Powieść łączy elementy zabawnej powieści obyczajowej, romansu, literatury science fiction i prozy noir. Księgarnie, biblioteki, gazety, magazyny, nawet ebooki – wszystko to zniknęło…


Bardzo niedaleka przyszłość. Księgarnie, biblioteki, gazety, magazyny, nawet ebooki – wszystko to zniknęło.

Tylko dzięki dotacjom rządu i prywatnych darczyńców trwają prace nad Słownikiem języka angielskiego Ameryki Północnej. Właśnie ma się ukazać jego nowe wydanie. Ale każdy wie, że będzie ostatnim.

Tuż przed premierą znika redaktor naczelny słownika, Doug Johnson. Jego córka Anana, z pomocą zakochanego w niej asystenta ojca, podążając po tajemniczych śladach pozostawionych przez Douga, próbuje go odnaleźć. Tymczasem ludzi zaczyna atakować dziwna przypadłość. Tracą słowa i możliwość komunikowania się między sobą. Zjawisko nazywane „grypą słowną” przybiera rozmiar epidemii.

Czy to nieznany dotąd wirus?
Świadome działanie firmy Synchronic, która prowadzi swoje pokrętne interesy?
A może wynik tego, że ludzie – zamiast czytać – przestawili się z czytania na pobieranie strumiena danych, z pisania na wstukiwanie?

***

Łączy elementy zabawnej powieści obyczajowej, romansu, literatury science fiction i prozy noir.
Pokazuje niebezpieczeństwa nowych technologii i potęgę słowa.
The New York Times Book Review

Alena Graedon – Amerykańska autorka urodzona w Karolinie Północnej. Ukończyła Brown University i program MFA na Uniwersytecie Columbia, gdzie również wykłada. Giełda słów to literacki debiut Graedon, któy odniósł w Stanach niebywały sukces i przez wielu krytyków został uznany za książkę roku 2014, został także przetłumaczony na dziesięć języków.

Alena Graedon
Giełda słów
Przekład: Izabela Matuszewska
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
Premiera: 28 października 2015


A


Alicja: ż -cji, -cją, -cjami, dziewczyna odmieniona przez
refleksję.

Pewnego zimnego i samotnego poranka w listopadzie mój tata zniknął ze Słownika. Nie tylko z ogromnego szklanego budynku na Broadwayu, gdzie mieściło się wydawnictwo. Tej nocy mój ojciec, Douglas Samuel Johnson, redaktor naczelny Słownika języka angielskiego Ameryki Północnej, wymknął się z dzieła, które współtworzył.
To było, zanim umarł Słownik, a litery zgasły na stronie. Przed wirusem. Zanim nasz język rozpuścił się jak topniejący śnieg.
Zanim utraciłam niemal wszystko, co kochałam.
Słowa, których się nauczyłam, są kołami transmisyjnymi niosącymi mnie przez czas. Portalami do innych umysłów. Bez słów cóż pozostaje? Niezrozumiałe odruchy. Dziwaczne rytuały. Skażone serca. Bez słów jesteśmy tylko sierotami historii. Jakby ktoś wytarł nasze myśli i życie.
Zanim zniknął mój tata, nim pojawiły się pierwsze symptomy S0111, niewiele się zastanawiałam nad życiem. Akceptowałam bez protestu świat, w którym dorastałam i który szybko się zmieniał, powoli odzierany z książek, listów miłosnych, fotografii, map, jadłospisów, terminarzy, okładek płyt i dzienników. Jeśli mi czegoś brakowało, to rzeczy, o których nawet nie pomyślałam, że mogłyby się wyczerpać. Jak mogło nam zabraknąć słów?
Tonęliśmy w morzu informacji. Co minuta bombardowały nas nowe wiadomości zapowiadane dźwiękiem dzwonka. Od kiedy pamiętam, tata opłakiwał listy grzecznościowe i rękopisy. Czasopisma. Biblioteki. Archiwa. Pieczęcie. Doszło nawet do tego, że z żalem wspominał telefony komórkowe, do których kiedyś z takim trudem się przyzwyczajał. No i naturalnie żałował słowników. W pewnym stopniu rozumiałam jego tęsknotę – piękno starego olivettiego, nożyka do papierów, gęsiego pióra. Zbywałam go jednak lekceważąco, kiedy mętnie i ponuro prorokował zagrożenia i „konsekwencje” płynące z nadużywania meme, kiedy wygłaszał tyrady przeciwko „planowanemu starzeniu” i „uroborosom” i zapowiadał schyłek cywilizacji. Przez lata, kiedy zwiastował to, co w końcu nastąpiło – osłabienie ludzkiej pamięci, panowanie Giełdy Słów, a wreszcie rozprzestrzenianie się językowego wirusa – nikt go nie chciał słuchać. Ani rząd, ani media, ani rynek wydawniczy, ani moja matka, która miała dość tych niekończących się lamentów. Ani ja. Nawet kiedy skończyłam dwadzieścia trzy lata i zaczęłam z nim pracować przy Słowniku. Nikt nie myślał o chorobie dekompresyjnej, jaka może nam grozić wskutek postępu. Wznosiliśmy się beztrosko coraz wyżej.
No, niezupełnie nikt. Po jakimś czasie dowiedziałam się, że tata miał współspiskowców, ludzi, którzy podzielali jego niemodne poglądy. Lecz nie znałam ich aż do dnia, kiedy zniknął. Właściwie to oni mnie znaleźli.

Miałam się spotkać z tatą na kolacji w barze Fantazyjnym przy Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy. Był to nasz rytuał z czasów mojego dzieciństwa, wskrzeszony miesiąc temu, kiedy odszedł mój chłopak, Max. Cztery lata, które razem spędziliśmy, obróciły się w pył. Nie powinnam być zaskoczona, oboje wiele razy próbowaliśmy ze sobą zerwać. Lecz właśnie kiedy w końcu zaczęłam wierzyć, że znaleźliśmy jakieś mocne i trwałe oparcie, Max się wyprowadził.
Kiedy weszłam do gabinetu taty z głową huczącą od tej jednej, fatalnej nowiny, zaproponował, żebyśmy wyszli wcześniej z pracy. Pełniłam funkcję jego asystentki, „skryby”, jak ją nazywał. Cztery lata temu, kiedy zaczynałam tę pracę tuż po skończeniu college’u, traktowałam ją jako tymczasową, do chwili, gdy skompletuję swoje malarskie portfolio i złożę papiery na studia. Tak przynajmniej zakładałam. W końcu jednak polubiłam to życie. Czułam się w nim odprężona jak w kąpieli. Miałam czas na oglądanie filmów – długich, włoskich, pozbawionych fabuły; krótkich, brutalnych, francuskich; sensacyjnych, zwłaszcza z silnymi, nieustraszonymi bohaterkami; oraz moich ulubionych – za sprawą taty – wszystkich produkcji z uroczym Busterem Keatonem. Uwielbiałam włóczyć się po pchlim targu przy Trzydziestej Trzeciej i wygrzebywać stare swetry, skórzane pilotki i koszule dla Maxa; zapraszać krewnych i znajomych na lasagne i suflety; spacerować z mamą po parkach High Line i Battery; czasem pracowałyśmy tam jako wolontariuszki.
Prawda była taka, że polubiłam również swoją pracę. Może nie była wielkim wyzwaniem, ale dobrze się bawiłam przeglądaniem fiszek, wprowadzaniem korekt do korpusu, gromadzeniem cytatów, sporządzaniem notatek służbowych. Nawet zebrania redakcyjne nie były takie złe. Kiedy czułam się wyjątkowo niemrawa lub znudzona, biurowa rutyna trzymała mnie na nogach: musiałam dokądś wyjść, uczesać włosy, umyć ręce z gliny (i niepewności). Lubiłam kolegów z redakcji, niektórzy byli takimi samymi dziwakami jak ja. A największą przyjemność sprawiał mi czas, jaki spędzałam z tatą, którego wkrótce, idąc śladem innych pracowników, zaczęłam nazywać Dougiem, nawet kiedy doprowadzał mnie do szału, co zdarzało się wcale nierzadko. Kiedy dorastałam, tata bardzo dużo pracował, czasem czułam się jakby wyjechał w podróż, mimo że sypiał regularnie w domu. Brakowało mi go, choć nie zawsze zdawałam sobie z tego sprawę. Kiedy jako dorosła osoba zaczęłam spędzać z nim więcej czasu, gdy poznawałam go w całej jego wielkodusznej, rubasznej, a zarazem tytanicznie skrupulatnej chwale, doszłam do wniosku, że mam ogromne szczęście.
Nadal weekendy spędzałam głównie w swojej pracowni, malując, rzeźbiąc i robiąc coś, co Max nazywał „instalacjami”: maleńkie dioramy, ubrania z kevlaru, cynfolii lub liści, ruchome postaci mnie i Maxa wykonujące dziwaczne czynności. „Życie w tu i teraz”, jak to określił Max. Moje portfolio zawsze wydawało mi się niedokończone, za co tata czasami łagodnie mnie beształ.
– Nie sądzisz, że jesteś dla siebie zbyt surowa? Masz większe możliwości, niż ci się wydaje – powtarzał w nieskończoność.
Mnie jednak zawsze się wydawało, że coś jeszcze pozostaje do zrobienia i że powinnam zaczekać ze skończeniem pracy. Plany Maxa – jego studia biznesowe, staż, Hermes Corporation – zawsze wydawały się pilniejsze, zwłaszcza jemu.
– Kiedy zacznę zgarniać kasę – mówił – będziesz mogła sobie zostać, kim zechcesz.
Próbował mnie w ten sposób przekupić. Przez całe życie, ku swemu niezadowoleniu, przyjmowałam pieniądze od innych ludzi, głównie dziadków. (Oni mieli ich dużo, a ja wcale. W dodatku jestem ich jedyną wnuczką. Mimo to zawsze starałam się znaleźć sposób, aby grzecznie odmówić). Lecz w tym, co mówił Max, tkwiło więcej prawdy, niż chciałam to przyznać. Z góry też uważałam za oczywiste, że weźmiemy ślub i będziemy mieli dzieci. Kiedy odszedł, jedną z rzeczy, którym musiałam stawić czoło, byłam ja – sama dla siebie.
Lecz w dniu, kiedy to się stało („Niedługo zabiorę swoje rzeczy”, informowała notatka), nie byłam na to gotowa. Doug to wyczuł. (Może pewną wskazówką były łzy, które płynęły mi po twarzy, kiedy oparłam się o biurko i mocno objęłam go ramionami). Wtedy właśnie zaproponował, żebyśmy poszli do Fantazyjnego.
– Sprawdźmy, czy mam wolne popołudnie – zażartował, przerzucając kartki swojego pustego kalendarza.
On też był samotny, prawie zawsze miał wolne popołudnie.
Przez następny miesiąc, w miarę jak specjalność dnia w Fantazyjnym zmieniała się z pieczeni na klopsy, z klopsów na filet z soli, a w okresie poprzedzającym Święto Dziękczynienia z soli na indyka, każdy piątkowy wieczór spędzaliśmy z Dougiem przy stoliku w prawym kącie pod oknem. Lubiliśmy tę restaurację, ponieważ klientów nadal obsługiwała tam prawdziwa kelnerka. Marla. Miała pomarańczowe włosy i opryskliwy sposób bycia. Przynosiła jedzenie, jakby wyświadczała nam przysługę. Lecz nawet ona była właściwie tylko dla ozdoby; jak w każdym innym miejscu, mogliśmy zamówić potrawy przez meme. Mimo to jej obecność poprawiała samopoczucie. Umiarkowanie szorstkie obejście dobrze robiło przy jedzeniu.
Spotykaliśmy się o wpół do ósmej. Ja przyjeżdżałam z domu, Doug prosto ze Słownika. Nigdy nie spóźniał się nawet o minutę. Zwykle na mnie czekał. Siedział pochylony nad plikiem kartek, nieświadom spojrzeń rzucanych przez małe dzieci, które nie przywykły, że ktoś w miejscu publicznym używa długopisu i papieru, i robił redakcję, dopóki nie wpadłam zadyszana od zimna i smutku nieodstępującego mnie od czasu, gdy odszedł Max.
– Zdaj mi pełną relację – prosił, kiedy siadałam obok niego na tandetnym plastikowym krześle.
Tym razem jednak, kiedy przyszłam, zastałam nasz stolik pusty. Z początku się tym nie przejęłam. Przypomniałam sobie, że Doug wspominał o jakimś spotkaniu, które miał umówione późno po południu. Próbowałam zamówić herbatę, ale moja meme zmieniła dyspozycję na grog z whisky. Kiedy Marla postawiła przede mną szklankę z mętnym trunkiem – zrobiła to tak zamaszyście, że płyn chlapnął na stół – odprężyłam się i z przyjemnością pociągnęłam duży łyk. Po dwudziestu minutach serce zaczęło mi bić trochę szybciej. Przez chwilę się zastanawiałam, czy nie pomyliły mi się dni, czy dzisiaj nie odbywa się wielka gala Douga i czy nie powinnam właśnie ubierać się do wyjścia. Tata zakończył dwudziestosześcioletnią pracę nad nowym, trzecim, wydaniem Słownika – największego przedsięwzięcia w jego pracy zawodowej – i czterdziestotomowe dzieło miało się ukazać za tydzień*. Jednak zanim obawa przed spóźnieniem się na imprezę zdołała w pełni rozkwitnąć w moim umyśle, meme zaświergotała przypomnieniem, że przyjęcie ma się odbyć w przyszły piątek. Podczas gdy słowa powoli gasły na monitorze, z ulgą powróciłam do grogu.

* Drugie wydanie, które się ukazało w latach dziewięćdziesiątych, było pierwszym dziełem Douga: dwadzieścia tomów, ważące trzysta pięćdziesiąt kilogramów. „New York Times” szalał: „Scholastyczne Delfy; nowy dr Johnson nie jest karłem stojącym na ramionach olbrzymów”. Lecz trzecia edycja wzbudziła niespotykane dotąd zainteresowanie, prawdopodobnie dlatego, że do tej pory słownik ukazywał się wyłącznie w postaci drukowanej. Uroczystość z okazji wypuszczenia słownika na rynek miała się odbyć w ostatnim ocalałym skrzydle Biblioteki Publicznej Nowego Jorku i zapowiadała się na wielkie wydarzenie sezonu, co zaskoczyło mnie, Douga, mamę i właściwie wszystkich innych. Podobno oprócz Chandry z działu marketingu. (Czuję się zobowiązana wyjawić, że te przypisy stanowią część mojej językowej rekonwalescencji. Poinformowano mnie, że mogę je sobie odliczyć od godzin konwersatoriów. Są czymś w rodzaju dialogu z samym sobą. Poprawiają również pamięć).

Czekałam w restauracji pół godziny, dręczona rosnącym smutkiem i niedelikatną ciekawością Marli.
– Nie będzie go dzisiaj?
Z niejasnych powodów to lakoniczne pytanie dotknęło mnie do żywego i podsyciło moją rosnącą irytację. Chyba sześć razy dzwoniłam do gabinetu Douga, aż w końcu, lekko podchmielona, poprosiłam Marlę o rachunek. Zastanawiałam się, czy nie wrócić do domu, ale stawiłam czoło gwałtownym porywom wiatru i ruszyłam w stronę oddalonego o kilka przecznic Słownika.
Skręciłam za rogiem w Broadway i mogłabym przysiąc, że przez zasłonę włosów, które wiatr przyklejał mi do twarzy, zauważyłam w ciemnej chmurze garniturów oddalającego się Maxa. Serce zabiło mi szybciej. W pierwszym odruchu chciałam się ukryć lub zawrócić, lecz mężczyzna szedł w przeciwnym kierunku i wydawało się, że mnie nie zauważył. Często go ostatnio widywałam. Zamawiał kawę. Czekał na metro. Obejmował jakąś superlaskę. Naturalnie to nigdy nie był on. Zwyczajny zwid, wytwór zrodzony z oparów wspomnień. Prawdziwy Max przeprowadził się do Red Hook, najdalej położonego, zielonego zakątka Brooklynu, aż do tego miejsca nazywanego Strefą Technokracji. Kiedy tego wieczoru zobaczyłam jego profil w tej wersji, uznałam, że się pomyliłam, i ruszyłam szybko w stronę Słownika.
Z całej siły naparłam na szklane drzwi, które stawiły czynny opór, a po moim wejściu wpuściły do środka upiorny skowyt wiatru.
Podeszłam do stolika ochrony. Za biurkiem siedział Rodney.
Skinął mi grzecznie głową.
– Dobry wieczór, panno Johnson – powiedział.
– Tata jeszcze na górze? – spytałam, pocierając nos rękawiczką.
– Nie widziałem, żeby schodził. – Rodney przyjrzał mi się z zaciekawieniem.
Na dwudziestym piętrze panowały mrok i pustka. Był piątek wieczór, minęła ósma, tak więc nawet najskromniejsi i najbardziej samotni asystenci etymologów wyszli z pracy kilka godzin temu. Najwyraźniej wszyscy z wyjątkiem Douga. Ruszyłam ciemnym korytarzem w kierunku jego gabinetu. Minęłam swoją kabinę, salę konferencyjną, która wyglądała katastrofalnie ze stołem zastawionym filiżankami z wystygłą kawą.
Spod drzwi Douga sączyło się światło. Otworzyłam, nie pukając.
– Gdzie byłeś… – zaczęłam w wejściu. Lecz nagle urwałam, ponieważ gabinet był pusty.
Nie potrafię powiedzieć, jaki atawistyczny niepokój przeszył mnie dreszczem, ale poczułam niewytłumaczalny opór przed opuszczeniem gabinetu taty. Nie miałam ochoty tu również zostać, lecz bardziej bałam się wyjść. Zamknęłam drzwi na klucz i zadzwoniłam na portiernię.
– Hmm – mruknął Rodney. – Chce pani, żeby ktoś tam poszedł? Nie wolno mi odejść od biurka, ale mogę wezwać Darryla z dwudziestego drugiego.
Już prawie się zgodziłam, jednak w ostatniej chwili uznałam, że to obłęd. Poza tym Rodney mówił jakoś dziwnie… jakby się rozgniewał. W tym momencie zauważyłam na fotelu Douga znajomy przedmiot: jego skórzaną brązową torbę.
– Nieważne – rzuciłam do telefonu.
Gdziekolwiek zniknął Doug, pomyślałam nieco uspokojona, niebawem wróci. A tymczasem nadarzyła mi się niezwykła okazja. To była wyjątkowo rzadka sytuacja, że znalazłam się w gabinecie Douga pod jego nieobecność. W przeciwieństwie do mieszkania taty, które robiło wrażenie przytłaczająco pustego, chociaż rozeszli się z mamą już ponad rok temu, biuro wypełniały moje ulubione ojcowskie rupiecie: pozwolenie na polowanie na rogate zające, które ciotka Jean przysłała tacie z ich rodzinnego miasta – imiennika mojego ojca – Douglas w stanie Wyoming; szklana misa ze słodką i słoną lukrecją, a przy lampce mała buteleczka z korkiem zawierająca wiekowy ocet winny z sherry.
Doug twierdził, że trzyma go do sałatek, ale nieraz widziałam, jak od czasu do czasu pociąga z niego solidny łyk. Przy drzwiach biegły po ścianie rury poczty pneumatycznej, kończące się wylotem z koszem opatrzonym napisem „Przychodząca”. Za każdym razem uderzała mnie myśl, jak zbędna jest ta etykieta. Lecz to samo można było właściwie powiedzieć o całym systemie. Kiedy w 1974 roku Doug, mając dwadzieścia siedem lat, tyle co ja teraz, zaczynał pracę w Słowniku, od samego początku prowadził energiczną kampanię na rzecz instalacji poczty pneumatycznej w celu zapewnienia szybkiego i bezpiecznego przesyłu „poufnych danych”: na przykład neologizmów, spornych kwestii pochodzenia, szczególnie drażliwych etymologii itp. Wróżby wyjęte z ciasteczek. Komiks. Czekoladowe jajko. W tamtych czasach Słownik zajmował dwa piętra i Doug przekonywał, że rury zwiększą efektywność pracy. Odrzucił sugestie, że poczta pneumatyczna staje się przeżytkiem, że jest kosztowna i nieporęczna. Zlekceważył „pogłoski”, że niebawem komputery pozwolą na elektroniczne przesyłanie informacji. I wbrew wszelkim rozsądnym argumentom zarówno zarząd wydawnictwa, jak i administratorzy budynku wyrazili zgodę na montaż. Doug potrafił być wyjątkowo przekonujący. (Choć moja mama by się z tym nie zgodziła).
Nie było to łatwe. Oprócz Słownika w budynku znajdowało się wiele innych instytucji, w tym okresie głównie wydawnictwa. Jako redakcja non-profit, utrzymywana z funduszy rządowych oraz innych subwencji, SJAAP działał całkiem niezależnie. Przyznano mu nawet ulgę od opłat czynszowych, ponieważ właściciele budynku byli zadowoleni z prestiżowej nazwy figurującej pod ich adresem w książce telefonicznej. Kiedy system poczty pneumatycznej dowiódł swej skuteczności w Słowniku, zaczęto go rozbudowywać na resztę budynku. I z początku używali go niemal wszyscy. Na każdym piętrze założono stację, a dodatkowo w niektórych gabinetach, na przykład u Douga, gdzie przesyłki dochodziły bezpośrednio. Operator w podziemnej sterowni przekierowywał dokumenty w odpowiednie miejsce i rzeczywiście wszyscy uznali to za prawdziwe dobrodziejstwo, kiedy umowy, notatki służbowe i wszelkie inne dokumenty przechodziły z jednego miejsca w drugie wyjątkowo łatwo i szybko. Później, kiedy komputery rzeczywiście rozpowszechniły się w zawrotnym tempie, Słownik skurczył się do jednego piętra i operator zaczął dzielić swój czas między sterownię a równie przestarzałą kancelarię. Z poczty pneumatycznej korzystano coraz rzadziej, aż w końcu zamknięto ją na dobre.

 
Wesprzyj nas