na skalę światową, została też z sukcesem sfilmowana.


Mały Garp wychowuje się bez ojca w szkole z internatem, w której pracuje jego matka. Dorasta pod okiem opiekuńczej matki, która kiedyś postanowiła ze będzie kochać swoje dziecko przez całe życie, nie tylko gdy będzie małe…

Opisując z pozoru nieprawdopodobne perypetie swoich niezapomnianych bohaterów, John Irving piętrzy i ujmuje w karykaturalnym skrócie problemy, lęki i zagrożenia obecne we współczesnym świecie.

Z wyrozumiałością, choć w krzywym zwierciadle, ukazuje nasze – zwykle żałosne – próby zapanowania nad żywiołem, który nas przerasta: życiem.

John Irving (ur. 1942) – jeden z najwybitniejszych amerykańskich pisarzy. Debiutował w 1968 roku powieścią „Uwolnić niedźwiedzie”. Jego czwarta książka, „Świat według Garpa”, przyniosła mu rozgłos na skalę światową. Powieść została zekranizowana w 1982 roku w reżyserii George’a Roya Hilla z Robinem Williamsem w roli Garpa.

John Irving
Świat według Garpa
Przekład: Zofia Uhrynowska-Hanasz
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 22 października 2015


I
Bostoński Szpital Miłosierdzia

Matkę Garpa, Jenny Fields, aresztowano w Bostonie w roku 1942 za to, że zraniła w kinie mężczyznę. Było to wkrótce po zbombardowaniu przez Japończyków Pearl Harbor i ludzie mieli życzliwy stosunek do żołnierzy, ponieważ nagle każdy był żołnierzem. Jednak nietolerancja Jenny Fields wobec mężczyzn w ogóle, a wobec żołnierzy w szczególności, była niezłomna. W kinie przesiadała się trzy razy, ale za każdym razem żołnierz przysuwał się coraz bliżej, aż wreszcie znalazła się pod obskurną ścianą, gdzie widok na ekran niemal całkowicie zasłaniała jakaś idiotyczna kolumnada. Wtedy uznała, że już więcej nie zmieni miejsca. Żołnierz przesunął się raz jeszcze i usiadł obok niej.
Jenny miała wtedy dwadzieścia dwa lata. Uniwersytet rzuciła niemal zaraz po rozpoczęciu, ale szkołę pielęgniarską skończyła z pierwszą lokatą i lubiła ten zawód. Była młodą kobietą o sportowej sylwetce, zawsze w rumieńcach; miała ciemne, lśniące włosy i – jak to określała jej matka – męski sposób chodzenia (kołysała ramionami), a pośladki i biodra tak szczupłe i jędrne, że robiły wrażenie chłopięcych. Sama Jenny uważała swój biust za zbyt duży i była zdania, że jego ostentacyjność nadaje jej wygląd „taniej i łatwej”.
Nic bardziej mylnego. Prawdę powiedziawszy, rzuciła uniwersytet, ponieważ zaczęła podejrzewać, że rodzice posłali ją do Wellesley tylko po to, żeby ją tam skojarzyć z jakimś mężczyzną z dobrej rodziny, a w końcu wydać za mąż. Wellesley polecili jej starsi bracia, którzy zapewnili rodziców, że dziewczyn z tej uczelni nie traktuje się lekko i że są cenione na rynku matrymonialnym. Jenny uważała, że jej studia mają być tylko zawoalowaną formą wyczekiwania właściwego momentu, jak gdyby w gruncie rzeczy była po prostu krową przygotowaną do tego, by jej wsadzić odpowiednie urządzenie do sztucznego zapładniania.
Miała studiować literaturę angielską, ale widząc, że koleżanki koncentrują się głównie na zdobywaniu wiedzy i obycia potrzebnych do obcowania z mężczyznami, bez żalu porzuciła literaturę dla pielęgniarstwa. Pielęgniarstwo było czymś, co znajdowało bezpośrednie zastosowanie w praktyce, a nauka zawodu nie kryła żadnych dodatkowych motywów (później w swojej sławetnej autobiografii Jenny napisała, że zbyt wiele pielęgniarek nadstawia się zbyt wielu lekarzom, ale wtedy pielęgniarstwo miała już za sobą).
Lubiła prosty strój, bez żadnych ozdóbek; bluzka maskowała trochę biust, a wygodne pantofle były odpowiednie do jej szybkiego chodu. Poza tym w czasie nocnych dyżurów mogła czytać. Nie tęskniła za towarzystwem młodych chłopców z uniwersytetu, ordynarnych i nieprzyjemnych wobec dziewczyn nieuległych, a wyniosłych i lekceważących wobec uległych. W szpitalu Jenny spotykała więcej żołnierzy i chłopców pracujących niż studentów, bardziej bezpośrednich, nie tak próżnych i bez takich wygórowanych wymagań; jeśli dziewczyna była trochę łaskawsza, okazywali przynajmniej tyle wdzięczności, żeby się z nią umówić po raz drugi. A potem, nagle, wszyscy zostali żołnierzami – równie zarozumiałymi jak studenci – i Jenny przestała mieć cokolwiek wspólnego z mężczyznami.
„Moja matka – pisał Garp – była typem samotniczki”.

Rodzina Fieldsów zrobiła majątek na butach, chociaż pani Fields, z domu panna Weeks z Bostonu, wniosła do małżeństwa pokaźne wiano. Fieldsom jednak na tyle dobrze żyło się z produkcji obuwia, że już dawno wynieśli się z fabryki. Mieszkali w dużym, krytym gontem domu w Dog’s Head Harbor, na wybrzeżu po stronie New Hampshire. Na wolne dni Jenny jeździła do domu, głównie, żeby sprawić przyjemność matce i przekonać ją, że chociaż „spaprała sobie życie jako pielęgniarka”, jak utrzymywała wielka dama, to nie zaśmieciła języka i nie uległa demoralizacji.
Jenny często spotykała się z braćmi na North Station i razem jechali do domu. Jak tego oczekiwano po wszystkich członkach rodziny Fieldsów, opuszczając Boston, siadali po prawej stronie w pociągu relacji Boston–Maine, a w drodze powrotnej po lewej. Było to zgodne z życzeniem pana Fieldsa seniora, który wprawdzie przyznawał, że po tej stronie krajobraz jest brzydszy, to jednak uważał, że Fieldsowie nie powinni odwracać oczu od obskurnych korzeni swojej niezależności i wysokiego poziomu życia. Po prawej bowiem stronie pociągu wyjeżdżającego z Bostonu, a po lewej w drodze powrotnej widać było główne zakłady Fieldsów w Haverhill i tablicę z wielkim butem roboczym, który energicznie kroczył w stronę pasażera. Tablica górowała nad stacją kolejową i odbijała się tysiącem miniaturowych tabliczek w oknach fabryki. Pod tym groźnie zbliżającym się butem widniały słowa:

WSTĄP I KUP – FIELDS U TWOICH STÓP

Zakłady Fieldsa produkowały również specjalne obuwie dla pielęgniarek i pan Fields każdą wizytę córki w domu kwitował prezentem w postaci takich właśnie butów – Jenny musiała mieć już chyba z kilkanaście par. Matka, która uważała, że porzucenie przez Jenny Wellesley oznacza dla niej ponurą przyszłość, również za każdym razem dawała córce upominek. Pani Fields mianowicie obdarowywała córkę termoforami – a przynajmniej tak utrzymywała – Jenny zaś w to wierzyła, nigdy bowiem nie otwierała paczek. Matka mawiała:
– Kochanie, czy masz jeszcze ten termofor, który ode mnie dostałaś?
A Jenny, po krótkim zastanowieniu, przekonana, że musiała go zostawić w pociągu albo wyrzucić, odpowiadała:
– Nie jestem pewna, czy go nie zgubiłam, mamusiu, ale termofor nie jest mi potrzebny.
I wtedy pani Fields wynosiła z ukrycia paczkę i wciskała ją córce do ręki: zawinięty w papier termofor. Pani Fields mówiła wtedy:
– Proszę cię bardzo, Jennifer, tylko uważaj. Ale przede wszystkim używaj tego!
Jako pielęgniarka Jenny nie widziała specjalnego zastosowania dla termoforu; uważała, że jest wzruszającym staroświeckim urządzeniem o działaniu głównie psychologicznym. Ale niektóre paczki docierały jednak do jej małego pokoiku przy Bostońskim Szpitalu Miłosierdzia. Trzymała je w szafie, wypełnionej niemal całkowicie pudełkami ze specjalistycznym obuwiem dla pielęgniarek – również nieotwartymi.
Jenny nie czuła się związana z rodziną. Wydawało jej się dziwne, że tak wiele uwagi poświęcali jej jako dziecku, a potem nagle w czasie z góry ustalonym powstrzymali strumień uczucia, zastępując go wymaganiami, jak gdyby człowiek w pewnej krótkiej fazie życia wchłaniał całą potrzebną mu miłość, a potem w fazie znacznie dłuższej i poważniejszej już tylko wypełniał określone zobowiązania. Kiedy Jenny zerwała tę więź, rzucając Wellesley dla czegoś tak pospolitego jak pielęg­niarstwo, wyzbyła się niejako swojej rodziny, która nie mogąc właściwie nic na to poradzić, wyzbyła się Jenny. W rodzinie Fieldsów uważano by na przykład za znacznie właściwsze, gdyby Jenny została lekarką albo przynajmniej nie porzucała uczelni, dopóki nie wyjdzie za mąż za lekarza. Za każdym razem, kiedy spotykała się z braćmi, matką i ojcem, wszyscy czuli się coraz bardziej skrępowani; brali udział w niezręcznym procesie wzajemnego „odpoznawania się”.
Tak jest widocznie we wszystkich rodzinach, myślała Jenny Fields. Czuła, że gdyby kiedykolwiek miała dzieci, kochałaby je tak samo w wieku lat dwudziestu, jak i dwóch; doszła do wniosku, że jako dwudziestolatki mogą tego potrzebować nawet bardziej. Bo właściwie czego człowiekowi potrzeba, kiedy ma dwa lata? W szpitalu małe dzieci są najłatwiejszymi pacjentami. Im są starsze, tym większe mają potrzeby i tym samym są mniej chciane i kochane.
Jenny miała takie uczucie, jakby się wychowała na wielkim okręcie, nigdy nie widząc, a tym bardziej nie rozumiejąc, działania jego maszynowni. Podobało jej się, że szpital sprowadzał wszystko do tego, co człowiek je, na ile mu to pomaga i co się potem z tym dzieje. Jako dziecko nigdy nie widziała brudnych naczyń; mówiąc szczerze, kiedy pokojówki sprzątały ze stołu, wyobrażała sobie, że po prostu wyrzucają talerze do śmieci (było to jeszcze, zanim po raz pierwszy została wpuszczona do kuchni). A kiedy co rano przyjeżdżał samochód ciężarowy z mlekiem, Jenny była przekonana, że przywozi on także naczynia na cały dzień, dźwięki bowiem, jakie temu towarzyszyły, brzęk szkła i łomoty, kojarzyły jej się z odgłosami, które dochodziły zza zamkniętych drzwi kuchni, kiedy pokojówki wyczyniały swoje sztuczki z naczyniami.
Jenny Fields miała pięć lat, kiedy po raz pierwszy zobaczyła łazienkę ojca. Wytropiła ją pewnego ranka, idąc za zapachem jego wody kolońskiej. Znalazła wypełnioną parą kabinę z prysznicem – całkiem nowoczesnym jak na 1925 rok – osobisty klozet i baterię flakonów zupełnie różnych od flakonów matki; uznała, że jest to leże tajemniczego mężczyzny, który od lat gnieździ się w domu bez ich wiedzy. I w gruncie rzeczy tak właśnie było.
W szpitalu Jenny wiedziała, co się ze wszystkim dzieje; uczyła się także niezaszyfrowanych odpowiedzi na pytania, skąd się różne rzeczy biorą. W Dog’s Head Harbor, kiedy była dziewczynką, każdy członek rodziny miał swoją łazienkę, swój pokój, swoje własne drzwi z własnym lustrem po drugiej stronie. W szpitalu nie szanowano intymności, nic tam nie robiono po cichu; komu było potrzebne lusterko, prosił o nie pielęgniarkę.
Rzeczą najbardziej tajemniczą, którą jej pozwolono w dzieciństwie spenetrować na własną rękę, była piwnica, a w niej wielki kamienny gar, który co poniedziałek napełniano ślimakami. Wieczorem matka posypywała je mąką kukurydzianą, a potem co rano płukała w morskiej wodzie, doprowadzanej do sutereny długim wężem bezpośrednio z morza. Pod koniec tygodnia ślimaki były tłuste, wypłukane z piasku i nie mieściły się w skorupach, a ich potężne, sprośne szyje kołysały się w słonej wodzie. W piątki Jenny pomagała kucharce je przebierać; zdechłe nie cofały szyj pod wpływem dotyku.
Jenny poprosiła, żeby jej kupiono książkę o ślimakach. Przeczytała o nich wszystko: jak się odżywiają, rozmnażają, rosną. Było to pierwsze żywe stworzenie, które zrozumiała do końca – jego życie, seks i śmierć. W Dog’s Head Harbor istoty ludzkie nie były tak przystępne. W szpitalu Jenny czuła, że nadrabia stracony czas – dokonała mianowicie odkrycia, że ludzie nie są tak znów o wiele bardziej tajemniczy ani atrakcyjni od ślimaków.
„Moja matka – pisał Garp – nie bawi się w szczegóły”.

Dostrzegała wszakże jedną uderzającą różnicę między ludźmi a mięczakami, a mianowicie, że większość ludzi ma poczucie humoru – tyle że humor nie był mocną stroną Jenny. W owym czasie wśród pielęgniarek Bostońskiego Szpitala Miłosierdzia, zwanego w skrócie Bostońskim Miłosierdziem, w którym pracowała Jenny, Poliklinicznego Szpitala Stanu Massachusetts, czyli Polikliniki, oraz Szpitala imienia Petera Benta Brighama, czyli po prostu Petera Benta, krążył bardzo popularny dowcip, ale Jenny Fields nie dopatrzyła się w nim niczego śmiesznego.
Pewnego dnia, jak mówi kawał, jakiś mężczyzna przywołał taksówkę. Z trudem zszedłszy z krawężnika, o mało nie upadł na kolana. Był purpurowy z bólu na twarzy – albo się dusił, albo wstrzymywał oddech, w każdym razie nie ulegało wątpliwości, że mówienie sprawia mu trudność. Taksówkarz otworzył drzwi i pomógł mu wsiąść. Mężczyzna położył się z tyłu twarzą do podłogi, wzdłuż siedzenia, przyciskając kolana do piersi.
– Kutas złamany! – wrzasnął taksówkarz, komentując sytuację na jezdni.
– Gorzej! – jęknął pasażer. – Molly mi go chyba odgryzła!
Dowcipy z zasady wydawały się Jenny mało śmieszne, a ten w szczególności. Żadne kawały o kutasach nie wchodziły w grę; Jenny trzymała się od tych spraw z daleka. Była już nieraz świadkiem kłopotów, jakie stąd wynikały, a dziecko wcale nie należało do najgorszych. Oczywiście spotykała się z ludźmi, którzy nie chcieli mieć dzieci – takie kobiety były smutne, kiedy zachodziły w ciążę. Nie powinno być w tej sprawie żadnego przymusu, myślała o nich Jenny, choć głównie żal jej było nowo narodzonych maleństw. Ale spotykała również ludzi, którzy pragnęli mieć dzieci, i to właśnie pod ich wpływem sama zapragnęła dziecka. Kiedyś, rozpamiętywała, będę miała dziecko – ale tylko jedno. Istniał jednak pewien problem: chciała mieć przy tym jak najmniej do czynienia z kuśką, z samym zaś mężczyzną zgoła nic.
Najczęstsze przypadki zachorowań na kuśkę, z jakimi się spotykała, zdarzały się wśród żołnierzy. Armia Stanów Zjednoczonych poznała dobrodziejstwa penicyliny dopiero w roku 1943, a wielu jej synów, którym zaaplikowano ten zbawienny lek, dopiero w 1945. W Bostońskim Miłosierdziu na początku roku 1942 kuśki leczono zwykle sulfonamidami i arszenikiem. Sulfatiazol był na trypra – do tego zalecano dużo płynu. Na syfilis w czasach sprzed penicyliny stosowano neoarsphenaminy. A oto do czego się według Jenny Fields sprowadzał w gruncie rzeczy seks: do dawki arszeniku, zaaplikowanej w celu oczyszczenia organizmu.
Inny rodzaj kuracji kuśkowej miał charakter miejscowy i też wymagał dużej ilości płynu. Jenny często asystowała przy stosowaniu dezynfekcji tą metodą, ponieważ w tym czasie pacjent wymagał szczególnych zabiegów; krótko mówiąc, czasami należało mu potrzymać. Procedura była prosta: wstrzykiwało się do członka przez zaskoczoną cewkę moczową sto centymetrów sześciennych płynu, który następnie odbywał drogę powrotną; ten sposób jednak powodował nieprzyjemne urazy. Człowiek, który wynalazł przyrząd do stosowania owej metody leczenia, nazywał się Valentine, a sam przyrząd nazwano irygatorem Valentine’a. Długo jeszcze po tym, jak irygator doktora Valentine’a został udoskonalony czy też zastąpiony przez inne urządzenie, pielęgniarki z Bostońskiego Miłosierdzia używały terminu „kuracja Valentine’a”. Idealna wprost kara za te rzeczy, uznała Jenny Fields.
„Moja matka – pisał Garp – nie była naturą romantyczną”.

Kiedy żołnierz w kinie przesiadł się po raz pierwszy – kiedy się po raz pierwszy do niej przysunął – Jenny pomyślała, że kuracja Valentine’a byłaby dla niego wymarzona. Ale nie miała przy sobie irygatora, był za duży na to, żeby go nosić w torebce. A poza tym stosowanie irygatora wymagało znacznego współdziałania ze strony pacjenta. Miała natomiast przy sobie skalpel, z którym się praktycznie nie rozstawała. Nie ukradła go jednak z sali operacyjnej, był to skalpel wyrzucony, z głęboką szczerbą w ostrzu (prawdopodobnie ktoś upuścił go na podłogę albo do zlewu). Nie nadawał się już do precyzyjnych zabiegów, ale nie o precyzyjne zabiegi chodziło Jenny.
Ponieważ poprzecinał jej małe jedwabne kieszonki w torebce, użyła starego futerału od termometru, żeby w ten sposób – na wzór wiecznego pióra – zabezpieczyć ostrze. I właśnie ten futerał zdjęła Jenny ze skalpela w chwili, kiedy żołnierz przysiadł się do niej i oparł rękę na poręczy, którą – o absurdzie – mieli dzielić. Jego długie ramię zwisało z tej poręczy i drgało jak skóra na koniu, który ogania się od gzów. Jenny cały czas trzymała dłoń na skalpelu w torebce, którą przyciskała drugą ręką do obleczonej w przepisową biel piersi. Wyobrażała sobie, że od jej pielęgniarskiego stroju bije blask jak od aureoli świętej i że w jakiś perwersyjny sposób przyciąga do niej tego potwora.
„Moja matka – pisał Garp – przeszła przez życie, upatrując wszędzie amatorów torebek i piczek”.
Ale żołnierz w kinie nie był amatorem torebek. Dotknął jej kolana. Jenny dość wyraźnie powiedziała, co o tym myśli.
– Zabieraj tę brudną łapę, ale już!
Kilka osób spojrzało w ich stronę.
– Cicho, cicho – wyszeptał żołnierz i jego ręka błyskawicznie znalazła się pod jej spódnicą, gdzie natrafiła na mocno ściśnięte uda i skąd się wyłoniła rozchlastana od ramienia do nadgarstka jak melon. Jenny dokonała czystego cięcia przez wszystkie naszywki i koszulę, przez skórę i mięśnie, obnażając kości w stawie łokciowym. („Gdybym go chciała zabić – powiedziała policji później – przecięłabym mu rękę w nadgarstku. Jestem pielęgniarką. Wiem, jak wykrwawić człowieka”).
Żołnierz wrzasnął. Zerwał się z krzesła, ale padając do tyłu, zamachnął się zdrową ręką i wymierzył Jenny tak silny cios w głowę, że ją zamroczyło. W odpowiedzi znów ciachnęła skalpelem, pozbawiając go kawałka górnej wargi, w przybliżeniu wielkości paznokcia dużego palca. („Nie miałam zamiaru poderżnąć mu gardła – powiedziała później policji. – Chciałam mu tylko odciąć nos, ale chybiłam”).
Płacząc, na czworakach, żołnierz doczołgał się jakoś do przejścia między krzesłami i skierował ku bezpiecznym rejonom oświetlonego hallu. Ktoś jeszcze w kinie poza nim szlochał ze strachu.
Jenny wytarła skalpel o siedzenie, schowała do futerału po termometrze, a następnie do torebki. Po czym wyszła do hallu, gdzie było słychać ciche pochlipywanie, a kierownik wołał przez otwarte drzwi w stronę ciemnej widowni:
– Czy ktoś z państwa jest może lekarzem?!
Ktoś z państwa okazał się pielęgniarką, która natychmiast pośpieszyła z pomocą. Na ten widok żołnierz zemdlał; bynajmniej nie z upływu krwi. Jenny wiedziała, jak potrafią krwawić rany twarzy, które przede wszystkim jednak groźnie wyglądają. Głębsze cięcie na ręce wymagało oczywiście natychmiastowej pomocy, ale nie było obawy, że żołnierz umrze z utraty krwi. Nikt zresztą poza Jenny nie wiedział, że tak wiele w gruncie rzeczy tej krwi nie stracił i że znaczna część znalazła się na jej białym pielęgniarskim stroju. Szybko zorientowano się, kto jest sprawcą. Portierzy nie pozwolili Jenny tknąć nieprzytomnego żołnierza, a ktoś wyjął jej z ręki torebkę. Zwariowana pielęgniarka! Szalona nożowniczka! Jenny była spokojna. Uważała, że należy tylko zaczekać na odpowiednie czynniki, żeby sytuacja się wyjaśniła. Ale policja też nie była dla niej specjalnie sympatyczna.
– Od jak dawna spotyka się pani z tym facetem? – zapytał ją pierwszy funkcjonariusz w drodze do komisariatu.
Inny spytał później:
– Skąd właściwie pani wiedziała, że on panią zaatakuje? Nam powiedział, że chciał się tylko pani przedstawić.
– To cholernie niesympatyczna zabawka, laleczko – rzekł trzeci. – Nie powinnaś czegoś takiego przy sobie nosić. To szukanie guza.
Tak więc Jenny czekała, aż jej bracia wyjaśnią sprawę. Obaj byli na wydziale prawa w Cambridge, po drugiej stronie rzeki. Jeden studiował, drugi wykładał.
„Obaj – pisał Garp – uważali, że stosowanie prawa jest czymś wulgarnym, naprawdę wzniosłe jest studiowanie tej dyscypliny”.
Kiedy przyjechali, niewiele jej pomogli.
– Wpędzasz matkę do grobu – powiedział jeden.
– Szkoda, że nie zostałaś w Wellesley – dodał drugi.
– Samotna dziewczyna musi się bronić – odparła Jenny. – Zachowałam się najwłaściwiej, jak mogłam.
Ale jeden z braci zapytał ją, czy może udowodnić, że nie łączyły jej z tym facetem żadne stosunki.
– Tak mówiąc między nami – szepnął drugi – od jak dawna się z nim spotykałaś?
Ostatecznie jednak sprawa została wyjaśniona, kiedy policja odkryła, że żołnierz pochodzi z Nowego Jorku, gdzie ma żonę i dziecko. Był w Bostonie na przepustce i niczego bardziej nie pragnął niż tego, żeby ta historia nie dotarła do żony. Zgodzono się, że byłoby to okropne dla wszystkich, więc zwolniono Jenny od wszelkiej odpowiedzialności. Kiedy zaczęła robić szum, że policja zatrzymała skalpel, jeden z jej braci powiedział:
– Na miłość boską, Jennifer, możesz sobie chyba ukraść drugi.
– Ale ja go wcale nie ukradłam – zaprotestowała.
– Powinnaś mieć jakichś przyjaciół – doradził jej brat.
– W Wellesley – podkreślili obaj.
– Dziękuję wam bardzo, żeście przyjechali – rzekła Jenny.
– A od czego jest rodzina? – odparł jeden z braci.
– No cóż, więzy krwi – dodał drugi i zbladł pod wpływem skojarzenia: strój Jenny cały był we krwi.
– Jestem przyzwoitą dziewczyną – zapewniła ich siostra.
– Jennifer – rzekł najstarszy z trójki, jej ideał z dziecięcych lat, jeśli chodzi o rozsądek i prawość. Był dość uroczysty, kiedy powiedział: – Lepiej się nie zadawać z żonatymi mężczyznami.
– Nie powiemy matce – dodał drugi.
– A już w żadnym razie ojcu! – dorzucił pierwszy i mrugnął do niej niezręcznie, usiłując stworzyć atmosferę naturalnego ciepła. Wykrzywił przy tym twarz w grymasie, który na moment wywołał u Jenny złudzenie, że jej ideał z czasów dzieciństwa dostał tiku.
Bracia stali w pobliżu skrzynki pocztowej z plakatem przedstawiającym Wuja Sama. Z jego wielkich łap spuszczał się malutki żołnierz, cały w brązach. Żołnierz miał wylądować na mapie Europy. Tekst brzmiał: „Popierajcie naszych chłopców!”. Starszy brat Jenny popatrzył na siostrę przyglądającą się plakatowi.
– I nie zadawaj się z żołnierzami – dodał, choć już za parę miesięcy sam miał zostać żołnierzem – jednym z tych, którzy nie wrócą z wojny – i wpędzić tym matkę do grobu, o czym mówił kiedyś z takim niesmakiem.

 
Wesprzyj nas