Powieść, zaliczana do szczytowych osiągnięć literackich epoki wiktoriańskiej, harmonijnie łączy melodramatyczną fabułę z wnikliwą obserwacją psychologiczną oraz nastrojem tajemnicy i grozy.


Osierocona dziewczyna podejmuje pracę nauczycielki w posiadłości Edwarda Fairfaxa Rochestera. Zostaje jego narzeczoną, ale Rochester ukrywa przed światem ponury sekret.

Charlotte Brontë opowiada o wielkim uczuciu, które połączyło ludzi z różnych, tak odległych od siebie sfer – w świecie, gdzie konwenanse stanowiły o towarzyskim “być albo nie być”.

Dziwne losy Jane Eyre ukazały się po raz pierwszy w październiku 1847 roku i stały się wielkim sukcesem wydawniczym. Powieść, zaliczana do szczytowych osiągnięć literackich epoki wiktoriańskiej, harmonijnie łączy melodramatyczną fabułę z wnikliwą obserwacją psychologiczną oraz nastrojem tajemnicy i grozy.

Charlotte Brontë (1816-1855) urodziła się w Yorkshire w północnej Anglii. Otrzymała edukację domową, następnie oddano ją do szkoły dla dziewcząt w Cowan Bridge. Przebywała też jakiś czas w Belgii, utrzymując się z nauczania angielskiego. Pierwsza jej powieść, The Professor (Profesor), napisana pod wpływem uczucia do jednego z brukselskich nauczycieli, nie została za jej życia wydana, natomiast opublikowane w 1847 r. Dziwne losy Jane Eyre, również oparte na motywach autobiograficznych, spotkały się z entuzjastycznym przyjęciem krytyki i czytelników. Cenione są również jej późniejsze powieści: Shirley (1849) i Villette (1853). Dziwne losy Jane Eyre zostały dwukrotnie zekranizowane – w 1943 (w reżyserii Roberta Stevensona, z udziałem Joan Fontaine i Orsona Wellesa) i 1997 (Reżyseria:Robert M. Young, wystąpili: Samantha Morton, Ciarán Hinds) roku.

Charlotte Brontë
Dziwne losy Jane Eyre
Przekład: Teresa Świderska
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 4 listopada 2015


ROZDZIAŁ I

Niepodobna było tego dnia wyjść na spacer. Rano, co prawda, błąkaliśmy się z godzinę po bezlistnym ogrodzie, ale po obiedzie (pani Reed jadała wcześnie, gdy nie było gości) chłodny wiatr zimowy napędził tak ciemne chmury i deszcz tak siekący, że dalsze przebywanie na świeżym powietrzu stało się niemożliwe.
Rada byłam z tego; nigdy nie lubiłam długich spacerów, zwłaszcza w chłodne popołudnia, tak się obawiałam tych powrotów do domu o zmroku ze zmarzniętymi palcami u rąk i nóg, z sercem ściśniętym upomnieniami Bessie, naszej bony, i upokorzona świadomością, że Eliza, John i Georgiana Reed są o tyle zręczniejsi i silniejsi ode mnie.
Eliza, John i Georgiana skupili się teraz dokoła swej mamy w salonie. Pani Reed spoczywała na kanapce przy kominku, a mając wokół siebie swoich pieszczochów (którzy w tej chwili nie kłócili się i nie krzyczeli), robiła wrażenie zupełnie szczęśliwej. Mnie zabroniła zbliżyć się do siebie. Żałuję – mówiła – iż musi trzymać mnie z daleka, lecz dopóki nie usłyszy od Bessie i sama nie zauważy, że naprawdę staram się wyrobić w sobie bardziej towarzyskie, odpowiedniejsze dziecku usposobienie, że staram się być naturalniejsza, żywsza i przyjemniejsza w obejściu, dopóty będzie musiała odmawiać mi tych przywilejów, jakie się należą tylko zadowolonym i wesołym dzieciom.
– O co Bessie skarżyła się na mnie? – zapytałam.
– Nie znoszę chwytania za słowa i dopytywań, Jane, a przy tym to doprawdy oburzające, gdy dziecko w ten sposób przemawia do starszych. Siądź sobie, gdzie ci się podoba, i bądź cicho, dopóki nie nauczysz się mówić grzecznie.
Pokoik, gdzie jadało się śniadania, przylegał do salonu. Tam się wsunęłam. Stała tu półka z książkami; niebawem wyciągnęłam jakiś tom, upewniwszy się przedtem, że jest obficie ilustrowany. Wdrapałam się na kanapkę w zagłębieniu okna, podwinęłam nogi i usiadłam po turecku, a zaciągnąwszy prawie szczelnie pąsową zasłonę z wełnianej mory, poczułam, że jestem ukryta i odosobniona.
Fałdy pąsowej draperii zasłaniały mi widok z prawej strony; z lewej szyba chroniła, choć nie odgradzała mnie od posępności listopadowego dnia. Co jakiś czas, obracając karty książki, przyglądałam się naturze. Daleko na horyzoncie rozpościerała się blada pustka mgieł i chmur; bliżej widać było mokry trawnik i krzew szarpany wiatrem oraz nieustające potoki deszczu, gwałtownie gnane wichrem.
Powróciłam do książki. Była to Historia ptaków brytyjskich Bewicka. O tekst drukowany mało, naturalnie, dbałam; jednakże były tam pewne wstępne stronice, które zajmowały mnie mimo mych lat dziecinnych. Była w nich mowa o siedzibach i gniazdach ptaków morskich, „o samotnych skałach i przylądkach”, które tylko one zamieszkują, i o wybrzeżach Norwegii z szeregiem wysepek biegnących od południowego krańca – od Lindesnas czy Naze – aż do przylądka północnego.

Tam gdzie Arktyku wartka, chłodna fala
Tuli samotną wysepkę, okala;
Tam gdzie do Hebryd wody Atlantyku
Szturm ponawiają wśród bałwanów ryku.

Nie mogłam też pominąć wzmianki o zimnych wybrzeżach Laponii, Syberii, Spitsbergenu, Nowej Ziemi, Islandii, Grenlandii z ich olbrzymią przestrzenią strefy arktycznej, tym strasznym bezludnym przestworem, zbiornikiem mrozu i śniegu, gdzie stwardniałe pola lodowe, przez całe wieki narastając do wyżyn alpejskich, otaczają biegun i są siedzibą najsroższego zimna. O tej śmiertelnie białej krainie wytworzyłam sobie własne pojęcia: mgliste jak wszystkie na wpół zrozumiane wyobrażenia, niejasno tworzące się w umysłach dzieci, ale dziwnie przejmujące. Tekst tych stronic wstępnych nawiązywał do następujących dalej obrazków i nadawał znaczenie to skale, sterczącej samotnie wśród morza bałwanów i piany, to zdruzgotanej łodzi, wyrzuconej na opuszczone wybrzeża, to zimnej, widmowej twarzy księżyca, spoglądającego spoza zwałów chmur na tonący właśnie okręt.
Nie umiem powiedzieć, jaki nastrój wiał ze spokojnego, opuszczonego cmentarza z widniejącym na nim nagrobkiem, furtką, dwoma drzewami na tle niskiego horyzontu, cmentarza okolonego wyszczerbionym murem, nad którym unosił się cienki sierp księżyca, zwiastujący nadejście wieczoru. Dwa statki leżące bez ruchu na spokojnym morzu wydały mi się nierzeczywiste. Szybko odwróciłam oczy od potwora ciągnącego za sobą straszną sforę; był to widok zbyt okropny. Równie okropny był widok czarnego, rogatego stwora siedzącego wysoko na skale i przyglądającego się dalekiemu tłumowi, zebranemu wokół jakiejś szubienicy.
Każdy obrazek coś opowiadał, często coś zagadkowego dla mojego dziecinnego umysłu i niedokształconych uczuć, ale zawsze coś głęboko zajmującego: jak te bajki, które nam niekiedy w zimowe wieczory opowiadała Bessie, gdy była w dobrym humorze. Wtedy to, przysunąwszy stół do prasowania przed kominek w dziecinnym pokoju, pozwalała nam usiąść dokoła i prasując koronkowe falbanki pani Reed albo rurkując brzegi jej nocnych czepków, karmiła naszą ciekawość opowiadaniami o miłości i przygodach, zaczerpniętymi ze starych bajek i jeszcze starszych ballad lub też (jak później odkryłam) z kart Pameti i Henryka, hrabiego Moretand.
Z Bewickiem na kolanach czułam się w owej chwili szczęśliwa, a przynajmniej po swojemu szczęśliwa. Bałam się tylko, żeby mi nie przeszkodzono; niestety, stało się to aż nazbyt prędko. Otworzyły się drzwi od salonu.
– Hę! Panno mrukliwa! – usłyszałam krzyk Johna Reeda, lecz nagle umilkł; pokój widocznie wydał mu się pusty. – Gdzie, u licha, ona może być?! – wołał dalej. – Lizzy, Georgiano – wołał na siostry – Jane tu nie ma; powiedzcie mamie, że wyleciała na deszcz, nieznośne zwierzątko!
„Dobrze zrobiłam, że zaciągnęłam zasłonę” – pomyślałam, gorąco pragnąc, by nie odkrył mojej kryjówki. John Reed nie byłby jej odkrył samodzielnie; nie był on ani bystry, ani pomysłowy, ale Eliza w tejże chwili wysunęła głowę przez drzwi i od razu powiedziała:
– Siedzi przecież we framudze okiennej, John!
Natychmiast wyszłam z ukrycia, gdyż drżałam na myśl, że mnie John stamtąd wyciągnie.
– Czego chcesz? – zapytałam bardzo zalękniona.
– Powiedz raczej: „Czego panicz chce?” – odpowiedział. -Chcę, żebyś tu przyszła!
I zasiadłszy w fotelu, wskazał mi gestem, że mam się przybliżyć i stanąć przed nim.
John Reed był czternastoletnim uczniem, o cztery lata starszym ode mnie, gdyż miałam wtedy dziesięć lat. Był duży i tęgi na swój wiek, o nieczystej i niezdrowej cerze, grubych rysach rozlanej twarzy, ciężkiej budowie i wielkich rękach i nogach. Objadał się zawsze przy stole, co wpływało źle na jego wątrobę, powodowało mętność oczu i obwisłość policzków. Powinien był znajdować się w szkole; jednakże matka zabrała go do domu na miesiąc lub dwa „z powodu delikatnego zdrowia”. Pan Miles, nauczyciel, utrzymywał, że John byłby najzupełniej zdrów, gdyby mu nie przysyłano z domu tyle ciast i słodyczy. Serce matki jednakże nie podzielało tak surowego sądu i pani Reed przypisywała zły wygląd Johna raczej przepracowaniu, a może tęsknocie za domem.
John nie był zbyt przywiązany do matki i sióstr, a mnie po prostu nie cierpiał. Obchodził się ze mną brutalnie i bił mnie, i to nie dwa lub trzy razy na tydzień albo raz lub dwa razy na dzień, ale stale. Bałam się go każdym nerwem, drżałam na całym ciele, gdy się do mnie zbliżał. Były chwile, gdy traciłam wprost przytomność, takim przejmował mnie strachem, gdyż nie miałam znikąd ochrony przed jego groźbami i szturchańcami; służba nie miała ochoty ujmować się za mną, by nie narażać się młodemu panu, a pani Reed była głucha i ślepa na jego zachowanie: nigdy nie widziała, aby John mnie bił, nigdy nie słyszała, aby mi wymyślał, choć nieraz to czynił w jej obecności, jakkolwiek częściej za jej plecami.
Jak zwykle posłuszna mu, zbliżyłam się do jego fotela; najpierw pokazał mi język w całej okazałości, trzymając go tak wyciągniętym przez jakieś trzy minuty; wiedziałam, że za chwilę mnie uderzy, a choć lękałam się ciosu, to patrząc na Johna, nie mogłam się opędzić myśli, że jest brzydki i wstrętny. Może wyczytał te myśli z mojej twarzy, gdyż nic nie mówiąc, nagle uderzył mnie z całej siły. Zachwiałam się, a odzyskawszy równowagę, cofnęłam się parę kroków.
– To za twoje zuchwałe odpowiadanie mamie – powiedział – i za twoje skradanie się, i chowanie za firankami, i za to spojrzenie przed chwilą, ty szelmo!
Przyzwyczajona do besztania ze strony Johna, nie pomyślałam nawet, by mu odpowiedzieć; zastanawiałam się tylko, jak znieść szturchaniec, który z pewnością nastąpi po obeldze.
– Coś ty robiła za zasłoną? – zapytał.
– Czytałam.
– Pokaż książkę.
Poszłam do okna i przyniosłam ją stamtąd.
– Nie masz prawa brać naszych książek; mama powiedziała, że jesteś tutaj na łasce; nie masz pieniędzy; twój ojciec nic ci nie zostawił; powinna byś żebrać, a nie mieszkać z pańskimi dziećmi, takimi jak my, jadać to samo, co my jadamy, i nosić suknie, za które nasza mama płaci. A teraz ja cię nauczę, co to znaczy grzebać na moich półkach z książkami; bo one są moje; cały dom do mnie należy albo będzie należał za kilka lat. Idź i stań przy drzwiach, z daleka od lustra i od okien.
Uczyniłam to, nie zorientowawszy się od razu w jego zamiarze, ale gdy zobaczyłam, że John podnosi, waży w ręku książkę i wstaje, chcąc nią we mnie cisnąć, instynktownie uskoczyłam w bok z krzykiem przestrachu; nie dość jednak szybko; tom został rzucony, trafił mnie, a ja upadłam, uderzając głową o drzwi i rozcinając ją sobie. Rana krwawiła, ból był bardzo ostry, strach przesilił się we mnie, natomiast obudziły się inne uczucia.
– Niegodziwy, okrutny chłopaku! – zawołałam. – Nie jesteś lepszy od rozbójnika… od poganiacza niewolników… od rzymskich cesarzy!
Przeczytałam właśnie Historię Rzymu Goldsmitha i miałam wyrobione zdanie o Kaliguli, Neronie i ich następcach. Robiłam nieraz porównania w milczeniu, nigdy nie przypuszczając, że je w ten sposób głośno wypowiem.
– Co? Co? – krzyknął. – Czy ona to do mnie powiedziała? Słyszałyście, Elizo, Georgiano? Jeżeli ja tego mamie nie powiem! Ale najpierw…
Rzucił się ku mnie: poczułam, że chwyta mnie za włosy i za ramię; ale tym razem walczył ze zrozpaczonym stworzeniem. Ja rzeczywiście widziałam w nim tyrana, mordercę. Czułam, że kilka kropel krwi ścieka mi z głowy po karku, przejmował mnie ból piekący, który zagłuszył we mnie strach; opanowała mnie wściekłość. Nie wiem dobrze, co moje ręce uczyniły, dość, że John wrzasnął: „Ty szelmo! Ty szelmo!”, i zawył na głos. Zaraz też nadeszła pomoc: dziewczęta pobiegły po panią Reed, która była na górze; stanęła teraz wobec tego, co się działo, a za nią Bessie i panna służąca, Abbot. Rozłączono nas; usłyszałam słowa:
– Rany boskie! A cóż to za złośnica, żeby tak się rzucać na panicza Johna!
– Czy widział kto kiedy taką ucieleśnioną wściekłość?
A pani Reed dorzuciła:
– Zabierzcie ją do czerwonego pokoju i tam ją zamknijcie!
Czworo rąk pochwyciło mnie natychmiast i zaniosło na górę.

ROZDZIAŁ II

Stawiałam opór przez całą drogę; był to objaw nowy zupełnie i wielce pogłębiający złe wyobrażenie, jakie Bessie i Abbot skłonne były mieć o mnie. Faktycznie straciłam panowanie nad sobą; wiedziałam, że chwilowym buntem ściągnęłam już na siebie dawne kary, lecz, jak każdy zbuntowany niewolnik, w rozpaczy postanowiłam iść do końca.
– Proszę trzymać jej ręce, panno Abbot! Rzuca się jak wściekła kotka.
– Wstyd! Wstyd! – wołała panna służąca. – Jakie to nieprzyzwoite zachowanie, panno Eyre, bić młodego panicza, syna swojej dobrodziejki! Swojego młodego pana!
– Pana! Jakim sposobem jest on moim panem? Czyż ja jestem służąca?
– Nie; panienka jest mniej niż służąca, gdyż nie pracuje na swe utrzymanie. No, proszę usiąść i zastanowić się nad swoją niegodziwością.
Wniosły mnie tymczasem do wskazanego przez panią Reed pokoju i rzuciły na otomanę; natychmiastowym odruchem chciałam zeskoczyć jak sprężyna; dwie pary rąk powstrzymały mnie w tej chwili.
– Jeżeli panienka nie będzie siedzieć spokojnie, będziemy ją musiały przywiązać – rzekła Bessie. – Panno Abbot, niech mi panna pożyczy swoich podwiązek; moje zerwałaby od razu.
Panna Abbot odwróciła się, by zdjąć z grubej nogi potrzebne tasiemki. To przygotowywanie więzów i dodatkowa hańba z tym złączona uspokoiły mnie nieco.
– Proszę nie zdejmować podwiązek! – zawołałam. – Będę siedziała spokojnie.
I na poparcie tych słów chwyciłam się rękami siedzenia.
– No, więc proszę pamiętać – rzekła Bessie; a przekonawszy się, że się rzeczywiście uspokajam, przestała mnie przytrzymywać; teraz stały obydwie, założywszy ręce, patrząc chmurnie i podejrzliwie w moją twarz, jak gdyby niepewne, czy jestem przy zdrowych zmysłach.
– Nic podobnego nigdy przedtem nie zrobiła – rzekła w końcu Bessie, zwracając się do pokojowej.
– Ale to zawsze w niej tkwiło – brzmiała odpowiedź. -Często mówiłam pani, co sądzę o tym dziecku, a pani zgadzała się ze mną. To chytre małe stworzenie; nigdy nie widziałam dziecka w jej wieku tak bardzo skrytego.
Bessie nie odpowiedziała. Po chwili jednak, zwracając się do mnie, rzekła:
– Panienka powinna rozumieć, że ma obowiązki wdzięczności względem pani Reed; pani Reed panienkę utrzymuje; gdyby panienkę wygnała, musiałaby panienka iść do przytułku.
Milczałam, gdyż słowa te nie były dla mnie nowiną. Od czasu jak sięgam pamięcią, słyszałam już nieraz podobne napomknienia. To wymawianie mi, że jestem na łasce, obijało się o moje uszy jak niejasna zwrotka; bardzo było przykre i upokarzające, ale tylko na pół zrozumiałe. Abbot dorzuciła:
– I nie powinna się panienka uważać za równą z pannami Reed i paniczem dlatego, że pani łaskawie pozwala, by się panienka chowała razem z nimi. Oni będą mieli dużo pieniędzy, a panienka nie będzie miała nic; panience przystoi być pokorną i starać się im podobać.
– To, co panience mówimy, to tylko dla jej dobra – dodała Bessie łagodniejszym głosem. – Panienka powinna starać się być pożyteczna i miła, a wtedy może będzie panienka miała tutaj swój dom; ale jeśli panienka będzie gwałtowna i szorstka, to jestem pewna, że pani wyśle stąd panienkę.
– A przy tym – wtrąciła Abbot – Pan Bóg może panienkę pokarać. Może jej zesłać nagłą śmierć w chwili, gdy wyprawiać będzie hece, a wtedy dokąd pójdzie? Chodźmy, Bessie, zostawmy ją tu. Nie chciałabym za nic mieć takiego serca jak ona. Niech się panienka pomodli, gdy zostanie sama, bo jeżeli panienka nie okaże skruchy, to coś złego może tu przyjść przez komin i porwać panienkę.
Wyszły, zamykając drzwi za sobą i przekręcając klucz w zamku.
Czerwony pokój był to pokój zapasowy, w którym bardzo rzadko sypiano, chyba że niespodziewany napływ gości do Gateshead Hall zmuszał gospodarzy do użycia wszystkich pokoi. A jednak był to jeden z największych i najokazalszych pokoi we dworze. Na środku, podobnie jak tabernakulum, stało łoże, wsparte na masywnych mahoniowych filarach, z kotarą z ciemnopąsowego adamaszku; dwa wielkie okna z zapuszczonymi stałe żaluzjami udrapowane były w festony i fałdy z podobnej materii; dywan był czerwony; stół w nogach łoża nakryły był karmazynowym suknem; ściany miały delikatny beżowy kolor z odcieniem różowym; szafa, toaletka, krzesła były z ciemno politurowanego starego mahoniu. Na tle tych ciemnych barw wznosił się wysoko i jaśniał białością stos materaców i poduszek na łożu nakrytym śnieżnobiałą pikową kapą. Nie mniej zwracał uwagę szeroki wyściełany fotel, stojący u wezgłowia łoża, również biały, z ustawionym przed nim podnóżkiem; pomyślałam, patrząc nań, że wygląda jak jakiś biały tron.
W pokoju tym było chłodno, gdyż rzadko w nim palono; cicho, gdyż leżał daleko od dziecinnego pokoju i od kuchni; uroczyście, gdyż było wiadomo, że tak rzadko go używano. Służąca tylko chodziła tam co sobota zetrzeć tygodniowy kurz z luster i z mebli; sama zaś pani Reed odwiedzała go czasami, by przejrzeć zawartość pewnej tajemnej szuflady w szafie, gdzie były złożone różne pergaminy, jej szkatułka z klejnotami i miniatura jej nieboszczyka męża. Tu leży tajemnica czerwonego pokoju, tajemnica jego opuszczenia mimo okazałości.

 
Wesprzyj nas