Matthew Swift, czarnoksiężnik i Nocny Burmistrz, panuje nad sytuacją. Tak przynajmniej lubi sobie wyobrażać. Ale w Londynie, jak to w Londynie – nigdy nie brakuje problemów.


Spożycie narkotyków utrzymuje się na wysokim poziomie. Nastoletni wandale odstraszają inwestorów. Rośnie również liczba przestępstw z użyciem przemocy. W swoim czasie Matthew Swifta nic by to nie obchodziło, ale teraz to on musi posprzątać ten bałagan.

W dodatku na rynku pojawił się nowy narkotyk, pył wróżek, kórego produkcja polega na zamianie ludzi w chodzące laboratoria chemiczne, na nastoletnich wandali poluje mistyczna istota, a drobni przestępcy Londynu zaczynają umierać z magicznych powodów.

Szybko staje się jasne, że uporanie się z tymi problemami jest zadaniem Swifta. Jednakże ktoś wyraźnie chce go pouczać, jak powinien wykonywać swoje obowiązki. Swift musi się zorientować, kto stoi za falą przestępczości, a kto próbuje ingerować w jego pracę. Ma wielu starych wrogów i tylko garstkę przyjaciół. Jeśli chce uratować Londyn przed wzbierającą falą krwi, musi szybko się nauczyć odróżniać ich od siebie.

Catherine Webb (ur. 1986 w Wielkiej Brytanii) – angielska pisarka, pisze także pod pseudonimami Kate Griffin i Claire North. Webb zadebiutowała jako czternastolatka powieścią W lustrze snów opublikowaną w 2002 roku. Krytycy porównują jej styl do Terry’ego Pratchetta i Philipa Pullmana. Od tamtej pory napisała jeszcze siedem książek pod własnym nazwiskiem. Kolejnych sześć powieści fantasy dla dorosłych opublikowała pod pseudonimem Kate Griffin. W 2014 roku przyjęła kolejny pseudonim – Claire North – pod którym wydała powieść Piętnaście pierwszych żywotów Harry’ego Augusta, nominowaną do Nagrody im. Arthura C. Clarke’a. Książka zdobyła Nagrodę im. Johna W. Campbella za powieść, została też wyróżniona przez Richard and Judy Book Club, Waterstones Book Club oraz Radio 2 Book Club.

Kate Griffin
Rada mniejszości
Przekład: Michał Jakuszewski
Wydawnictwo MAG
Premiera: 30 października 2015


Wstęp


Nie można być wszystkim dla każdego…
W którym zdarza się spotkanie na łodzi.

Byłem w Deptford. Polowałem na wandali.
Nie zwykłych sympatycznych wandali, którzy zniszczyli ławkę w parku albo podpalili samochód.
Ci malowali na ścianach domów znaki, wpędzające w obłęd wszystkich, którzy na nie spojrzeli.
Twierdzili, że robią to po to, by pokazać nam prawdę, a prawda wygląda tak, że wszyscy padliśmy ofiarą oszustwa. Wszyscy byliśmy szaleni, ci z nas, którzy sądzili, że świat jest bezpieczny, uporządkowany i ma jakiś cel. Wiedzieli, co zobaczyli, i próbowali nam to wytłumaczyć.
Ja im na to: „Dobra, dobra, srali muszki, po prostu staracie się dokopać ludziom, bo wam również dokopano, a poza tym, jeśli świat rzeczywiście jest tak mrocznym miejscem, jak się wam zdaje, to dziękuję bardzo, ale wolę iluzję”.
A oni mi na to: „Za kogo się do cholery uważasz, cwaniaczku (albo coś w tym guście). Przylazłeś tu w środku nocy i mówisz: »Przestańcie być wandalami, bo pożałujecie«. No wiesz, znamy się na ludziach i wiemy, że możemy cię załatwić”.
W odpowiedzi wygłosiłem kilka treściwych komentarzy, mniej więcej w tym sensie:
– Nazywam się Matthew Swift i jestem czarnoksiężnikiem. Jedynym w tym mieście, który przeżył czystkę przeprowadzoną przez Roberta Bakkera. Zabił mnie cień mojego nauczyciela i moje ciało rozpuściło się w telefonicznym sygnale. Mogli pochować jedynie trochę krwi. A potem wróciliśmy i ja jestem nami, a my jesteśmy mną. My jesteśmy niebieskimi elektrycznymi aniołami, istotami żyjącymi w przewodach telefonicznych, bogami stworzonymi z nadmiarowego życia, które żałosne parodie śmiertelników takie jak wy wlewają we wszystko co elektryczne. Ja jestem Nocnym Burmistrzem, obrońcą miasta, stróżem nocy, strażnikiem bram, obserwatorem na murach. Zatrzymaliśmy śmierć miast, byliśmy obecni, gdy zginęła Lady Neon, zapędziliśmy stworzenie zwane Zaciemnieniem z powrotem do cieni na końcu zaułków, jesteśmy światłem, jesteśmy życiem, jesteśmy ogniem i, lepiej w to uwierzcie, słowo najlepiej opisujące nasz obecny nastrój to „wkurzeni”. Czy chcecie zobaczyć, co się stanie, jeśli zrobimy się wściekli?
Chyba to zrozumieli.
Gdy już sobie poszli, ruszyłem wzdłuż rzeki, wędrując na wschód razem z odpływem. Czarnoksiężnicy w wielkich miastach zbyt łatwo tracą zmysły. Gdy nadchodzi godzina szczytu, ich serca biją jak szalone, kiedy w klubach poniżej poziomu ulic gra muzyka, zaczyna ich boleć głowa, oddychają mieszanką tlenku węgla i oparów azotanu ołowiu, a od świeżego powietrza, czystego wiejskiego powietrza, mają trudności z oddychaniem. Zawsze starannie unikałem szaleństwa, ale rzeka w pogodną chłodną noc, gdy zbliżała się zima, przyciągała mnie z mocą, której nie potrafiłem się oprzeć.
Dlatego wybrałem się na spacer. Szedłem przez błotniste nabrzeża, gdzie nie było już wody, mijałem drewniane magazyny i fabryki cementu, stąpałem w blasku białych świateł nowiutkich apartamentowców oraz po krętych ścieżkach między pokrytymi spękanym asfaltem jezdniami. Widziałem sklepy, w których brązowookie manekiny spoglądały zza szyb ze szkła refleksyjnego, czułem zapach chińszczyzny na wynos, bijący ze sklepu strzeżonego przez wiecznie salutującego nazistowskiego kota złotej barwy, przechodziłem obok parkingów ulokowanych pod marketami, w których przeciętna cena dowolnego towaru wynosiła 14,99 funta. W tym miesiącu najmodniejszymi materiałami używanymi do budowy tych sklepów były poliester albo sklejka. Mijałem małe kapliczki wciśnięte między firmę udzielającą kredytów mieszkaniowych a dwuletnie kolegium przygotowujące do egzaminu dojrzałości, w którym Możesz To Osiągnąć, Jeśli Tylko Uwierzysz. (Inspektor szkolny uznał poziom nauczania za „zadowalający”). Cały czas miałem rzekę po lewej stronie. Zatrzymałem się na chwilę, by popatrzeć na dwuśmigłowe wojskowe helikoptery lecące wzdłuż Tamizy ku centrum miasta, a potem wychyliłem się przez balustradę i spojrzałem na srebrzyste wieżowce Canary Wharf. W ich lustrzanych powierzchniach odbijały się chmury. Popatrzyłem na pociąg jadący pod Greenwich Hill i poczułem szok, gdy minęliśmy południk zerowy. Linie mocy istnieją, ale – jak wszystkie przejawy magii – formują się tam, gdzie życie jest najintensywniejsze i gdzie człowiek narzuca znaczenia. Życie to magia. Magia wyrasta tam, gdzie jest najwięcej życia.
Nie wiem, jak właściwie znalazłem się na molo. Nagle poczułem pod stopami suche gorące świerzbienie, które w pewnym punkcie mogło się przerodzić w ból. Nawet indyjskie restauracje i nie do końca irlandzkie puby zamykano już na noc. W Millennium Dome – dziele architektury wyglądającym jak skrzyżowanie białego pałacu z pęcherzem na pustkowiu – występy już się kończyły, drzwi otwierano i ludzie wystrojeni dla uczczenia wybranego przez siebie zespołu, wysypywali się z nich, zmierzając na stację metra, przystanek autobusowy albo na przystań. Na stacjach pojawiały się znaki informujące o czasie odjazdu pierwszych i ostatnich pociągów, stanowiące ostrzeżenie dla wszystkich, którzy mogliby zwlekać zbyt długo. Przejście podziemne prowadzące pod rzeką na Isle of Dogs było zamknięte, a znak uprzejmie sugerował, by przechodnie poszukali alternatywnej drogi, ponieważ jest otwarte tylko od ósmej rano do dziesiątej wieczorem od poniedziałku do soboty i uprasza się o niejeżdżenie na rowerach w tunelu.
Nie zdawałem sobie sprawy, że czekam na statek płynący do centrum miasta, ale kiedy się zjawił, wsiadłem na pokład. Katamaran oferował trzydzieści procent zniżki od ceny biletu, która była sto trzydzieści procent wyższa od sumy, której się spodziewałem. Mimo to, zapłaciłem i wpuszczono mnie na przeznaczony dla stu pięćdziesięciu turystów statek, którym płynęła obecnie tylko trzyosobowa załoga oraz dwunastu pasażerów. Grupka przyjaciół zajmujących miejsca przy dziobie nosiła koszulki oznajmiające, że Życie To Punk, a ich fryzury – w dawnych czasach symbol rangi w wojowniczych plemionach – obecnie noszono po to, by zatruwać życie uciążliwym matkom. Gestykulowali z rozmachem, rozmawiając głośno o tym, jakie to jest wspaniałe, a tamto okropne. Byli w wieku, w którym wszystko musi być takie albo takie, bez niczego pośrodku.
W pobliżu rufy mężczyzna obejmował kobietę, by osłonić ją przed zimnym wiatrem wiejącym od rzeki, gdy płynęliśmy na zachód. Oboje się nie odzywali. Nie musieli tego robić. Pośrodku dwie kobiety trzymające w rękach przewodniki po Londra wystawiały głowy przez okno, radośnie oznajmiając, że poznają Big Bena, pałac Buckingham, Londyńskie Oko i Hampstead Heath.
Stałem sam na pokładzie. Czułem smak soli i zapach rzeki, a także wibrację silnika pod nogami. Wiedziałem, że dzisiejszej nocy mógłbym zrobić prawie wszystko, ale nie miałem na nic szczególnej ochoty.
– Czasami ludzie przychodzą tu, by się oczyścić – odezwała się nagle.
W pierwszej chwili nie zdawałem sobie sprawy, że słowa są skierowane do mnie, ale po chwili wyczułem obok czyjeś oczekiwanie. Odwróciłem się i zobaczyłem ją. Stała obok mnie, wspierając ręce na relingu. Włosy fruwały wokół jej twarzy, plącząc się na wietrze. Jej spojrzenie spłynęło po mnie, jak olej po jedwabiu.
– Słucham? – wyjąkaliśmy.
– Nie chodzi mi o fizyczną czystość – dodała, wzruszając ramionami. – Raczej o tę… wewnętrzną. Rzeka spłukuje nasze grzechy.
Nie miałem nic do powiedzenia, ale to najwyraźniej jej nie przeszkadzało. Wyciągnęła do mnie rękę.
– Meera – przedstawiła się radosnym tonem.
Uścisnęliśmy jej dłoń. Rękawiczka bez palców skrywała blizny na wewnętrznej powierzchni naszej dłoni.
– Matthew – odrzekłem.
W chwili, gdy nasze ręce się zetknęły, poczuliśmy mrowienie na skórze oraz ból z tyłu zębów. Spojrzała nam w oczy. Jej tęczówki miały kolor świeżych kasztanów upstrzonych żółtymi plamkami. Przez chwilę sytuacja mogła się rozwinąć na różne sposoby.
Wzmocniła uścisk, a potem rozluźniła palce i odwróciła wzrok, spoglądając na rzekę i miasto.
– Zauważyłam to – wyjaśniła od niechcenia, jakby oznajmiała, że przyniesiono śniadanie. – Latarnie ciemnieją, kiedy pod nimi przechodzisz.
– Czy dlatego ze sobą rozmawiamy?
Uśmiechnęła się i pokręciła głową.
– Nie.
– W takim razie, dlaczego?
– Tylko my na tym statku jesteśmy samotni. Pomyślałam sobie, że moglibyśmy pobyć samotni razem.
Powiedziała mi, że jest analitykiem ryzyka i pracuje na Isle of Dogs. W większość wieczorów ludzie pracujący w jej firmie szli razem się napić – szampan, kluby, muzyka. Czasem poświęcali wieczory na pracę zespołową – paintball, wiosłowanie, nauka gry na ukulele.
– Na ukulele?
– To bardzo łatwy do opanowania instrument. Zbieramy się i gramy: praca zespołowa połączona z muzyką. Paintball nie jest już taki dobry. W moim biurze pracuje sporo bardzo agresywnych mężczyzn.
Dzisiaj jej koledzy postanowili się wybrać do klubu ze striptizem i po raz pierwszy zaprosili również ją.
– I co?
– Było głośno i nudno. Nie czułam się zainteresowana.
A więc po prostu sobie poszła?
Tak. Postarała się, żeby wszyscy ją zobaczyli, siedziała razem z chłopakami, wydawała odpowiednie dźwięki, a nawet zapłaciła Ukraince pięćdziesiąt funtów za taniec, ale gdy kumple byli już tak pijani, że nic już nie zauważali i było im wszystko jedno, wymknęła się nad rzekę.
– Tu mogę być sobą – wyjaśniła.
Nie powiedziałem nic. Intymne wyznania nigdy nie były naszą mocną stroną. Minęliśmy Rotherhithe, nowe apartamentowce z cegły oraz zaadaptowane z nabrzeży budynki, których nazwy – srebrne, armatnie, pieprzowe – opowiadały o ich historii, podobnie jak czarne żurawie nadal wbudowane w ściany.
– Mam ciotkę, która jest czarownicą – oznajmiła Meera. – Albo wiedzącą. Chyba i jedną, i drugą. Pochodzi z Chennai i tam praktykuje. To ona mnie w to wciągnęła.
– Często praktykujesz?
– Nauczyła mnie drobnych uroków i zaklęć. Poprawa urody, tanie amulety, piękne sny, nic szczególnego. To było w zasadzie wszystko. A co z tobą? Dlaczego masz takie niebieskie oczy?
Zawahałem się.
– To skomplikowana sprawa.
– Jestem zainteresowana.
– Bardzo skomplikowana.
– Swą nieśmiałością sprawiasz, że twoja opowieść rośnie w mojej wyobraźni. Czy prawda może być znacznie bardziej niezwykła niż to, co sobie wyobrażam?
– Prawda jest dziwniejsza od fikcji – zasugerowałem.
– Widzę smoki – odparła. – Smoki, wulkany, przygody i półbogów. Czy jestem blisko?
– Wszystko poza aktywnością tektoniczną.
– Wcale nie jesteś nieśmiały. – Radosny ton ani na moment nie opuszczał jej głosu. – Być może smutny? A może to strach? Ale nie nieśmiałość.
Umilkliśmy. Za zakrętem rzeki pojawił się Tower Bridge, cały z niebieskiego metalu i jasnożółtego kamienia. Na północy światła w oknach Wapping już zgaszono, pomijając widoczny gdzieniegdzie fluorescencyjny blask w kuchni albo niebieskoszarą łunę nocnego filmu.
– To było wszystko? – zapytałem po chwili.
– Było? – powtórzyła figlarnym tonem.
– Powiedziałaś: „To było w zasadzie wszystko”. To sugeruje, że teraz potrafisz dzięki swej magii dokonać więcej. Co się zmieniło?
Nie odpowiedziała.
– Daj mi rękę – zażądała po pewnym czasie.
Zawahałem się, ale na jej twarzy pojawiła się poważna mina, mimo że pozostał na niej uśmiech. Wsunąłem dłoń w rękę Meery. Czułem pod rękawiczką jej skórę, zimną od rzecznego wiatru. Białka jej oczu miały żółtawy kolor, którego nie powinno tam być. Nie potrafiłem określić, skąd się wziął. Zaczerpnęła głęboko tchu, a gdy jej płuca były już pełne, wciągnęła w nie jeszcze trochę powietrza. Wtedy poczułem zmianę.
Zaczęła się od dźwięku. Najpierw wszystko ucichło, jakby odgłosy płynącego statku się oddaliły, pozostawiając tylko plusk wody uderzającej o kadłub. Potem pojawiły się nowe, zajmując ich miejsce, ale zagłuszał je hałas tego, co jest tu i teraz. Poskrzypywanie masztów, trzask targanej wiatrem tkaniny, łopot żagli. Wytężyłem słuch i dotarły do mnie głosy z brzegu, nawołujące z akcentem z East Endu naczelnika portu, by jak najszybciej przyszedł na przystań, ostrzegające cholernego starego durnia, żeby patrzył pod nogi, nakazujące marynarzom i portowym dziewczynom ­zrobić ­przejście, a właśnie przybyłemu statkowi z Indii zaczekać na swoją kolej, bo jest do wyładowania dziesięć ton mięsa, które się zepsuje, jeśli szybko nie trafi na targ. A gdy spojrzałem na brzeg, zobaczyłem, że w oknach zaadaptowanych z magazynów budynków zapalają się migotliwe świece i lampy, a na wodzie wokół nas unosi się chyba ze sto stateczków – łodzie rybackie prowadzone jednym punktem żarzącego się światła, zwisającym za rufą, oraz piloci i przewoźnicy na swych małych łódkach pomalowanych na kolor zielonego szlamu z kanałów. Milczące żurawie na brzegach rzeki były cały czas w ruchu. Drewniane pomosty wysuwały się nad wodą z miejsc, gdzie powinno być kamienne nabrzeże. Otworzyłem usta, chcąc coś powiedzieć, ale Meera zacisnęła mocniej palce, by mnie uciszyć. Gdy przepływaliśmy pod Tower Bridge – most był tylko cieniem nad nami – zauważyłem łodzie tłoczące się wokół Tower, a na niebie krążyło tysiąc rozwrzeszczanych kruków, tańczących nad naszymi głowami niczym tornado. Widzieliśmy je jednak tylko my dwoje. Spojrzałem w górę rzeki i zobaczyłem, że London Bridge ugina się pod ciężarem przylepionych do jego boków budynków – domów z muru pruskiego i pokracznych chałup.
– Meero… – zacząłem, ale mój głos nagle się urwał.
Nad rzeką uniosła się mgła, spowijając statek. Jakimś cudem dźwięki nadal się w niej rozchodziły. Słyszałem turkot drewnianych kół na bruku, bicie w kościelne dzwony oznajmiające godzinę, grzechotkę straży nocnej, ryczenie zaniepokojonego osła, krzyki dobiegające z gospody na południowym brzegu.
– Meero! – błagałem. – Musisz to powstrzymać!

 
Wesprzyj nas